Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Musiał: Pamiętają mnie. A tego się nie kupi za żadne pieniądze

Jerzy Filipiuk
Jerzy Filipiuk
Adam Musiał  Ur. 18.12.1948 r. w Wieliczce. Pozycja na boisku: lewy obrońca. Żona: Ewa, była siatkarka Wisły Kraków. Synowie: Maciej (trener piłkarski) i Tomasz (sędzia piłkarski). Kluby: Górnika Wieliczka (1955-1967), Wisła Kraków (1967-1977), Arka Gdynia (1978-1980), Hereford United FC (1980-1983) i Polish-American Eagles FC (1985-1987).
Adam Musiał Ur. 18.12.1948 r. w Wieliczce. Pozycja na boisku: lewy obrońca. Żona: Ewa, była siatkarka Wisły Kraków. Synowie: Maciej (trener piłkarski) i Tomasz (sędzia piłkarski). Kluby: Górnika Wieliczka (1955-1967), Wisła Kraków (1967-1977), Arka Gdynia (1978-1980), Hereford United FC (1980-1983) i Polish-American Eagles FC (1985-1987). Michał Gąciarz
Legendarny obrońca Wisły Kraków Adam Musiał przez futbol stracił dużo zdrowia, ale dzięki niemu zyskał wielki szacunek kibiców.

Rozmowa z Adamem Musiałem przeprowadzona we wrześniu 2016 roku

Czym się dziś zajmuje Adam Musiał?

Za rządów Bogusława Cupiała byłem kierownikiem obiektu. Właściciel klubu powiedział mi kiedyś: „Adam, ty już swoje zrobiłeś. Będziesz u mnie pracował tylko jako ikona tego klubu”. Teraz funkcji jako takiej w Wiśle nie posiadam. Cieszę się jednak, że jestem nadal pracownikiem klubu, choć żadnych obowiązków nie wykonuję. Mam przyznaną emeryturę, ale przychodzę do klubu, bo miłości tak szybko się nie zapomina. Jestem zobowiązany spłacić dług wdzięczności, jaki mam wobec Wisły.

Zdrowie dopisuje?

Zdrowie to było kiedyś. Niestety, nie potwierdza się to, że sport to zdrowie. Mam coraz większe kłopoty z chodzeniem, nogi nie chcą nosić. Dlatego nie chodzę po marketach. Gdy żona chce mnie wyciągnąć na zakupy, to daję jej pieniądze i mówię: „Kup sobie co chcesz, ja sobie przy piwku posiedzę, poczekam na Ciebie”. Na szczęście w domu, gdzie mieszkam, są poręcze. Bez nich prawdopodobnie nie wyszedłbym na drugie piętro. Trzeba jednak żyć, pogodzić się z tymi problemami.

Od dłuższego czasu nie chodzi Pan na mecze, nawet ukochanej Wisły...

Nie chcę sobie po prostu popsuć smaku futbolu z czasów, gdy ja byłem czynnym zawodnikiem. Dziś poziom jest taki a nie inny.

Dziś gra się o wiele szybciej niż przed laty. To jest pewne. Ale czy agresywniej? Jak Pan - który słynął z ogromnej waleczności - porównuje pod tym względem dawną i obecną piłkę?

Mnie się wydaje, że to przedtem było więcej walki na boisku niż teraz. Ale były inne przepisy. Teraz, gdy się dotknie zawodnika, to już jest faul. Ja byłem zawodnikiem, którego motto brzmiało: „Piłka może mnie przejść, ale zawodnik nigdy”. Przy dzisiejszych przepisach nie wytrzymałbym pięciu minut na boisku. Po pierwszym wejściu od razu dostałbym czerwoną kartkę. Wtedy też faulowaliśmy, nikt nogi nie cofnął, ale był szacunek dla przeciwnika. Była to męska walka. Dawniej był też inny sprzęt. Dziś but piłkarski wygląda jak piórko, a kiedyś w czasie deszczu ważył dwa czy dwa i pół kilograma. Były też inne piłki, inne murawy.

Był Pan boiskowym harpagonem, ale potrafił się zdobyć - choć może trochę z wyrachowania - na niebywały gest wobec rywala...

Graliśmy na turnieju UEFA juniorów w Turcji. Ja w swoim stylu wszedłem w skrzydłowego, którego miałem kryć. Ostro, aż iskry leciały. Sędzia upomniał mnie, pogroził palcem. Następny kontakt z piłką - to samo przewinienie. Zobaczyłem, że arbiter biegnie do mnie. Pomyślałem, że wylecę z boiska. Pochyliłem się nad leżącym Turkiem i zacząłem go... całować w czoło. Sędzia darował mi ten faul.

Nie wytrwał Pan zbyt długo w roli szkoleniowca, choć w 1991 roku „Piłka Nożna” wybrała Panem Trenerem Roku. Dlaczego?

Przekonałem się, że się do tego nie nadaję. Żeby prowadzić zespół, trzeba mieć mieć nie tylko umiejętności, które się się chce przekazać, ale być też psychologiem, pedagogiem. Byłem za ambitny, za nerwowy. Udusiłbym pół drużyny po przegranym meczu. A dziś piłkarze porażkę traktują jak wypadek przy pracy.

Inaczej podchodzą do swych obowiązków?

Pamiętam, jak kiedyś, parę minut po meczu, wchodzę do szatni zawodników, a tam już pusto. Dla mnie było nie do pomyślenia, żeby nie przeżywać jeszcze gry, powiedzieć to, co było dobre i co złe. Gdy grałem, po meczu szliśmy razem na piwo, rozliczaliśmy każdą minutę z boiska. Dziś tego nie ma, bo każdy po treningu bierze prysznic i od razu idzie do domu. Nie ma kolektywu, wspólnego życia. My znaliśmy się z dziewczynami i żonami kolegów, spotykaliśmy się w rodzinnym gronie. Panowała wspaniała atmosfera. Piłka nożna jest grą zespołową. Zespół muszą tworzyć ludzie, którzy niekoniecznie się kochają, ale szanują siebie i to, co robią na boisku. Teraz jest inaczej. I to mi się nie podoba. Dlatego zrezygnowałem.

Praca trenera zmieniła się w porównaniu do dawnych lat?

Kiedyś trener miał sto tysięcy spraw na głowie. Dziś jest sztab szkoleniowy, role są podzielone. To jest nowoczesne podejście do organizacji i zarządzania klubem. Ale ja nie odnalazłbym się w nowej rzeczywistości.

Nie odnajdywał się Pan też w roli strzelca. W trakcie kariery zdobył Pan tylko dwa gole w naszej lidze - dla Wisły i Arki.

Dawniej obrońcy byli od bronienia, a napastnicy i pomocnicy od strzelania. Gola dla Wisły zdobyłem z... połowy boiska. Piłka przekroczyła linię środkową i nie namyślając się, kropnąłem w kierunku bramki. To był niezamierzony strzał. Bramkarz wyszedł daleko, no bo kto by się spodziewał, że głupi Musiał strzeli z połowy boiska? Wyszedł mi piękny lob i piłka wpadła w samo okienko bramki. Stadiony świata.

Gdy porównuje się dawny i obecny świat fubolu, rzucają się w oczy różnice w zabezpieczeniu medycznym piłkarzy i sposobie treningu.

Świat idzie naprzód. Medycyna sportowa rozwinęła się. Dziś są różnego rodzaju odżywki, gabinety odnowy biologicznej. Dawniej przed meczem lekarz dawał każdemu z nas po jednej pastylce witamy C. I to wszystko. A treningi? Gdyby dziś zastosować obciążenie piłkarzom takie, jakie mieliśmy, to by się... posmarkali. U nas duża zabawa biegowa to było około 15 kilometrów. Wysiłek był niesamowity. Stąd się brało bardzo dobre przygotowanie fizyczne i wytrzymałościowe. Taki trening bardzo obciążał organizm, ale jak się wychodziło na boisko, to człowiek był pewny swego, nie bał się, że zabraknie mu sił.

Starsi piłkarze często jednak wspominają, jak to podczas nielubianych obozów w górach oszukiwali trenerów. Pan też?

Nas życie zmuszało do kombinowania. Żeby wystarczyło od pierwszego do pierwszego, trzeba było dobrze pokombinować. Potem ta umiejętność przenosiła się na boisko. Ja byłem straszny leń, jeśli chodzi o bieganie. Nie bałem się biegać, ale wolałem to robić z piłką. Gdy trener kazał zawodnikowi biegać 14 czy 15 kilometrów, to można było jajko znieść z nudów. Bo trzeba było człapać - nieraz w śniegu po pachy, pod górę. I to w jakim sprzęcie... Po dwóch-trzech kilometrach człowiek był cały przemoczony.

Poda Pan przykład takiego „kombinowania” ?

Byliśmy na obozie w Zakopanem. Mieliśmy biec na Gubałówkę. Ja z moim serdecznym przyjacielem Staszkiem Gonetem (nieżyjącym już bramkarzem Wisły - przyp.) jak zwykle mieliśmy papierosy w jednej kieszeni i pieniążki w drugiej. Chłopcy poszli w góry, a my do... kasy kolejki linowej. Kupiliśmy bileciki i kolejką pojechaliśmy do góry. Tam czekaliśmy na drużynę. Ale żeby trener się nie zorientował, że go oszukaliśmy, poszliśmy do łazienki. Pomoczyliśmy dresy, twarze i włosy, żeby wglądało, iż się spociliśmy. To były sztubackie zachowania, cwaniactwo.

Pewnie nie zawsze dało się oszukiwać...

Podczas biegu każdy miał pas z kilogramowymi odważnikami. Lekarz ważył zawodnika i do wagi dobierał obciążenie. Człowiek zapadał się w śniegu i nie mógł zrobić ani kroku. Pamiętam, jak Antek Szymanowski się zdenerwował, odpiął pas, wyrzucił do śniegu i przybiegł bez niego. Lekarz zapytał, gdzie pas. A Antek odparł, że gdzieś go wyrzucił, bo nie dał sobie rady z obciążeniem. Zrobiła się afera. Ale poszliśmy wszyscy i znaleźliśmy ten pas.

Dziś piłkarze mają do dyspozycji laptopy, smartfony, tablety, komórki, gry komputerowe. Za Pana czasów na długich zgrupowaniach futboliści wolny czas spędzali inaczej. Jak?

Wymyślaliśmy różne zabawy. To co wyprawialiśmy, dziś byłoby nie do pomyślenia. Podam przykład. Byliśmy na zimowym obozie w Jugosławii. Gdy przyjechaliśmy, powiedziałem Staszkowi Gonetowi, z którym mieszkałem, żeby wziął klucz, poszedł do pokoju i rozpakował się. A on zagadał recepcjonistkę, która dała mu klucz do pokoju obok. Zdziwiłem się, co on robi. Powiedziałem mu, że przecież mieszkamy za ścianą. A on podniósł zasłony, żeby między nimi a parapetem był lufcik na parę centymetrów. I z balkonu - a ciągnął się on przez całe piętro - można było przez szparkę w szybie widzieć łóżko. Staszek zaznaczył w recepcji, że w tym pokoju mogą nocować tylko młode pary, małżeństwa. No i mieliśmy ubaw. Podglądaliśmy pary, które nie wiedziały, że zasłony nie zasuwają się do końca. Trzęśliśmy się z zimną, stojąc na balkonie, ale było na czym oko zawiesić.

Było na czym je też zawiesić, oglądając efektowne występy Pana i kolegów z reprezentacji podczas mistrzostw świata w 1974 roku w RFN. Na mecz o trzecie miejsce, z Brazylią, przyjechały wasze rodziny. Dziś wizyta żony czy rodzica piłkarza na zagranicznym meczu piłkarza jest czymś normalnym. Wtedy nie...

Każdy piłkarz mógł zaprosić na koszt PZPN jedną osobę. Do mnie przyjechała mama, bo byłem kawalerem. Gdy słuchałem Mazurka Dąbrowskiego, patrzyłem na sektor, gdzie siedziały nasze rodziny. Kiedy zobaczyłem mamę, gardło i serce mi ścisnęło, że coś takiego mi się przytrafiło. Mama wcześniej poza Krakowem nigdzie nie była, do ostatniej chwili nie mogła się zdecydować na wyjazd. W końcu zadzwoniłem do kierowniczki zakładu, w którym pracowała. Powiedziałem, żeby namówiła mamę i pożyczyła tyle pieniędzy, ile mama będzie chciała, a ja po mistrzostwach oddam je z nawiązką. Przekonała mamę. Gdy przyjechała, dałem jej marki, żeby zrobiła zakupy dla siebie, rodzeństwa. A ona z płaczem oddała mi pieniądze. Nic nie kupiła, bo bała się jechać ruchomymi schodami. Nie było już czasu, żeby pójść i coś kupić. Wróciliśmy do Polski. I szybko poszliśmy z mamą do Peweksu po prezenty dla braci i sióstr. Nikt z rodzeństwa się nie zorientował.

Potem „Peweksy” miał Pan w Anglii i Stanach Zjednoczonych. Za oceanem grę łączył Pan z pracą między innymi z byłym kolegą klubowym, a dziś selekcjonerem reprezentacji Adamem Nawałką.

W Polsce grało się za marne pieniążki, ale w nagrodę po skończonym 30. roku życia dostawało się zgodę na wyjazd za granicę. W USA, w Yonkers, był klub Polish-American Eagles SC, którego prezesem był Polak, porządny człowiek. Był szefem firmy, która zajmowała się oczyszczaniem linii wysokiego napięcia z drzew. Trzeba było przycinać gałęzie, żeby nie dochodziło do spięcia w czasie opadów deszczu czy śniegu, gdyby liny się zetknęły ze sobą. Wszystko było pod napięciem, więc trzeba było uważać. Ale warunki były dosyć bezpieczne. Nic się nie robiło ręcznie, wszystko było zmechanizowane. Mieliśmy wielofunkcyjny podnośnik z obracającym się koszem, w którym znajdowało się stanowisko z piłą. To była praca dla emerytowanych piłkarzy. W zamian trzeba było grać w piłkę. Trenowaliśmy trzy razy w tygodniu, w weekendy graliśmy mecze.

Teraz wielu piłkarze zarabia krocie, nie muszą dorabiać przy wycince drzew. Nie zazdrości Pan im?

Nie. Bo każdy drugiemu człowiekowi powinien życzyć jak najlepiej. Jeśli komuś się dobrze powodzi, to dlaczego mu zazdrościć? Chwała mu za to, że dziś ma duże pieniądze, dom i samochody, bo sobie na to zasłużył. Wydaje mi się jednak, że dziś piłkarze myślą całkiem innymi kategoriami niż my. Inaczej zostali wychowani, mają inną mentalność, żyją w innych warunkach. Oni nie przeżyli tego, co my. Myśmy grali - za gówniane pieniądze - dla własnej satysfakcji, cieszyliśmy się, że reprezentujemy nasz kraj, mamy orzełka na piersiach.

Był Pan wychowywany twardą ręką w domu, ale potem to przełożyło się na Pana zachowanie i charakter.

Jak nie zrobiłem w domu tego, co mi mama kazała, to dostawałem baty albo zakaz wyjścia na trening, na mecz. Kiedyś mama przyszła po pracy i zapytała, dlaczego podłoga nie jest umyta. Odparłem, że nie miałem czasu, bo się pakowałem na obóz reprezentacji Małopolski do Kęt. Mama powiedział, że za to, iż nie umyłem podłogi, nie pojadę na obóz. A ja na to, że mama żartuje. Rano wstałem. Mama się obudziła i zapytała: „A ty gdzie?”. Ja: „Przecież jadę na obóz”. A mama: „Przecież ci powiedziałem, że nie pojedziesz”. No i nie puściła mnie. Pojechałem dopiero na drugi rok na ten obóz.

Choć minęło 36 lat od czasu, kiedy zakończył Pan grę w Polsce i 20 lat od chwili, gdy przestał być trenerem, kibice wciąż o Panu pamiętają.
To jest największa zapłata dla człowieka. Bo tego się nie kupi za żadne pieniądze. I to człowieka podnosi na duchu, że coś osiągnął, a ludzie go pamiętają, rozpoznają, chcą zamienić parę słów, zapraszają na różnego rodzaju spotkania. To jest dla mnie największa zapłata, dobro, satysfakcja. Dlatego czuję się spełnionym, szczęśliwym człowiekiem.

Największe sukcesy:

Mistrzostwo Polski z Wisłą (1978) i Puchar Polski z Arką (1979). Reprezentacja Polski: 34 mecze (1968-1974). Największy sukces: trzecie miejsce w mistrzostwach świata w RFN (1974).

Trener: Wisła Kraków (1987-1989 asystent, 1989-1992), Lechia Gdańsk (1992-1993), Stal Stalowa Wola (1991-1995) i GKS Katowice (1995-1996).

Adam Musiał nie żyje. Legendarny piłkarz Wisły Kraków zmarł ...

FLESZ - Czy firmy zaczną zwalniać pracowników?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska