18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrzej Kosiniak-Kamysz: Nie wydaję synowi, ministrowi, żadnych rozkazów

Anna Górska
Ojciec i syn: lekarze, politycy PSL-u, samorządowcy
Ojciec i syn: lekarze, politycy PSL-u, samorządowcy Anna Kaczmarz
Bolało go, gdy starszego brata wyzywali od chłopków. Przyszły minister zdrowia i szef szpitala im. Dietla w Krakowie postanowił nigdy nie wstydzić się swojego pochodzenia i wszędzie się przedstawiał: Andrzej Kosiniak-Kamysz, jestem ze wsi - pisze Anna Górska.

Gdzie jest najtrudniej: na fotelu ministra, dyrektora czy lekarza?
Na dyrektorskim stołku.

Dlaczego?
Bo utrzymanie kondycji finansowej szpitala przy zachowaniu godziwości lekarskiej jest najtrudniejsze. Z jednej strony dla mnie temat "nadwykonań" czyli świadczeń wykonanych ponad limit, jest tematem zrozumiałym. W końcu jestem politykiem zdrowia. Ale w pierwszej kolejności jestem lekarzem i nie chcę oraz nie mogę myśleć o tym, że pacjent jest nadwykonaniem. On jest chorym człowiekiem, któremu muszę pomóc.

Wydawałoby się, że dyrektor, minister...
Nie mam żadnych cudownych przepisów na dobrą kondycję finansową szpitala.

Niemniej jednak były czasy, gdy szpital im. Dietla jako jedyny w regionie, nie miał długów.
Udawało się to tylko dzięki ostrej dyscyplinie finansowej, którą wprowadziłem. Owszem, da się to zrobić nie krzywdząc pacjenta. Ale to ciężka praca, mój ministerialny życiorys nie ma z tym nic wspólnego. Najbardziej w kierowaniu szpitalem pomogło mi coś innego.

Co?
Moja pomoc w prowadzeniu gospodarstwa rodziców i to w czasach trudnych.

Czego się Pan tam nauczył?
Ekonomia była bezwzględna, trzeba było podejmować ryzykowne decyzje. Uczyłem się, że nic nie wolno zmarnować. Jeżeli zostawało nam gorsze ziarno, trzeba było przetworzyć je na paszę, kolejną złą porcję - na trzodę. Interes się kręcił, a moi rodzice dzięki temu wykształcili czworo dzieci i poziom życia w naszym domu był dość przyzwoity. Dlatego gdy zacząłem kierować szpitalem, starałem się zawsze pozyskiwać dodatkową bazę, która mogła przynosić dodatkowe zyski.

Udawało się?
Taką bazą dla naszego szpitala był dom pielęgniarek na Kapelance. On nas ratował w różnych czasach i to na wiele sposobów. Na początku był tam hotel turystyczny z zapleczem i parkingiem. Potem w budynku wymieniliśmy ocieplenie koksowe na miejskie. Dzięki temu zlikwidowałem 11 etatów palaczy. No i nie musiałem już kupować koksu. W miejscu kotłowni wybudowałem restaurację i ją wynająłem. Proste rozwiązania, prawda? Wręcz banalne, ale skuteczne.

Wróćmy na wieś. Lubił Pan pracować na roli?

Wstawałem o 4 rano, co dla nastolatka nie było sympatyczne. Ale zaskakujące jest to, że chciałem pracować. Rodzice nas nauczyli, że robimy to dla siebie, że to nasze. Obowiązków podczas wakacji miałem sporo: tu się czyściło, karmiło bydło, potem się szło na roboty polowe, w południe powrót do domu, przerwa na kąpiel w Dunajcu i znów robota.

W roku szkolnym też?

Rodzice nie uznawali opuszczania szkoły dla robót polowych. Szkoła była świętością. Wpajali nam, że największym sukcesem życiowym jest kolejny szczebelek w edukacji: szkoła podstawowa, średnia, matura, studia.

Co Pan lubił robić?
Orkę lubiłem. Sprawiała mi przyjemność. Spokojnie mogłem przy niej myśleć, marzyć, wyobrażać sobie przyszłość. Moje dzieci nie chcą wierzyć, że ja już jako uczeń czwartej klasy szkoły podstawowej umiałem orać. Wnuk patrzy dziś na mnie i chyba myśli sobie: co ten dziadek opowiada? A ja do dziś pamiętam, jak ojciec uczył mnie pług wkładać na konia. Pasanie krów też było sympatyczne.

Bo dużo wolnego czasu?

"Pana Tadeusza" nauczyłem się na pamięć właśnie podczas pasania krów.

Nie brakuje Panu tego teraz?
Brakuje mi pór roku. I z wiekiem nie mogę tego uczucia się pozbyć. Na wsi każda pora roku miała swoisty urok, rytm życia był wyrazisty, odcięty. Nie było tej monotonii.

Pochodzenie wiejskie pomagało czy przeszkadzało?

Pamiętam czasy, gdy jeszcze byłem uczniem podstawówki, a mój starszy brat już uczył się w liceum w Tarnowie. Przyjeżdżał i opowiadał, że dokuczano mu: ty chłopku jeden. Strasznie mnie to bolało. Wtedy postanowiłem, że muszę uprzedzić takie ataki. I sam wszędzie podkreślałem: jestem ze wsi. Na salonach warszawskich też tego nie ukrywałem. I jeszcze jedną najważniejszą cechę wpajali mi rodzice: nigdy z mojej strony w stosunku do innych nie było rewanżyzmu.

Pan jest politykiem i jakoś trudno w to uwierzyć.

Nie powiem, że w ogóle nigdy nie bolało. Złośliwość, brak zrozumienia podcina skrzydła, ale starałem się całe życie wychodzić z założenia, że kto zazdrość, zawiść nosi w sobie, ten przegra. Owszem, pamiętam te przykre momenty, mogę czasem przypomnieć komuś o nich, ale nie jest to związane z chęcią odwetu.

A byli tacy co zasłużyli na pańską zemstę?

Pewne osoby, które szczególnie mi wiele zawdzięczały, już po moim drugim ministrowaniu coś knuły przy konkursie na dyrektora szpitala im. Dietla. Startowałem w nim, a oni jakieś podpisy zbierali, sami też próbowali startować. Wtedy zrozumiałem, że za wszystko w tym życiu trzeba płacić. Byłem pierwszym ministrem w wolnej Polsce, udało mi się zrobić kilka fajnych rzeczy. To teraz płać...

Jakie wtedy zadania dla ministra zdrowia były najtrudniejsze, a dziś wydają się dość prozaiczne?
Cały czas trzeba było stawić czoła. Bieda była. Dwudziestolatkowie umierali wtedy, bo nie było dializ. Pamiętam do dziś umierającą matkę sześciorga dzieci.

Wywalczył Pan pieniądze na dializy?

"Dar Mazowieckiego" - była to pewna kwota pieniędzy od premiera, mogła się dostać w ręce jakiegokolwiek ministra. Licytowaliśmy się. Na spotkaniu z Waldemarem Kuczyńskim, szefem zespołu doradców premiera, który miał silną pozycję, każdy z nas referował potrzeby. Ktoś powiedział: konieczna jest telefonizacja wsi, Iza Cywińska, ówczesna minister kultury, powtarzała w kółko: kultura, kultura. Wszyscy mówili ogólnie. Ja zaś krótko przedstawiłem potrzeby: jeśli dostanę tyle pieniędzy, to uratujemy tyle osób. Miałem w zanadrzu kilka alternatyw. Ale moje krótkie przemówienie o dializach było wystarczające. Dar Mazowieckiego dostał mój resort. Potem zacząłem walkę o tomografy.

Ile mieliśmy w Polsce, dwa?

Może z pięć. Województwo rzeszowskie i kieleckie miały jeden, przeważnie zepsuty. Zacząłem dowiadywać się o sprzęcie. Ktoś powiedział, że jest taki japońskiej firmy Toshiba. Nie miałem wtedy pojęcia jak prywatny przemysł i państwo są ze sobą ściśle powiązane Chciałem kupić 20 tomografów. Nawet nie wiem, dlaczego akurat 20, może wtedy wydawało się to dużo? No i zaczęło się: japoński minister przemysłu i ich szef resortu zdrowia niemal mnie prześladowali. A to z roboczą wizytą do nas przyjeżdżali, a to w Genewie gdzieś mnie łapali. Wiłem się, bo nie miałem pieniędzy, a oni tylko z ceny schodzili. Bo myśleli, że ja jako człowiek Wschodu z nimi się targuję. Zeszli z 12 tys. dolarów USA za sztukę do 3,8 tys.

Chyba poniżej kosztów?

Nie rozumiałem wtedy, że zależy im, by wejść na nasz rynek. Dlatego tacy hojni byli, ceny obniżali, nawet pożyczkę dali, a potem ją umorzyli. Potem zorganizowaliśmy kwestę Watykanu na rzecz naszych szpitali.

Księża nam pomagali?

Pomocne wtedy okazały się prywatne kontakty. Nie mieliśmy insuliny, antybiotyków, a nawet podpasek higienicznych. Znałem osobiście księdza Józefa Kowalczyka, który później został nuncjuszem apostolskim w Polsce. Pochodziliśmy z tych samych stron. Gdy byłem jeszcze wiceministrem zdrowia, zaprosił mnie na uroczystość związaną ze św. Piotrem i Pawłem. Nie pamiętam dokładnie co to było. Ale mieliśmy z żoną godne miejsca, orkiestrą dyrygował Herbert von Karajan. Rozpoznałem wtedy też księcia Walii, który niedaleko siedział. Później, w 1989 r. biskup Kowalczyk zaprosił mnie na swoją konsekrację arcybiskupią. Zrobił się szum wokół tego i padła propozycja, by pojechała delegacja rządowa.

Poważna sprawa.
I tak się stało. Siedziałem w tym samym miejscu co książę Walii przed laty. Po mszy zostałem przedstawiony arcybiskupowi Angeliniemu, który był kuzynem Giulio Andreottiego, ówczesnego premiera Włoch i przewodniczącego Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.

Wysoko Pan doleciał...

Miałem pięć minut na zreferowanie potrzeb. Byłem dobrze przygotowany, podawałem konkretne dane z przeliczeniem na dolary USA. Trzy dni po powrocie do Polski dostałem telefon z sekretariatu premiera z zapytaniem, czy zdążę dojechać na kolację następnego dnia. Otrzymaliśmy od rządu włoskiego sprzęt za 9 mln dolarów!

W tym czasie Pan nie przestaje być lekarzem. Po co to było potrzebne?

Ugruntowałem w życiu zawód, który wybrałem. To okazało się prawdziwe powołanie, sprawdziło się we mnie. Nie dałem się sprzedać błyskotkom świata. Przychodziłem do szpitala na parę godzin i wykonywałem badania endoskopii. Chciałem wrócić do zawodu. Wtedy jest się politykiem skutecznym, gdy się ma silną bazę podstawową. Wiedziałem, że jeśli będę dobry w zawodzie, to będę niezależny, będę mówił co ja uważam za dobre, a nie premier.

Synowi Władysławowi, dziś ministrowi pracy, też Pan tak mówił?

Też mu to mówiłem. Zależało mi , by nauczył się być lekarzem. Żałuję, że nie zdążył zakończyć specjalizacji, ale mam nadzieję, że to zrobi. Gdy tuż po studiach dostał po raz pierwszy propozycję ministerialną, zdecydowanie odradzałem wyjazd do Warszawy. Bo skończona medycyna bez praktyki to grzech. Zaś gdy drugi raz dostał propozycję, już nie odzywałem się ani słowem. By później nie mówił mi, że przeszkodziłem mu w brylowaniu na salonach warszawskich (śmiech). Aczkolwiek, bardziej by mi pasowało, gdyby jeszcze z cztery lata popracował w szpitalu.

Podpowiada Pan synowi?

Mamy dobry kontakt ze sobą, dużo rozmawiamy. W końcu byłem ministrem zdrowia i opieki społecznej, a więc mamy sporo wspólnych tematów. Natomiast nie ma żadnych nacisków z mojej strony. Cieszyłem się, gdy zdecydowali z żoną, że razem przeniosą się do Warszawy. Gdyby było inaczej, to bym interweniował.

A jednak...
Zbyt dużo to może kosztować. Ale co do rad i metodologii pracy staram się być powściągliwy. Bo pamiętam, jak mnie starsi koledzy przekonywali w różnych sprawach.

Denerwowało to Pana?
Wcale, po prostu nie miało to sensu. Był taki mądry człowiek w Krakowie, dla mnie wielki autorytet w ekonomice zdrowia. Został moim doradcą. Wystarczył nam tydzień, by zrozumieć, że mówimy różnymi językami. Ten człowiek nie mógł dostosować się do nowych realiów. Podobnie jest ze mną i synem: sam musi mieć wyczucie, bo ważna jest i istota obecnej koalicji, i osobowość premiera. Wielu uważa: stary tam mu dyktuje, a on tylko wykonuje rozkazy. Tak nie jest.

Gdy pytają Pana o największy sukces w karierze...
... to opowiadam historię o uratowanej kobiecie. Robiłem obchód wieczorny w szpitalu, ktoś wpadł do szpitala i krzyknął, że w śniegu leży nieprzytomna kobieta. Mogliśmy wezwać karetkę, ale coś mnie tknęło. Poprosiłem woźną, żeby przepchać wózek inwalidzki przez śnieg i przywieźć tę panią. Zobaczyłem w jej oczach śmierć. Zacząłem ją reanimować, potem wymienił mnie ratownik.

Minęło 40 minut i nic.

Poprosiłem ratownika, by spróbował ostatni raz. Udało się, przywróciliśmy akcję serca. Minął rok i pani przyniosła mi najpiękniejsze kwiaty jakie kiedykolwiek dostałem. Było tam też puzderko, a w nim medalik Matki Boskiej Nieustającej Pomocy z napisem na drugiej stronie: "Za przywrócone życie". Choć byłem już dojrzałym lekarzem, wzruszyłem się. To była najwyższa nagroda dla mnie. Szczególnie dumny był ze mnie mój ojciec. Powiedział, że dla niego ta nagroda to więcej niż najnowszy model mercedesa za uratowane życie.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Andrzej Kosiniak-Kamysz: Nie wydaję synowi, ministrowi, żadnych rozkazów - Gazeta Krakowska

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska