Bramkarz bez ręki. Ale broni. I to jak!

Czytaj dalej
Fot. Joanna Urbaniec
Paulina Padzik

Bramkarz bez ręki. Ale broni. I to jak!

Paulina Padzik

Ludzie po amputacjach często wycofują się z życia społecznego i zawodowego. Wokół siebie widzą współczujące spojrzenia i własną odmienność. Marek Zadębski udowadnia, że „inwalida” nie równa się „inny”.

Jego popisowym daniem jest pizza. Nie idzie na łatwiznę, ciasto ugniata sam, według autorskiego przepisu. W domu sprząta, wiesza firanki i opiekuje się dziećmi. Jest ich ósemka. Lubi sport - w wolnych chwilach jeździ na rowerze, pływa, wspina się po skałkach. Ale ponad wszystko kocha piłkę nożną.

Na koncie - jako bramkarz w reprezentacji kraju - ma trzykrotny tytuł mistrza Polski. Gdy przeciwnik zbliża się do bramki, znika cały świat. Ciało jest skupione, wzrok podąża za piłką, która tańczy między stopami zawodnika. W ułamku sekundy Marek podejmuje decyzję, na którą stronę bramki padnie strzał. Rzuca się na piłkę - broni. Wstaje, ciało podpiera na lewej zdrowej ręce i kikucie prawej.

Stracił ją w wieku 19 lat.

Pechowe szczęście

Jednym z trudniejszych etapów amputacji kończyny jest zachowanie funkcji nerwów niewiele grubszych, niż włosy. Tak, żeby kikut nie był sparaliżowany. Jeśli zabieg można zaplanować, pacjent jest do niego przygotowywany. Robi się badania krwi, sprawdza krążenie, lekarz informuje o planowanym przebiegu operacji. Jeśli potrzebna jest konsultacja terapeutyczna - przychodzi psycholog. Wszystkie te elementy pomijane są wtedy, gdy amputację trzeba zrobić szybko. Bo zdarzył się wypadek. O długofalowych skutkach operacji - także tych psychicznych, pacjent dowiaduje się po fakcie.

Tak było w przypadku Marka Zadębskiego.

Jest wrzesień1990 roku. Marek z grupą kolegów tańczy na dyskotece. Jest głośno i duszno. Dziewczyn nie podrywa, bo od dwóch lat jest szczęśliwy w związku. Pięć lat później Teresa zostanie jego żoną. Chłopaki wypili już kilka głębszych, każdy jest roześmiany. W pewnym momencie wychodzą, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Stoją, gadają, po chwili koledzy wracają na imprezę, Marek jeszcze zostaje na zewnątrz. Długo nie wraca, jeden z kumpli wychodzi, żeby sprawdzić, co się dzieje.

Kilka godzin później Marek budzi się w szpitalu. Okazuje się, że zamiast do budynku dyskoteki, wszedł do transformatora. To pomieszczenie, w którym przetwarza się prąd. Doszło do poważnego poparzenia prawej ręki. Ludzie, którzy go znaleźli, zadzwonili po pogotowie. - Wszedłem tam, gdzie było to wyższe napięcie i dzięki temu przeżyłem - mówi Marek. Siła rażenia odrzuciła go od transformatora - gdyby próbował sforsować sprzęt z niższym napięciem, prąd targałby ciałem i prawdopodobnie mężczyzna by nie przeżył.

Dwa dni przed swoimi 19. urodzinami, Marek przechodzi amputację. W szpitalu spędza 37 dni, przy którymś z kolei zastrzyku zwraca się do pielęgniarza: - Dłużej nie wytrzymam, muszę stąd wyjść.
Wypisuje się na własne życzenie. Na odchodne lekarz mówi mu, że trzeba jeszcze zrobić plastykę kikuta, bo jedna kość nie jest do końca zasłonięta skórą. - Mogłem sobie pukać w tą kość łyżeczką do herbaty - śmieje się Marek. Za zabieg podziękował i opuścił szpital. Kikut szybko się zagoił. Z psychiką zeszło trochę dłużej.

Trzy etapy

19-latkowi po amputacji zawalił się świat. Marek nie mógł odnaleźć się w rzeczywistości. Piłka została zepchnięta na boczny tor. Mimo to, nie stracił poczucia humoru, z rodziną i znajomymi rozmawiał normalnie. Ale w głowie wciąż tłukły się pytania „Jak? Dlaczego?”.

Na takie rzeczy nie ma mocnych. Każdy musi przejść trzy etapy: przeżywania, załamania i akceptacji. Jeśli nie dojdzie do tego trzeciego, to nie będzie można ruszyć dalej

- opowiada Marek. Gestykuluje lewą ręką i kikutem prawej. Od amputacji minęło 29 lat.

- Po zabiegu życie szło do przodu. Trzeba było się ogarnąć - mówi. Ale to nie było łatwe. W latach 90-tych niepełnosprawny człowiek na ulicy nie był częstym widokiem. A Marek nie nosił protezy, więc kikut był widoczny z daleka. Gapili się wszyscy - dzieci, dorośli i starsi. Czasem podchodziły do niego emerytki i głaskały po ramieniu, mówiąc: - Ale jesteś biedny.
- Ale dlaczego jestem biedny? Bo nie mam ręki? Biedny to jest diabeł, bo nie ma duszy - odpowiadał wtedy Marek. Niektórych zbijało to z tropu, inni uśmiechali się lekko, ale z litością. Marek tego nie znosił. Nigdy nie oczekiwał współczucia ani pomocy. Ze wszystkim poradził sobie sam.

Praworęczny był do 19. roku życia. Potem trzeba było się nauczyć wiązać sznurówki lewą ręką. Pisanie przyszło samo. - Rozwiązywałem krzyżówki, coś tam bazgrałem i tak nauczyłem się pisać - mówi Marek. Nie miał rehabilitacji, nie walczył o odszkodowanie - wtedy zabrakło sił na załatwianie formalności. Ale nie było wielu okazji na użalanie się nad sobą - dwa lata po wypadku urodziła się córka.

- I dobrze, człowiek musiał szybko dojrzeć - Marek odchyla się w krześle. Ma umięśnione ramiona i nogi, włosy siwe, z tyłu trochę dłuższe.

Jak dziecko się urodziło, żona chodziła do pracy, a on siedział w domu. - Prałem, sprzątałem, gotowałem, przewijałem dziecko. I tak przez dziesięć lat - w głosie nie słychać żalu, chociaż pracy szukał nieustannie. - Ale to były takie czasy, że dla niepełnosprawnych nie było zatrudnienia. A ja nie chciałem pracować jako dozorca - dodaje.

Czego chciał? Żyć normalnie. I starał się. Chociaż było wiele momentów, kiedy coś nie wychodziło. - Często chciałem coś zrobić szybciej, lepiej. Ciągle są granice, które muszę przekraczać.
Jedną z nich było podjęcie pracy po niemal 12 latach od amputacji.

Bramkarz z przypadku

Pierwszy dzień pracy w szpitalu na portierni był wyzwaniem - oznaczał nowe znajomości i obowiązki, różniące się od tych domowych. Po latach „siedzenia” w domu każda praca jest jak chrzest bojowy. Marek przeszedł próbę i spędził na portierni pięć lat. Później chwytał się innych zajęć, głównie fizycznych. Ale z tyłu głowy ciągle była myśl o piłce. Od wypadku rozegrał ledwie kilka meczów, hobbystycznie, z kolegami.

Aż w końcu w 2004 roku jeden z nich zapytał Marka, czy nie chciałby pokopać trochę bardziej profesjonalnie. Krakowska drużyna Oldbojów potrzebowała jednego zawodnika. Marek długo się nie zastanawiał. Rozegrał z drużyną mecz towarzyski, potem kolejny. Pasja do piłki obudziła się na nowo. To było jak powrót do dzieciństwa. - Chyba każdy chłopiec chce być drugim Lewandowskim - mówi. Na boisku znikały wszystkie troski, wśród piłkarzy Marek nie czuł się niepełnosprawny. Trener zawsze wymagał od niego tyle, ile od reszty drużyny. A on dawał z siebie dwa razy więcej. Został tam na 14 lat.

Ale jego prawdziwa kariera piłkarska rozpoczęła się, gdy dołączył do drużyny AMPfutbolu. Kilka miesięcy wcześniej powołano kadrę reprezentacyjną. Marek - jak na gwiazdę futbolu przystało - został zauważony. - Na hali Wisły rozgrywano amatorskie turnieje charytatywne dla jednego z kibiców klubu, który jeździł na wózku. Znów jeden ze znajomych zapytał, czy nie chciałbym rozegrać w drużynie takiego meczu. Stanąłem na bramce, a po meczu okazało się, że zajęliśmy trzecie czy czwarte miejsce z najmniejszą liczbą straconych bramek - Marek nie potrafi ukryć dumy, gdy o tym mówi.

To była jego przepustka do kariery w reprezentacji Polski w AMPfutbolu, czyli piłki nożnej dla mężczyzn po amputacjach. Kumpel polecił go Krzysztofowi Wajdzie, który jest trenerem krakowskiej drużyny AMPfutbolu, pracował także w sztabie szkoleniowym reprezentacji. Okazało się, że jako bramkarz Marek sprawdza się świetnie.

Pierwszy trening to był grudzień 2012 rok, odbywał się w Warszawie. Marek pamięta każdy szczegół spotkania z resztą chłopaków - długo się do tego dnia przygotowywał. Chciał pokazać formę, pochwalić się kondycją i sprawnością. - Dużo wtedy biegałem, ćwiczyłem. Byłem pewien, że jestem dobrze przygotowany - wspomina Marek. Mylił się. Trening był tak wyczerpujący i trudny fizycznie, że powrót do Krakowa był koszmarem. - Dźwigałem dodatkowo sprzęt na plecach, zrobienie kroku, żeby wsiąść do tramwaju, to był jakiś horror! - śmieje się.

Trening dla piłkarzy po amputacjach aktywuje mięśnie, które zazwyczaj nie są używane. Ćwiczenia robi się na piłce, jest dużo rozciągania. Większość zawodników po boisku porusza się o kulach, więc muszą mieć mocne ręce, plecy i brzuch. Marka - chociaż chodzi o własnych nogach - po pierwszym treningu paliły wszystkie mięśnie. - Bolały mnie te mięśnie, o których nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieją! Na warszawskim dworcu przeklinałem ruchome schody, które nie działały - wejście po nich było potwornym wysiłkiem.

Ale nawet przez chwilę nie miał wątpliwości, że wróci na kolejny trening.

Wśród swoich

Po czterech miesiącach treningu przyszedł czas na pierwszy mecz. Drużyna grała z Francją, to było spotkanie towarzyskie. Walka była zaciekła, zawodnicy grali tak, jakby od wyniku zależało ich życie. Zremisowali 4:4. Marek wchodził jako drugi bramkarz. - Chociaż byłem na boisku ostatnie pięć minut, to emocje były tak duże, że prawie nic nie pamiętam. To był udany debiut, bo akurat wszystkie cztery gole przepuścił kolega - Marek się śmieje i zaraz opowiada o kolejnym sukcesie.

To był Turniej Czterech Narodów w Manchesterze - pierwszy oficjalny debiut świeżo powołanej reprezentacji Polski w AMPfutbolu. Przyjechały mocne drużyny z Holandii, Belgii, Irlandii, Niemiec. Każda bardziej doświadczona, mająca więcej lat gry za sobą, niż polska reprezentacja. Mimo to nasza drużyna AMPfutbolu zajęła drugie miejsce. - Przegraliśmy mecz z Anglią o pierwsze miejsce, ale i tak to był nasz wielki sukces - wspomina bramkarz.

W kolejnych latach reprezentacja Polski w piłce nożnej dla niepełnosprawnych mężczyzn trzykrotnie zdobyła tytuł mistrza kraju. Na Mistrzostwach Świata w 2014 roku drużyna otarła się o podium, zajmując czwarte miejsce.

Ile Marek obronił, a ile przepuścił goli, ile meczów rozegrał? Nie wie. Nie liczy sukcesów ani porażek, nie porównuje się z nikim. - To może zdemotywować albo wręcz odwrotnie: przemotywować. Wtedy łatwo wpaść w pułapkę narcyzmu i poczucia, że jest się najlepszym - wyjaśnia. I dodaje, że trzeba robić swoje. Tak jak każdy z zawodników reprezentacji, a także Husarii - krakowskiego klubu AMPfutbol, w którym Marek też jest bramkarzem.

Każdy zawodnik drużyny ma swoją historię. Dla niektórych gra w piłkę to terapia. Boisko jest odskocznią, która na chwilę pozwala odpocząć od ciekawskich spojrzeń, pytań i własnych ograniczeń. We własnym gronie czują się „normalni” - nie patrzą na siebie, jak na niepełnosprawnych. Często własne tragedie obracają w żart. Dogryzają sobie, spotkania nie raz przeobrażają się w szydercze wojny, w których bronią jest słowo i szeroki uśmiech. Ostatnio na trening przyjechał jeden z zawodników i pochwalił się, że urodził mu się syn. Od razu padło pytanie:
- A ma dwie nogi?
- Ma.
- To na pewno nie twój.

Wszyscy ryczeli ze śmiechu, świeżo upieczony tata, któremu kilka lat wcześniej amputowano nogę, też miał ubaw. Grunt to dystans do siebie i otoczenia. -

Bo z inwalidztwem jest tak, że nie da się z tym pogodzić. Ale można nauczyć się z tym żyć.

- tłumaczy Marek.

Bez piłki jak bez ręki

W drużynie AMPfutbolu Marek grał pięć lat. W tym czasie nabawił się wielu kontuzji - złamana noga, zerwany mięsień prosty w udzie, zwichnięty łokieć. Ostatni mecz rozegrał niecałe dwa lata temu, potem „strzelił” mu mięsień w plecach.

- Dosłownie urwał mi się mięsień podobojczykowy, który przyczepiony jest do główki ramiennej - mówi. Kontuzja była na tyle poważna, że podczas zabiegu potrzebny był przeszczep części mięśnia, który chirurg pobrał z ramienia. Rehabilitacja trwała kilka miesięcy. - Spałem na siedząco na stołku, bo nie mogłem się nawet odchylić w fotelu, tak bolało. Po tej kontuzji wziąłem tymczasowy rozwód z kadrą.

Od codzienności nie było jednak odpoczynku. Kilka miesięcy przed kontuzją Marek z żoną założyli rodzinny dom dziecka. Nie było łatwo - trzeba było odbyć szereg szkoleń, czekać na przydzielenie przez miasto odpowiedniego mieszkania, które pomieściłoby gromadkę podopiecznych. Dzisiaj w domu Zadębskich jest ich ośmioro. Najmłodsi bliźniacy mają po sześć lat. - Trzeba nieustannie mieć oczy dookoła głowy, to okropnie wyczerpujące - mówi.

Gdy odprowadza dzieci do przedszkola czy szkoły, nie raz zdarza się, że któreś pyta: „A gdzie ma pan rękę?”. - Czasem odpowiadam: w domu na wieszaku - śmieje się Marek, protezę nosi sporadycznie. Ale dzieci nie mają problemu z tym, że przyszedł pan bez ręki. - Gdyby dorośli zachowywali się w niektórych sytuacjach tak, jak dzieci, to świat byłby prostszy - mówi. - Bo to dorośli projektują na nie swoje lęki i bariery. To rodzicom trzeba otwierać umysły na niepełnosprawność każdego rodzaju. Bo jak nie nauczymy dorosłych, to skąd dzieci będą wiedziały, jak się zachować i co mówić?

W domu Marek dzieli się z żoną obowiązkami po równo. Powiesi firanki, naprawi kran, wbije gwóźdź. Nie obiera tylko ziemniaków. Ale nie dlatego, że nie może. Po prostu tego nie lubi. -
Do dzisiaj się zdarza, że żona, nawet jak widzi, że mam zajętą lewą rękę, to chce mi coś podać do prawej. I dopiero jak patrzę na nią takim błagalnym wzrokiem, to się śmieje i mówi: „Zapomniałam!” - opowiada Marek i sam też się śmieje.

Bez żony trudno byłoby mu przejść ten najtrudniejszy okres po zabiegu. I przyznaje, że gdyby to jej przytrafiła się taka tragedia, nie wie, jak by się zachował. - Faceci są o wiele słabsi. Nie wiem, czy umiałbym przetrwać coś takiego.

Marek wielokrotnie zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie wypadek. - Czy ten wypadek był po coś? Nie, on był przez coś. Przez młodzieńczą głupotę - tłumaczy. Ale nie obwinia się za to, co się stało. Wtedy trudniej byłoby przejść etap akceptacji.

Jeszcze nie wie, czy wróci do reprezentacji w AMPfutbolu. - Serce by chciało, ale organizm się buntuje - mam 48 lat - mówi. - Z drugiej strony, podczas debiutu Polski na mistrzostwach świata w Kaliningradzie w AMPfutbolu drugi bramkarz Gruzji miał 62 lata. Więc to może jeszcze nie czas, żeby odwiesić rękawice?

Paulina Padzik

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.