Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ile jeszcze nieszczęść może udźwignąć ta rodzina spod Kalwarii?

Maria Mazurek
Rodzina Giełdoniów z częścią swoich dzieci. Od lewej: Jasiek (15), Antoś (3,5 roku), Andrzej, Zofia, Wojtek (13 l.), Andżelika (9 l.)
Rodzina Giełdoniów z częścią swoich dzieci. Od lewej: Jasiek (15), Antoś (3,5 roku), Andrzej, Zofia, Wojtek (13 l.), Andżelika (9 l.) fot. andrzej banaś
Kiedyś Giełdoniowie z Barwałdu Średniego byli zwyczajną, radosną rodziną. Aż los się odwrócił: on zachorował, ona urodziła chore dziecko. Stracili pracę. A podczas ostatniej nawałnicy - także dach nad głową.

Gdyby kilka lat temu zapytać Zofię Giełdoń, szczęśliwą matkę siedmiorga dzieci, zakochaną bez pamięci w swoim mężu Andrzeju, spełniającą się zawodowo zaradną kobietę, czy wierzy w fatum, pewnie odpowiedziałaby (być może nawet z ironicznym uśmiechem): Nie. Sami jesteśmy kowalami swojego losu.

Dziś Zofia nie potrafi wytłumaczyć nieszczęść, które od pięciu lat nawiedzają jej rodzinę inaczej niż bezlitosnym losem, którego nie da się odwrócić. 8 lipca tego roku ten los zrzucił na nich kolejne nieszczęście: podczas burzy na dom Giełdoniów spadła 30-metrowa topola. Stracili dach nad głową.

Cisza przed burzą, a potem wstrząs, jakby świat się walił
Żyli w Barwałdzie Średnim, pod numerem 55, na samym końcu wsi, gdzie zaczynają się lasy i pola. Pod skalniakiem w ich ogrodzie mieszkał zając. Z okien czasami widzieli sarny, dziki. Trochę z dala od cywilizacji, w zimie trudno dojechać. Ale nie zamieniliby tego miejsca na żadne inne. Dla nich to tu było i jest najwspanialej na świecie.

8 lipca Monika, 25-letnia, najstarsza córka Giełdoniów (po prawdzie to córka Zofii z pierwszego małżeństwa, ale Andrzeja traktuje jak ojca, nawet zwraca się do niego: tato) poszła spać do ogrodu, w namiocie. Było gorąco i parno. Następnego dnia wylatywała na dłużej za granicę, do Anglii.

Obudziła się w środku nocy, nie mogąc usnąć. Mówi się: cisza przed burzą. I faktycznie, przez 10 minut poprzedzających nawałnicę nie było słychać nic. Ptaków, świerszczy, podmuchów wiatru. Monika nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś podobnego. Ciszy absolutnej. A potem, w jednej sekundzie, zerwała się straszliwa wichura, wielka burza.

Zdążyła pobiec do domu, obudzić Andrzeja, powiedzieć mu: tato, zamykaj okna. Zofię i dzieci obudził już huk i wstrząs, w momencie kiedy wielka, 30-metrowa topola spadała na ich dom, niszcząc dach, strych, ściany domu. Tylko obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem, znaleziony przed kilkoma laty na śmietniku i odrestaurowany przez Andrzeja, z tego strychu się uchował w całości. Bez ani jednej rysy. Giełdoniowie tak mówią o tym, bo to ciekawostka, ale czy cud? Czy znak Boży? Tego nie wiedzą.

Monika następnego dnia poleciała, zgodnie z planem, do Anglii. A 43-letnia Zofia i 53-letni Andrzej zostali bez dachu nad głową z sześciorgiem swoich niepełnoletnich dzieci: Jaśkiem (15 l.), Wojtkiem (13 l.), Samantą (12 l.), Andżeliką (9 l.), Oliwką (6 l.) i Antosiem (3,5 roku). Do domu pod numerem 55 przyjechał nadzór budowlany, zabraniając nawet zbliżania się do murów.
Uszkodzone fundamenty, ściany, brak dachu. Trzeba 400 tys. złotych, by ten dom odbudować.

Przeklęte drzewo i dwa tysiące, których rodzina nie miała
Z tą topolą to przeczuwali, że może zdarzyć się nieszczęście. Zaczęło się w 2010 roku, jak zresztą wszystkie problemy Giełdoniów. Zauważyli, że coraz częściej łamią się gałęzie drzewa, konary sypią się na ich dom. Wystąpili w gminie o pozwolenie na wycinkę tego przeklętego drzewa. Dostali je, ale okazało się, że muszą za to zapłacić dwa tysiące złotych.

Nie mieli tych pieniędzy. Sołtys chciał pomóc, dwa razy wzywał do domu Zofii i Andrzeja straż pożarną. Za pierwszym razem strażacy przyjechali z wysięgnikiem, ale stwierdzili, że jest za duży wiatr, że próba wycięcia zagraża ich bezpieczeństwu i trzeba to załatwić innego dnia.

Za drugim razem Giełdoniowie usłyszeli od wadowickich strażaków, że drzewo wcale nie stwarza niebezpieczeństwa, a straż pożarna nie świadczy takich usług, muszą zapłacić za nie specjalnej firmie. - My nie możemy usuwać drzew za każdym razem, gdy nas o to ktoś prosi. Tym powinny zajmować się profesjonalne firmy - tłumaczył potem, w rozmowie z naszym dziennikarzem, rzecznik wadowickich strażaków.

Na Giełdoniów spadał cios za ciosem
Żeby zrozumieć, czemu Giełdoniowie nie mieli tych dwóch tysięcy, znów trzeba się cofnąć w czasie o pięć lat. Wcześniej bowiem byli wesołą, beztroską rodziną. Szczęśliwą. On miał swoją działalność: warsztat stolarski, w którym wyrabiał meble. Zresztą, jak bardzo wiele osób w okolicach Kalwarii Zebrzydowskiej.

Ona pracowała w banku, zajmowała się kredytami dla VIP-ów. Dobrze jej szło, była energiczna, ambitna, sprawna. Lubiła wyznaczać sobie kolejne cele. Odpoczywała wracając po pracy do rodziny, bawiąc się z dziećmi w zadbanym ogrodzie, wychodząc z psami na spacer po okolicznych polach.

Może nie byli zamożni, ale ze wszystkim dawali sobie radę. Nie mieli kłopotów finansowych, żyli na średnim poziomie. To nie tak, że Zofia lekkomyślnie rodziła dziecko za dzieckiem, nie myśląc o przyszłości. Wówczas stać ich było na wychowywanie sześciorga dzieci. Na to, żeby je ubrać, nakarmić, kupić zabawki, pojechać z nimi na wycieczkę, żeby zobaczyli kawałek świata. Na raty oczywiście trzeba było dzieciaki zabierać, bo wszyscy w aucie się nie mieścili.

Nie sądzili, że kiedyś będą musieli wyciągać ręce po pomoc. A potem przyszedł rok 2010 i wiadomość, która spadła na nich nagle, bez przygotowania, bez znieczulenia: Andrzej ma raka płuc. Potem okazało się jeszcze, że z przerzutami. Andrzej musiał zamknać firmę, przeszedł na rentę. 460 złotych i 20 groszy miesięcznie. Zofia musiała zrezygnować z pracy, bo mąż całymi miesiącami leżał w szpitalu, a sama nie dawała rady z dziećmi, z domem.

W tym samym roku była powódź. Przez ulewne deszcze zaczęła osuwać się ziemia, zniszczyło ściany ich domu. Wtedy jeszcze jakoś udźwignęli koszty remontu. Potem okazało się, że Zofia jest w ciąży. Sześć miesięcy ciąży przeleżała w szpitalu.
Jak urodził się Antoś, okazało się, że cierpi na zapalenie płuc, trudno mu oddychać. Okazało się, że to fatalna postać alergii wziewno-pokarmowej.

Chłopczyk kaszle, dusi się. Zofia co miesiąc wydaje 150 złotych na leki dla niego. Gdyby nie zamienniki, wydawałaby ponad 400. Mały jest uczulony niemal na wszystko - praktycznie może jeść tylko mięso i pić mleko dla dzieci z proszku. Co chwilę musi jeździć do sanatorium, na wizyty u alergologa. Jakby Zofia chciała go zapisać na NFZ, musiałaby czekać wiele miesięcy. Jeździ więc prywatnie, a lekarz, dobry człowiek, bierze od niej za wizytę tylko połowę.

Oprócz tego przez te pięć lat wydarzyło się w tej rodzinie dużo dziwnych zdarzeń: jedno dziecko zadławiło się zakrętką z "kubusia", drugie landrynką, trzecie miało zapaść. Zofia zachorowała na serce.

- Ile jeszcze? - pyta Zofia. - Nie jest mi łatwo wyciągać rękę po pomoc ani żyć ze świadomością, że tak bardzo spadłam w drabinie społeczno-materialnej. Ale to naprawdę nie było moim wyborem. Wiem, co się myśli: jak rodzina wielodzietna, to patologia, roszczeniowość. Ale to często niesprawiedliwe. Założyłam dużą rodzinę, w której nigdy nie brakowało miłości, ciepła, radości. A zdrowia i pieniędzy zabrakło niezależnie od nas - opowiada kobieta.

Nie lubi użalania się. Nauczyła się utrzymywać rodzinę za dwa tysiące miesięcznie: rentę męża, zasiłek rodzinny, pomoc z MOPS-u. Ugotować obiad dla ośmiu osób za mniej niż 20 złotych: kilogram łopatki wieprzowej za osiem złotych, opakowanie kaszy jęczmiennej za cztery złote i już jest gulasz.

- Życie zweryfikowało mój sposób żywienia, funkcjonowania rodziny, myślenia i postrzegania świata. Wiem, że nie mogę się załamać, poddać, rozpłakać i powiedzieć: ja więcej w życie się nie bawię - przyznaje.

Jak brązowa burza loków w kilka dni zamienia się w siwy kucyk
Po nawałnicy cała rodzina przeprowadziła się do maleńkiego, drewnianego domu pani Rozalii, mamy Zofii. Pani Rozalia jest wspaniałą, ciepłą kobietą, matką dziesięciorga dzieci i babcią 28 wnuków. Też mieszka w Barwałdzie Średnim, z dwa kilometry od walącego się domu Giełdoniów, w samym środku wsi. Pomaga Giełdoniom tyle, ile może.

- Ale ile mogę? Przyjąć ich do swojej małej chaty i gotować. Zająć się dziećmi, przytulić, wesprzeć Zosię. Ale przecież ja im tego domu nie zwrócę, nie cofnę choroby zięcia, nie zatrzymam fatum. Choć tak bym chciała - opowiada. Rodzina pani Zofii już organizuje zbiórkę na odbudowę domu Giełdoniów, ale sami nie udźwigną tego ciężaru.

Za to pomagają też w inny sposób: a to siostra Zofii wpadnie zająć się Antkiem, a to bratowa zabierze dzieci do "Radosnego Światu Dziecka" w Myślenicach, żeby miały coś z wakacji, żeby na chwilę zapomniały o tej tragedii. Bo w ich główkach już pojawiają się myśli: skoro nie mamy domu, to może zabiorą nas od mamy i taty do domu dziecka?

Boją się też następnych nieszczęść. Kilka dni temu była kolejna burza, pierwsza po 8 lipca. Zofia i jej dzieci niemal chodziły po ścianach, tak się bały. Myśleli, że umrą. Pani Rozalia jakoś próbowała ich uspokoić, ale na niewiele to się zdało. Dopiero kiedy przestało grzmieć, mogli zasnąć spokojnie.

Pani Zofia, choć niezwykle silna, jest na granicy załamania. Niby mówi spokojnie, nawet żartuje, zabawia dzieci. Ale przez te kilkanaście dni zupełnie osiwiała - jeszcze dwa tygodnie temu miała piękne, brązowe, kręcone włosy. Dziś wiąże je w siwy kucyk. Nie może się wypłakać, bo wie, że przy dzieciach nie powinna.

Dwa dni po nawałnicy usiadła gdzieś w kącie i łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Zaraz zleciały się dzieci z krzykiem: Mamo, mamo, nie płacz, nie wolno, no chodź tu! Z własnej inicjatywy zgłosiła się do Pomocy Społecznej po pomoc psychologiczną.
- Daje to coś? - pytam. - Pozwala zrozumieć, że świat się nie zawalił. Że jeszcze można spróbować powalczyć.

Jak pomóc?
Rodzinie można pomóc wpłacając pieniądze na Fundację Pomocy Dzieciom i Osobom Chorym "Kawałek Nieba", nr konta: 31 1090 2835 0000 0001 2173 1374, tytułem: "320 pomoc dla Państwa Giełdoń". Można przekazać też materiały budowlane (pytać o rodzinę bezpośrednio we wsi). Dzieci pewnie ucieszą się z drobnych prezentów lub okazji darmowego spędzenia wakacyjnych dni na obozach, półkoloniach. Ponadto pani Zofia bardzo chciałaby wrócić do pracy. Wcześniej zajmowała się pośrednictwem kredytowym, bankowością. Boi się, że w tym wieku nikt już nie przyjmie jej do pracy.

***

Barwałd Średni
Wieś w powiecie wadowickim, w gminie Kalwaria Zebrzydowska, położona na wzgórzu Kamionka, rozciągającym się wzdłuż drogi krajowej nr 52 Głogoczów - Bielsko-Biała. Mieszka tu około 1,3 tys. osób.

Współpraca Robert Szkutnik

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Ile jeszcze nieszczęść może udźwignąć ta rodzina spod Kalwarii? - Gazeta Krakowska

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska