Kasia Kowalska: Nie mam powodu, by czegoś się wstydzić

Czytaj dalej
Paweł Gzyl

Kasia Kowalska: Nie mam powodu, by czegoś się wstydzić

Paweł Gzyl

Kasia Kowalska uczciła 25-lecie swej kariery występem w ramach słynnej serii koncertów akustycznych „MTV Unplugged”. Nam opowiada co kupiła za pierwsze poważne zarobione pieniądze i jak realizowała w młodości hasło „Sex & drugs & rock’n’roll”.

- „MTV Unplugged” to wyjątkowa seria płytowa, w której w Polsce uczestniczyło do tej pory niewielu artystów. Jak dołączyłaś do ich grona?
- Po prostu dostałam w zeszłym roku propozycję występu na takim koncercie. Oczywiście przyjęłam ją w zasadzie od razu. Koncert miał się najpierw odbyć w Gdańsku w lutym, ale ze względu na zabójstwo prezydenta Adamowicza, został odwołany. Czyli przywitałam się z gąską i pożegnałam się z gąską. Całe szczęście temat wrócił do mnie na wiosnę. Musiałam się wtedy szybko zdecydować, bo było niewiele czasu na przygotowanie tego koncertu. Podjęłam tę walkę – i wszystko udało się zorganizować, mimo trudnego początku.

- Jak przygotowywałaś akustyczne wersje swoich piosenek na ten występ?
- Ja już od jakiegoś czasu gram koncerty akustyczne i większość tych utworów miało wcześniej podobne aranżacje. Może nie tak rozbudowane – bo bez klawiszy i sekcji dętej. Stworzenie bogatszych wersji było dla jednak mnie tylko samą przyjemnością. Szczególnie, że są to piosenki, które powstawały głównie na gitarze akustycznej. Trochę więc było to tak, jakbyśmy się cofnęli do czasu, kiedy zamykaliśmy się w kuchni z kubkiem kawy i zaczynaliśmy wszystko od samego początku.

- Według jakiego klucza wybrałaś te szesnaście piosenek, które dostaliśmy na płycie?
- Sięgnęłam przede wszystkim po single. Większość tych piosenek promowało bowiem kolejne moje albumy. Oczywiście wszystkich nie udało się zebrać, bo nie zmieściłyby się na płycie. Mało tego: chociaż powycinałam większość swoich zapowiedzi między utworami i tak cały koncert się nie zmieścił. W efekcie nie ma tam żadnego mojego mówienia, które przecież stwarza fajny klimat intymnego spotkania z fanami. Chciałam jednak zamieścić na krążku jak najwięcej muzyki. Cóż: coś za coś.

- Podobno śpiewanie do akustycznych dźwięków jest trudniejsze niż śpiewanie do rockowych brzmień. To prawda?
- Tu bardziej chodzi o to, że podczas akustycznego występu, wokalista jest poddany totalnej ekspozycji. Nie można się schować za ścianą dźwięku, wszystko jest bardzo subtelne i intymne. Wymaga to pewnego rodzaju umiejętności wokalnych i przygotowania odpowiednich aranży. Bo to inne pokazanie siebie i większe obnażenie się przed słuchaczami.

- Zaprosiłaś na ten koncert dwójkę wyjątkowych gości. Pierwszy z nich to Stanisław Soyka. Skąd ten wybór?
- Staszka podpatrywałam od lat, występując z nim na wielu wspólnych scenach. Miałam go też okazję wiele lat temu poznać osobiście. Kiedy się spotyka innych artystów, albo ma się z nimi wspólny „przelot”, albo nie. W przypadku Staszka tak się właśnie działo. Objawił mi się on jako człowiek niezwykle życzliwy, wrażliwy i otwarty, zupełnie nie zadufany w sobie. Kiedy byłam młodsza, zasłuchiwałam się w jego płycie „Acoustic”. Uwielbiam go bowiem w tej najbardziej intymnej odsłonie – tylko jego i fortepian.

- Zaśpiewaliście razem „Tolerancję”. To chyba nie przypadek.
- To ponadczasowa piosenka, której każdy akapit jest niezwykle ważny i aktualny. To coś niesamowitego: rzadko udaje się artystom stworzyć tak doskonałe dzieło. To dla mnie właściwie hymn i cieszę się, że udało mi się ze Staszkiem zaśpiewać go podczas tego koncertu.

- Drugim gościem jest Edyta Bartosiewicz. Zaczynałyście karierę mniej więcej w tym samym czasie. To dlatego ją zaprosiłaś?
- Tak. Mamy wspólne korzenie. Supportowałam ją podczas jej pierwszej trasy koncertowej. Mam do tego czasu wielki sentyment. Zresztą cały ten koncert to taka właśnie podróż sentymentalna.

- No właśnie: obchodzisz teraz 25-lecie swojej kariery. Jesteś zadowolona z tego, co osiągnęłaś w tym czasie na polskiej scenie muzycznej?
- Nie mam powodu, by się czegoś wstydzić. Jedyne, co mogłabym sobie zarzucić, to, że mogłabym pracować jeszcze więcej. Ale z perspektywy czasu widzę, że jak na dziewczynę z Sulejówka, osiągnęłam bardzo dużo.

- Pojawiłaś się na scenie muzycznej na początku lat 90. Wtedy nie było telewizyjnych talent-shows i mediów spoełcznościowych. Trudniej było przebić się w tamtym czasie?
- Ta dzisiejsza łatwość w dotarciu do odbiorców jest z jednej strony piękna, a z drugiej – przerażająca. Ludzie szybko się czymś zachwycają, ale równie szybko im się to nudzi. To dlatego, że w kulturze popularnej jest za dużo bodźców. Myśmy tego nie mieli, dlatego dłużej i mocniej przeżywaliśmy coś, co nas fascynowało. Teraz na to nie ma czasu. Jesteśmy ze wszystkich stron atakowani taką ilością informacji, że trudno to wszystko ogarnąć. Artystów jest kilka razy więcej niż kiedyś. I nie wiem, czy to jest fajniejsze. Ja z rozrzewnieniem wspominam czas, kiedy premierę płyty długo się przygotowywało, a potem mocno przeżywało. Był czas na smakowanie muzyki. Teraz wszystko dzieje się zbyt szybko.

- Panuje opinia, że zostałaś „odkryta” przez słynną menedżerkę – Katarzynę Kanclerz. Jak oceniasz jej rolę w swojej karierze?
- Ona usłyszała mnie w warszawskiej Stodole podczas koncertu charytatywnego, który organizował bodajże Zbyszek Hołdys. Była tam zbieranina różnych artystów i ja dałam krótki występ ze swoimi ówczesnymi muzykami. Po koncercie poproszono mnie o spotkanie – bo Kaśka zwróciła na mnie uwagę. I od razu dostałam propozycję kontraktu z Izabelin Studio. To był moment kulminacyjny: ale decyzja czy podpisać tę umowę, zależała tylko ode mnie. Zdecydowałam się na to – i tak wszystko się zaczęło.

- Inną ważną postacią, która pomogła ci na początku kariery był Grzegorz Ciechowski, który wyprodukował twój debiutancki album „Gemini”. Wiele lat później oddałaś mu hołd na płycie „Moja krew”. Jaki wpływ miała na ciebie współpraca z nim?
- Grzesiek to był facet, który miał klasę. On zrobił dla mnie wielką rzecz: choć mógł sam napisać teksty na moją pierwszą płytę i na pewno zrobiłby to lepiej niż ja, to wytłumaczył mi, żebym zrobiła to sama. Miałam wtedy kilka trudnych momentów, kiedy chciałam się poddać. Powiedziałam w pewnym momencie, że nie dam rady. A on wyjaśnił mi, że słowo ma wielką siłę – to słowo, które wypływa od nas samych. Nie musi to być jakaś wysublimowana poezja, stąd nie ma sensu rzucać się na głęboką wodę, wystarczy pisać prosto z serca. I to było niesamowite. Choć mógł zarobić spore pieniądze, wsparł mnie i dał mi siłę, abym sama napisała te teksty. Te kilka zdań z jego ust, było dla mnie jak coś bardzo cennego. Coś, co mnie popchnęło do przodu i dało mi wiarę w siebie.

- Na co przeznaczyłaś pierwsze poważniejsze zarobione na śpiewaniu pieniądze?
- Kupiłam opla corsę 1.2. (śmiech) Dlatego, że mieszkałam wtedy w Sulejówku, a próby miałam w Warszawie. Kończyły się one późno – i dojazd ostatnim pociągiem do domu był mało przyjemny. Byłam świadkiem wielu takich sytuacji, których nie chciałabym pamiętać. Co tu ukrywać: momentami było to po prostu przerażające. Różne historie się działy. Dlatego zakup samochodu dał mi poczucie bezpieczeństwa. Już nie musiałam się stresować, że coś się wydarzy w tym nocnym pociągu. Ten opel corsa w kolorze zielonym z silnikiem 1.2 był dla mnie wybawieniem.

- Po wydaniu „Gemini” wyruszyłaś w trasę koncertową. Jak w twoim wydaniu wyglądała wtedy realizacja hasła „Sex & drugs & rock and roll”?
- Nie będę zdradzać tego rodzaju historii. (śmiech) Ale faktycznie miałam bardzo wesoły zespół i to był dla nas fantastyczny czas. Jakiś czas temu spotkałam się z Jarkiem Chilkiewiczem i Wojtkiem Wójcickim, którzy grali na gitarach w pierwszym składzie mojego zespołu. I powiem szczerze było bardzo zabawnie, kiedy wspominaliśmy tamte czasy. Niestety nie ma już z nami klawiszowca Sławka Piwowara, który był wybitnym muzykiem. Do tego jeszcze Krzysiek Patocki na perkusji. Byliśmy naprawdę fajną bandą. Czy żeśmy rozrabiali? No rozrabialiśmy, ale zawsze pamiętaliśmy, że jesteśmy w trasie i trzeba przemierzać busem czasem setki kilometrów na kolejny koncert. Ale granie było naszym życiem, dobrze się ze sobą czuliśmy, więc fajnie spędzaliśmy razem czas.

- W 1996 roku reprezentowałaś Polskę na festiwalu Eurowizji. To miało sens?
- Miałoby sens, gdybym pojechała z tą piosenką, z którą miałam pojechać. Niewiele osób wie, że początkowo miałam pojawić się na Eurowizji z piosenką „Wyrzuć ten gniew”. Mój występ miał mieć zupełnie inny charakter. Z powodów, o których nie chcę tu mówić, w zaciszu telewizyjnych gabinetów zdecydowano, że nie dane mi będzie tego utworu zaśpiewać. Na szybko Robert Amirian skomponował dla mnie nową piosenkę – która miała zupełnie inny charakter. Dlatego to wszystko od mojej strony nie wyglądało kolorowo.

- W tamtym czasie pojawiłaś się w filmie „Nocne graffiti”, który telewizja do dziś przypomina co jakiś czas. Dlaczego potem nie kontynuowałaś tej aktorskiej przygody?
- Żeby coś dobrze robić, trzeba poświęcić temu odpowiednią ilość czasu. Występując w „Nocnym graffiti” spełniłam swoje marzenie o zagraniu w filmie. Wcieliłam się w dziewczynę, której postać była mi dosyć bliska, więc udało mi się jakoś z tego wybrnąć obronną ręką. Kiedy potem dostawałam następne propozycje, nie czułam się na siłach, aby się ich podejmować. Z tej prostej przyczyny, że nie miałam aktorskiego warsztatu. Łatwo jest się ośmieszyć, kiedy życie rzuca nam na pożarcie łakome kąski. Obawiałam się tego – dlatego zrezygnowałam z występów w filmach.

- O twoich piosenkach zawsze mówiło się, że są depresyjne. Tymczasem utożsamiało się z nimi kolejne pokolenia młodych dziewczyn. Jak to możliwe?
- Depresja i smutek to część naszego życia. Nie da się zamknąć siebie na emocje – również te złe. Kiedy pojawił się ktoś, kto śpiewał o tego rodzaju przeżyciach, sporo słuchaczy mogło się z nim utożsamiać. To tak jak wtedy, kiedy czytamy książkę czy oglądamy film: często utożsamiamy się z jego bohaterką czy bohaterem i wtedy bardziej nas one dotykają. Podobnie jest z muzyką – ludzie szukają w niej ukojenia, czegoś, co sprawia, że mówią: „O, ja podobnie czuję” lub „Ja też podobnie miałam”. Wtedy człowiekowi jest lżej.

- Wyrzucanie z siebie negatywnych emocji w piosenkach, pomagało ci się uwolnić od nich w realnym życiu?
- Do pewnego stopnia. Ale na pewno nie do końca. To byłoby zbyt proste, aby po napisaniu piosenki, człowiek uwalniał się od takich czy innych emocji. Częściowo – tak, pomagało mi to, ale całościowo – nigdy.

- Po wydaniu płyty „Antipenultimate” w 2008 roku zrobiłaś sobie dziesięć lat fonograficznej przerwy – i powróciłaś z kolejnym autorskim krążkiem dopiero w 2018 roku. Z czego to wynikało?
- Z macierzyństwa. Czas, który poświęca się dziecku, jest bezcenny. W przypadku pierwszego dziecka nie było to możliwe, bo byłam cały czas w trasie koncertowej. Udało się to dopiero w przypadku drugiego. Postanowiłam wtedy, że nie ma nic ważniejszego. I kompletnie wsiąkłam w rolę mamy. Bardzo było mi z tym dobrze. Oczywiście można powiedzieć, że mogłam poświęcić synowi mniej czasu. Ale to naprawdę był jeden z piękniejszych momentów w moim życiu, kiedy mogłam sobie pozwolić – a wiele kobiet nie może sobie na to pozwolić – aby odkrywać macierzyństwo naprawdę głęboko.

- Trudno było potem powrócić z nową płytą po tej dekadzie przerwy?
- To nie jest tak do końca, że przez ten czas siedziałam tylko w domu i zawodowo nic nie robiłam. Udzielałam się przy innych projektach i koncertowałam sporadycznie. Nie odcięłam się więc całkowicie od muzycznej rzeczywistości. Wszystko obserwowałam, wszystko chłonęłam. Dochodziłam do siebie, podróżowałam i czerpałam inspirację. Dlatego kiedy nagrałam piosenkę „Aya”, był to dla mnie moment przełomowy – bo pokazałam się w czymś dla mnie zupełnie innym, czymś dużo bardziej pogodnym i pogodzonym z życiem,. Aby coś takiego się stało, trzeba było jednak czasu i doświadczenia.

- Media podkreślają, że ten czas jakby się ciebie nie ima i nadal wyglądasz dzisiaj jak w 1993 roku. Jak to możliwe?
- Sekret jest banalny: po prostu dbam o siebie. W ciągu ostatnich lat bardzo zmieniłam tryb życia. Uprawiam dużo sportu i jestem na diecie. Pilnuję więc siebie – ale mam też dobre geny po mamie. Los jest dla mnie jako kobiety bardzo łaskawy – i nikt nigdy nie daje mi tyle lat, ile mam naprawdę. Bardzo się z tego powodu cieszę. Jest jednak też na to inna teoria. Od jednej z fanek usłyszałam kiedyś, że kobiety, które dużo przeszły w młodości, po czterdziestce dostają ekstra zastrzyk energii i zdrowia od losu i dzięki temu przeżywają drugą młodość.

- Kiedyś na początku kariery wychodziłaś na scenę w martensach. Dzisiaj chyba częściej można cię zobaczyć w szpilkach...
- O nie. W szpilkach wychodzę tylko sporadycznie, kiedy sytuacja tego wymaga. Na co dzień nie jestem aż tak elegancką panią.

- Twoja córka Ola pasjonuje się modą. Podpowiada ci jak się ubierać na scenę?
- Jasne. Sama ją też obserwuję i podpatruję jak ona się ubiera. Teraz mieszka w Londynie, a tam trochę to inaczej jeszcze wygląda niż u nas na ulicach. Tam są zupełnie inne inspiracje, jest więcej swobody i akceptacji dla czegoś ekstrawaganckiego. Ona potrafi z niczego zrobić coś. Zresztą studiuje modę, sama projektuje. Często więc o tym rozmawiamy i Ola zachęca mnie, abym była bardziej odważna.

- Trudne było dla ciebie rozstanie z nią, kiedy wyjeżdżała do Londynu?
- Nie. Przychodzi taki etap w życiu każdego człowieka, że musi się usamodzielnić. Ja swoje zrobiłem – i ona mogła wyfrunąć z gniazda i próbować własnych sił. Marzyła o studiach w Londynie i cieszę się, że mogłam jej to umożliwić. Ja wiem co to znaczy mieć pasję i mieć na siebie pomysł.

- Masz jeszcze syna – Ignacego. On odziedziczył muzyczne zainteresowania po tobie?
- Obserwuję go właśnie jak gra na treningu piłkarskim. On jest niesamowicie utalentowany – ale niestety nie chce iść w muzycznym kierunku. Na razie chce tylko grać w piłkę i to go interesuje. Ale w jego wieku wszystko się zmienia. Kto wie – może więc kiedyś zwróci się w stronę muzyki.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.