Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krakowski arbiter Sebastian Mucha: W ekstraklasie już chorągiewek nie łamiemy

Justyna Krupa
Sebastian Mucha (z lewej) jest asystentem Tomasza Musiała - tu podczas finału Pucharu Polski na Stadionie Narodowym w 2017 roku
Sebastian Mucha (z lewej) jest asystentem Tomasza Musiała - tu podczas finału Pucharu Polski na Stadionie Narodowym w 2017 roku Piotr Hukało/Polska Press
- Wielu fanów dałoby się pokroić, żeby podać rękę Ronaldo czy Leo Messiemu. A sędziowanie jest jedną z dróg do świata wielkiej piłki – mówi Sebastian Mucha, asystent ekstraklasowego arbitra Tomasza Musiała. Krakowski sędzia opowiada nam o tym, jak naprawdę wygląda życie „z chorągiewką”.

- Sędziowie asystenci są – w porównaniu z głównymi – mało medialni. Ale dzięki temu rzadko obrywa im się imiennie z trybun, nawet jeśli popełnią błąd. Mniejsza popularność to błogosławieństwo?

- Nam nie zależy na medialności. Ja realizuję się zawodowo poza sędziowaniem, drugi kolega asystent z naszej trójki również - poza światem piłki jest cenionym chirurgiem ortopedą [Jakub Ślusarski – przyp. JUK]. My widzimy więc tylko plusy tej sytuacji – czyli to, że o nas nie mówi się tak wiele w przypadku błędu. W przypadku naszej trójki zawsze na tapecie jest nazwisko „Musiał”. Niestety, tak jak spija „śmietankę” za pracę całego zespołu w przypadku dobrze poprowadzonych zawodów, tak musi odcierpieć swoje przy ewentualnych błędach członków zespołu.

- Od lat pracujecie w tym samym trio. Zdarzały się konflikty? Gdy np. sędzia główny zignoruje opinie asystenta, popełniając przy tym błąd – to może być problematyczne?

- W relacjach między mężczyznami czasem musi być nerwowo, muszą lecieć iskry. Ale takie drobne konflikty wzmacniają tę przyjaźń. Bo możemy powiedzieć o naszej trójce, że nie jesteśmy tylko zawodowym trio – jesteśmy trójką, nawet czwórką przyjaciół, bo nie można zapominać o Sebastianie Krasnym, który często pełni rolę sędziego technicznego. To pomaga rozwiązywać problemy na boisku, a było ich w naszej sędziowskiej przygodzie wiele. Ale nawet jeśli pojawia się błąd któregoś z członków zespołu, to jak w drużynie piłkarskiej – konflikty rozwiązujemy wewnątrz, na zewnątrz nic nie wychodzi.

Wyjechaliśmy naprawdę z dużym zapasem czasu, ale w pewnym momencie natknęliśmy się na… pielgrzymki. Nie były one eskortowane przez żaden wóz policyjny, więc nie dało się ich łatwo wyminąć. Szukaliśmy innej, bocznej drogi, ale czas mijał…


- Krytyka, jaka w przeszłości spadała na waszą trójkę sędziowską najczęściej wiązała się z oskarżeniami, że Tomasz Musiał pozwala na zbyt ostrą grę.

- To rzeczywiście temat, który najczęściej się przewijał w przypadku sędziowania Tomka, ale wbrew pozorom nie z tym się najczęściej wiązały błędy. Tomek rzeczywiście poziom dopuszczalnej „gry faul” ma trochę wyżej, niż inni. Natomiast tak samo on, jak i my przeżywamy każdy błąd, który powoduje uszczerbek na zdrowiu zawodnika. Sami „kopaliśmy” piłkę na różnych szczeblach i wiemy z czym się wiąże każda kontuzja. Nie chcemy jednak piłki zamienić w balet. Nie chcemy, by zawodnicy wykorzystywali to, że sędzia odgwiżdże każde popchnięcie. Trzeba w tym znaleźć złoty środek. Do Tomka rzeczywiście taka łatka przylgnęła i teraz każdy jego błąd związany z ostrą boiskową grą będzie bardziej piętnowany. Ale wszyscy w zespole nad tym pracujemy, by takich sytuacji było jak najmniej.

- Wasza współpraca w ekstraklasie zaczęła się od sytuacji mocno stresującej. Na ekstraklasowy debiut Tomasza Musiała, do Bełchatowa, nie dojechaliście na czas…

- To był początek naszej wspólnej pracy w ekstraklasie, bo wcześniej razem sędziowaliśmy na innych szczeblach. Sytuacja z Bełchatowem to zbieg okoliczności, który trudno było przewidzieć. Natrafiliśmy na korki, więc szukaliśmy objazdu. Wyjechaliśmy naprawdę z dużym zapasem czasu. Ostatecznie trafiliśmy na drogę, na której w pewnym momencie natknęliśmy się na… pielgrzymki. Nie były one eskortowane przez żaden wóz policyjny, więc nie dało się ich łatwo wyminąć. Szukaliśmy innej, bocznej drogi, ale czas mijał… Niesamowite zrządzenie losu. Ale było to dla nas ważne doświadczenie, że trzeba wyjazdy na mecz planować z wielkim wyprzedzeniem. Teraz na zawody, które odbywają się powyżej 150 kilometrów od Krakowa jedziemy dzień wcześniej, z noclegiem.

- Kibic odbiór pracy sędziego miewa taki: fajna robota, pogwiżdże sobie przez półtorej godziny, a potem do domu i fajrant. A ty, kibicu, przeżywaj potem konsekwencje sędziowskich decyzji… Rzeczywistość w tej pracy wygląda pewnie inaczej? Słyszałam o arbitrze, który asystentom kazał oglądać po kilka meczów danej drużyny wstecz, nim mieli jej sędziować. Inni też się tak przygotowują?

- Na pewno nie wszyscy, czas na to by nie pozwalał. Jako sędziowie zawodowi mamy wiele obowiązków. Po pierwsze – normalnie trenujemy, tak jak zawodnicy. Mamy treningi rozpisane przez trenera przygotowania fizycznego Grzegorza Krzoska, oparte o monitoring tętna. Musimy więc cały czas być w formie. Oprócz tego mamy mnóstwo obowiązków związanych z obserwacją sędziów z niższych lig. Ściągamy ich nagrane mecze z serwera i robimy tzw. obserwację telewizyjną, wyszukując pozytywy, ale też wyłapując negatywy, które mogą nie być wychwycone przez obserwatora stadionowego. Mamy też szereg obowiązków związanych z przyjazdem sędziów międzynarodowych, a także z prowadzeniem szkoleń dla klubów. To niewielkie szkolenie dla piłkarzy i dziennikarzy, które ostatnio robiłem w Krakowie na prośbę B-klasowej Pychowianki, było tylko „po znajomości”. Do tego mamy zjazdy sędziów Ekstraklasy, gdzie wspólnie trenujemy, analizujemy błędy, ustalamy jednolitą interpretację na przyszłość. Często mamy tam też wsparcie psychologiczne, czy – jak ostatnio – wykład pt. „Jak radzić sobie z hejtem”. Dodatkowo, sędziowie główni mają obowiązek tzw. samooceny - oceniają swój mecz na podstawie nagrania video.

- Sędziowie asystenci nie mają takiego obowiązku?

- Nie, my nie robimy swojej samooceny, ale osobiście każdy swój mecz muszę tego samego dnia obejrzeć. Analizuję swoje decyzje, ewentualnie błędy i wyjaśniam, czym były spowodowane. Inaczej nie mogę zasnąć! Ale nie jest to obowiązek w przypadku sędziów asystentów. Natomiast kolejny dzień po meczu jest dla sędziego w założeniu totalnie odcięty od piłki. Zawodnicy i kibice pewnie nie zdają sobie sprawy, z jak dużym obciążeniem psychicznym wiąże się występ sędziego. My nie przechodzimy nad błędami do porządku dziennego. Trzeba się umieć odnaleźć w tej stresującej sytuacji, gdy patrzy na nas ileś kamer oraz tysiące ludzi.

- Sytuacje meczowe wracają do człowieka we śnie?

- Może we śnie jeszcze nie, nie będziemy się domagali dodatku „szkodliwego” z tego tytułu. Ale jest to pewien stres, z którym trzeba sobie umieć radzić.

- Ma pan moment, który wspomina jako największy sędziowski sukces? Piłkarze mogą powiedzieć: wtedy ustrzeliłem hattricka. A u sędziów – jak wygląda moment chwały?

- Takich chwil wartych wspominania było dużo, bo mieliśmy zaszczyt prowadzić kilka ligowych klasyków, finał Pucharu Polski, a wraz z Tomkiem mamy na koncie ponad 200 meczów w ekstraklasie. Sukcesami, których się nie zapomina są awanse – na szczebel ekstraklasy, otrzymanie przez Tomka nominacji na sędziego międzynarodowego. A także pierwsze mecze międzynarodowe. Sukcesem jest przede wszystkim sam fakt, że utrzymujemy się na tym szczeblu przez długie lata i myślę, że pewną jakość zapewniamy.

- Jak konkretnie asystenci przygotowują się do meczów? Da się np. poprzez jakiś trening wyćwiczyć umiejętność lepszego wychwytywania pozycji spalonej?

- Polscy sędziowie są bardzo „na czasie” jeśli chodzi o takie metody treningu. Dużym plusem jest to, że naszym trenerem przygotowania fizycznego jest właśnie Grzegorz Krzosek, który jest również instruktorem UEFA w tym zakresie. A przede wszystkim jest Maciek Wierzbowski, doświadczony były sędzia asystent, który opiekuje się obecnymi asystentami, a jednocześnie też jest instruktorem w UEFA i ma dostęp do wszelkich nowinek, trendów, rodzajów treningu. Ci dwaj panowie naprawdę potrafią urozmaicić zgrupowania w Spale. Istnieją specjalne programy komputerowe do ćwiczenia odpowiedniego „łapania” kąta spalonego. Raz na jakiś czas mamy obowiązek zrobienia ćwiczeń on-line w dedykowanym dla nas programie Perception4perfection, gdzie mamy nagrania video z sytuacjami boiskowymi, w których są naprawdę minimalne wychylenia danego zawodnika. Trzeba je dostrzec. W takim teście, oprócz podjęcia decyzji, czy zaistniał spalony czy nie, trzeba jeszcze z pięciu klatek wybrać tę, która jest dokładnie stopklatką z momentu podania. Narzędzi mamy więc naprawdę mnóstwo.

Kiedyś na jakimś stadionie widzieliśmy nawet flagę na trybunie z napisem „Tomasz Musiał”. Czyli ktoś w dzisiejszych czasach chce kibicować sędziom!


- Niektórych błędów nie da się uniknąć, ale można z nich wyciągnąć wnioski. Jest Pan wielkim zwolennikiem systemu „triple-checking” w polskim sędziowaniu.

- Moim zdaniem to był krok milowy do zapewnienia rozwoju polskim sędziom. Najlepsze potwierdzenie tego, że polscy sędziowie zaczęli się szybciej rozwijać, znajdziemy na arenie międzynarodowej. Z kraju – umówmy się – niebędącego piłkarską potęgą, mamy swoich przedstawicieli sędziowskich na najwyższym poziomie. A trzeba wziąć pod uwagę, że mieliśmy w Polsce naprawdę ograniczone kadry po aferze korupcyjnej. Odbudować to nie było łatwo, a triple-checking walnie się do tego przysłużył.

- Na czym więc ten system polega?

- Na trzech składnikach oceny pracy sędziego. Jednym z nich jest obserwacja stadionowa, czyli coś co istnieje od lat. Po meczu obserwator będący na stadionie omawia mecz z sędzią i sporządza swój raport. Drugim elementem jest wspomniany już arkusz samooceny. Sędzia główny ma obowiązek wyłapania pozytywnych i negatywnych sytuacji z własnego występu. Trzecim elementem jest obserwacja telewizyjna, czyli coś, co robią sędziowie zawodowi. Oglądają spotkanie na nagraniu, już spokojnie, po meczu. Wyłapują te elementy, które wymagają u sędziego poprawy, ale też wskazują pozytywy. Kolegium Sędziów analizuje te arkusze i jeżeli są nieścisłości, podejmuje ostateczną interpretację i przedstawia ją sędziom na specjalnych spotkaniach, które odbywają się cyklicznie. Triple-checking pozwala przede wszystkim uniezależnić sędziów od oceny tylko z jednej strony - obserwatora stadionowego. A wiemy, że w przeszłości w procederze korupcyjnym uczestniczyli również obserwatorzy stadionowi, wręcz rzekłbym, że ich rola była znacząca. Dlatego eliminuje się element subiektywności. Unika się w ten sposób pominięcia przez system jakiegoś sędziowskiego talentu, który według jednej osoby mógłby zostać oceniony jako nienadający się do sędziowania.

- Jak się w ogóle zostaje sędzią? Z piłkarzami sprawa jest prosta – siedzi sobie dzieciak z ojcem, ogląda mecz, widzi takiego Ronaldo i mówi sobie: chcę być jak on, chcę być piłkarzem! Ale trudno sobie wyobrazić młodego człowieka, który mówi: ten to fenomenalnie podyktował rzut karny, zaimponował mi, zapiszę się na kurs sędziowski!

- Ja zacząłem sędziować w 1997 roku. Jeszcze kilkanaście lat temu większość sędziów to byli dawni piłkarze, którym np. kontuzje przerwały karierę. Natomiast teraz pojawia się wielu młodych ludzi, którzy chcą zaczynać sędziowską przygodę jak najwcześniej, pomijając ten etap kariery zawodniczej. I mają wspaniałe wzorce – jest Szymon Marciniak, Paweł Raczkowski, Tomasz Musiał. Kiedyś na jakimś stadionie widzieliśmy nawet flagę na trybunie z napisem „Tomasz Musiał”. Czyli ktoś w dzisiejszych czasach chce kibicować sędziom! Podsumowując, wielu młodych ludzi dostrzega, że to ciężka, ciekawa praca, ale widzi jednocześnie co może taki arbiter osiągnąć. Może obcować z piłką na najwyższym szczeblu. Umówmy się, Szymon Marciniak ma styczność z piłkarskimi gwiazdami. Sędziuje na największych arenach. Wielu fanów dałoby się pokroić, żeby podać rękę Ronaldo czy Leo Messiemu. A sędziowanie jest jedną z dróg do świata wielkiej piłki. A przy okazji, dlatego tak ważne jest to, by sędziowanie grup juniorskich, trampkarzy było dopuszczalne od jak najmłodszego wieku.

- Aby młodzież mogła sędziować młodzież?

- U nas nie pozwala się na branie odpowiedzialności za sędziowanie osobom poniżej pewnego wieku. Ale trwa obecnie walka o to, by osoby poniżej 16 roku życia mogły sędziować mecze dzieciaków. Tak, by kształtować tego sędziego tak samo, jak trampkarza, juniora w karierze zawodniczej. Są takie pomysły i ja uważam, że to byłoby dobre. Niekoniecznie arbiter musi być wcześniej zawodnikiem, by być dobrym sędzią.

- Pan akurat w piłkę wcześniej grał. Między innymi w krakowskiej Pychowiance. Jako prawnik, pomagał Pan nawet ten klub zakładać.

- Kopałem piłkę do 18. roku życia. W Pychowiance to był taki epizod na studiach, ale wcześniej myślałem o profesjonalnej karierze piłkarskiej. Skończyło się jednak na drugiej drużynie Zagłębia Lubin w IV lidze. Wówczas musiałem podjąć decyzję, co dalej. Wybrałem studia prawnicze w Krakowie.

- Zawód prawnika nawet kojarzy się z pracą sędziego – tu i tu są sztywne reguły i zasady, które trzeba poddawać interpretacji.

- Może się i kojarzy, ale zawód prawnika jest jednak diametralnie inny. Prawnik ma mnóstwo czasu na analizy dokumentów, a sędzia boiskowy na decyzję ma kilka sekund. Swego czasu w Krakowie był realizowany program rekrutacji arbitrów wśród studentów prawa. I z tego programu – na którym też prowadziłem zajęcia – to nie wiem, czy dwóch sędziów w okręgu krakowskim zostało… Czyli to tak nie działa, że sędziowanie to wymarzone hobby dla prawników.

Problemy Pychowianki z murawą do gry sięgają czasów, gdy boisko zaczęły nawiedzać – przyjemne skądinąd zwierzęta – czyli dziki


- Czuł się Pan kiedyś fizycznie zagrożony na boisku, w związku ze swoją rolą?

- W niższych ligach bywały sytuacje konfliktowe, gdzie człowiek czuł, że nie jest ulubieńcem miejscowych fanów. Nigdy nie mieliśmy jednak potrzeby konwojowania nas przez policję. Ja sobie to tłumaczę tak, że może jednak człowiek aż tak źle nie sędziuje (śmiech).

- Słyszałam jednak coś o tym, że połamał pan chorągiewkę na głowie jednego z piłkarzy w obronie sędziego głównego…

- Była połamana chorągiewka, ale – jak to w męskim towarzystwie – rozeszło się wszystko po kościach. Zawodnik ochłonął, my ochłonęliśmy i już było w porządku. W niższych ligach, na początku kariery jeszcze człowiek nie umiał utrzymać tych nerwów na wodzy. W ekstraklasie już chorągiewek nie łamiemy (śmiech). Natomiast w tamtej sytuacji naprawdę było zagrożone zdrowie sędziego głównego i to było jedyne dostępne narzędzie, żeby go ochronić. To się zdarzyło jeszcze w okręgu legnickim, czyli w Dolnośląskim Związku, gdzie zaczynałem sędziować.

- Obecnie nie pracuje pan jako prawnik.

- Mam inną pracę zawodową, która nie koliduje mi z sędziowaniem, dzięki wyrozumiałości właścicieli sklepów spożywczych, dla których świadczę usługę zarządzania przedsiębiorstwem. Z tego względu jednak nie jestem w stanie poświęcić tyle czasu rodzinie, ile bym chciał. Dlatego też zrezygnowałem – przynajmniej na ten moment – z bycia sędzią VAR. Chcę bowiem mieć czas dla rodziny i nie przeoczyć najważniejszych momentów w rozwoju naszych dzieci. Niestety sędziowie VAR mają weekendy zupełnie „wyjęte z życiorysu”.

- W tej sytuacji to zrozumiałe, że czasu nie ma też na występy w krakowskiej Pychowiance. Na jakiej pozycji pan grywał?

- Na środku pomocy na etapie trampkarza, potem byłem przesuwany do linii obrony. W pewnym momencie grałem na pozycji, którą dawniej dumnie nazywano forstoperem. Teraz już odeszła do lamusa. Był też epizod trenerski w Pychowiance. Ta Pychowianka to takie moje trzecie dziecko – na zawsze zostanie w sercu. Jej powstanie zbiegło się z ciekawym momentem mojego życia. Miałem ogrom przygotowań do egzaminów na aplikację prawniczą, ale zastanawiałem się, co będzie, jak się na tę aplikację nie dostanę. Szukałem sobie więc pracy. Chciałem się też intensywniej udzielać w stowarzyszeniu Mensa Polska, którego jestem członkiem. Ale te wszystkie plany i tak przebiła oferta Łukasza Góreckiego, który stwierdził: zakładam klub, pomożesz? Później byłem jeszcze przewodniczącym Komisji Rewizyjnej Pychowianki i częścią tej rodziny Pycho, bo w tamtych czasach to była jedna wielka rodzina. Wszyscy spotykali się w pubie „U Szeryfa” i razem przeżywali sukcesy i porażki. Jak trzeba było pomóc klubowi w roli trenera, to też się nie zastanawiałem. I byłem nim, dopóki nie awansowałem w rozwoju sędziowskim na szczebel centralny. Wtedy nie mogłem już mieć związku z żadnym klubem.

- Pychowianka to specyficzny klub niższoligowy, nie ograniczają się tylko do grania meczów. Ostatnio organizowali choćby wspomniane szkolenie dotyczące zmian w przepisach. Od dłuższego czasu klub z Pychowic zmaga się jednak z problemem braku własnego boiska.

- Chciałbym, by każdy z klubów niższych lig był tak zaangażowany w różne akcje – charytatywne, pomocy innym klubom. Natomiast problemy Pychowianki z murawą do gry sięgają czasów, gdy boisko zaczęły nawiedzać – przyjemne skądinąd zwierzęta – czyli dziki. Te tereny należały do Agencji Mienia Wojskowego. Chcieliśmy od tej agencji boisko wydzierżawić na dłużej. Niestety w wojsku padł pomysł budowy basenu na tych terenach. Może dlatego, że to Pychowianka pokazała, że w tej lokalizacji można działać na rzecz rekreacji? Zrobiliśmy sobie krecią robotę. Teraz bez tożsamości związanej z własnym boiskiem nie można już liczyć na taką liczbę kibiców, jak kiedyś. Bez boiska klub traci ducha.

- Chyba najlepiej byłoby, gdy takie szkolenie sędziowskie, jak to dla Pychowianki, przeszły wszystkie kluby, bo ostatnie zmiany w przepisach były dość istotne? Potem wielu może być zaskoczonych np. widokiem żółtej kartki dla trenera.

- Zdziwienie będzie pewnie wszędzie tam, gdzie nie było obowiązkowego szkolenia z przepisów. Tym bardziej, że wiele z tych przepisów, które uległy zmianie, ma praktyczny wpływ na grę. To nie są reguły stosowane raz na tysiąc meczów.

- Która z tych zmian w przepisach jest najciekawsza albo najistotniejsza?

- Interpretacja zagrania piłki ręką to temat, który nigdy nie będzie do końca wyjaśniony, natomiast wprowadzone zmiany trochę ułatwiają nam życie. Kartki pokazywane „ławce” będą zmianą diametralną. Moim zdaniem, dzięki temu lepiej będziemy budować produkt, jakim jest ekstraklasa. Ideą tych zmian jest to, żeby wszyscy uczestnicy zawodów wzajemnie się szanowali. Kiedyś też była tzw. procedura „trzech kroków”, którą mógł zastosować zespół sędziowski. Ale te trzy kroki za szybko prowadziły do wyrzucenia kogoś na trybuny. Bo nawet jeżeli pierwszy krok był skierowany do jednej osoby, drugi do innej, to trzeci krok zawsze musiał się kończyć wykluczeniem. Teraz można każdemu dać szansę na przemyślenie swojego postępowania. Nam też nie zależy na tym, by drużyny były prowadzone przez trenerów z trybun.

- Może przydałby się w polskich klubach ktoś taki jak asystent w sztabie drużyn ds. sędziowania i przepisów? Melodia przyszłości?

- To funkcjonuje już od kilku lat np. w lidze hiszpańskiej. Tam drużyny są przygotowywane pod styl sędziowania danego arbitra. Są analizowane cechy charakteru sędziego, decyzje podejmowane przez niego do tej pory. I oczywiście wykorzystuje się przepisy do taktycznych zagrań w stosunku do rywala. Myślę, że w Polsce też nad tego typu rzeczami pracują, np. trener Michał Probierz.

- Czy istnieje typ trenera idealnego dla sędziów? Albo taki typ trenera z piekła rodem, przynajmniej z punktu widzenia arbitrów? Różne są strategie wobec sędziów obrane przez szkoleniowców.

- Ja nie uprzedzam się do żadnego trenera. Nie ma takich trenerów, którzy zawsze potakują ani takich, którzy tylko zachodzą sędziom za skórę. Tak naprawdę dla sędziów liczy się szacunek. A wyrażanie szacunku to nie jest wcale brak zdenerwowania jedną czy drugą sytuacją boiskową. My też nie jesteśmy bogami, mylimy się jak każdy. Szacunek to odpowiednie zachowanie przed i po meczach, a nawet poza plecami sędziego, również w mediach. My, sędziowie, rzadko mamy możliwość rozmawiać z mediami i nie komentujemy trenerskich wyborów, tego jak drużyny grają. Natomiast trenerzy często nadużywają tego obcowania z mediami do zbyt częstej oceny pracy sędziów. Moim zdaniem trenerzy niepotrzebnie na to tracą swoją energię i nerwy.

- Po tylu latach sędziowskiej kariery, ma pan jeszcze jakieś marzenie do spełnienia? Piłkarze mówią sobie: chcę wygrać Ligę Mistrzów. A sędziowie?

- Bliżej już mi do końca kariery. Kiedyś mi się nie śniło, że uda mi się osiągnąć to, co osiągnąłem jako sędzia. Mam ponad 200 meczów w ekstraklasie na koncie, sędziowałem finał Pucharu Polski. Pewnie brakuje nominacji na sędziego międzynarodowego, ale już wiek raczej na to nie pozwala. Niech się młodsze chłopaki rozwijają. Każdy z nas musi nad sobą pracować, bo wraz z wiekiem zmieniają się cechy motoryczne, trzeba pracować z trenerem personalnym. Celem jest więc to, by jeszcze się na tym wysokim poziomie utrzymywać przez kilka kolejnych lat. Ja już Ligi Mistrzów nie wygram, ale czuję się w pełni zrealizowany. Pamiętam, jak kopałem w Zagłębiu Lubin na starym stadionie, jeszcze przed przebudową. Na co dzień grała tam tylko pierwsza drużyna, a zespoły trampkarzy czy juniorów wychodziły na jego środek tylko przed sezonem, do zdjęcia. I człowiek tak sobie marzył stojąc tam – ja tu kiedyś zadebiutuję w ekstraklasie! I proszę sobie wyobrazić, że rzeczywiście zadebiutowałem – choć nie jako zawodnik. Mój debiut sędziowski w ekstraklasie miał bowiem miejsce właśnie w meczu Zagłębie Lubin – Odra Wodzisław. Zaszedłem więc tam, gdzie sobie założyłem.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Krakowski arbiter Sebastian Mucha: W ekstraklasie już chorągiewek nie łamiemy - Dziennik Polski

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska