Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ławeczka dla dwojga na całe życie

Barbara Sobańska
Na tej ławeczce lubią przysiadać studenci. Od czasu do czasu ktoś zostawia na niej bukiecik  kwiatów
Na tej ławeczce lubią przysiadać studenci. Od czasu do czasu ktoś zostawia na niej bukiecik kwiatów Adam Wojnar
Żona profesora Tadeusiewicza jest nie mniej zasłużona dla współczesnej nauki niż on sam. Jest wyjątkowo tolerancyjna i wyrozumiała. Na swoje barki wzięła dom i rodzinę. - Pozwoliła mi bawić się w naukę - przyznaje się profesor Barbarze Sobańskiej

Małgorzata Tadeusiewicz, absolwentka ceramiki na AGH, pracowała w Biurze Projektów

Mąż jest w domu gościem. Tak bardzo pochłania go praca naukowa, że wychodzi o 7 rano, a wraca dokładnie o 22.10. Zaczynam się martwić dopiero wtedy, gdy nie ma go o 22.20. Nieraz zastanawiam się po cichutku, czy wiele żon zaakceptowałoby taki układ. Wątpię. Ale nam odpowiada.

Tak poukładaliśmy sobie świat, że wszystko w nim pasuje. Żyjemy normalnie. Pomaga fakt, że charaktery mamy odmienne o 180 procent. Każde z nas ma swoje pasje. Rysiowi nie przeszkadza, że nie czytam jego książek. Od czasu do czasu rzucę tylko okiem. Choć oczywiście doceniam jego sukcesy, cieszę się, że robi to, co kocha.

Córka dosyć kiepsko to odbierała. Nieraz martwiła się: "Mamo, ja nie wiem, wy jeszcze razem mieszkacie?". Dziś jeszcze niepokoi się czasem, dlaczego ojca tak długo nie ma, czemu do teatru albo na koncert chodzę sama lub ze znajomymi. A ja wiem doskonale, że Ryszard nie ma już czasu na takie rzeczy.

Żartobliwie rzecz ujmując: jestem nie mniej zasłużona dla nauki niż on! Kulturalnych zaległości nie mam mu za złe - nadrobił je z naddatkiem w czasach studenckich. Uznałam, że skoro jesteśmy w Krakowie, trzeba korzystać z jego kulturalnych dobrodziejstw. I na randki chodziliśmy na wszystkie premiery w krakowskich teatrach. Czytaliśmy też sobie na głos książki, pływaliśmy na kajakach.

Kiedy byłam młodsza, pracowałam. Dziecko chodziło do szkoły, chwilami nie mogłam dać sobie rady z organizacją dnia codziennego i czasem niecierpliwość brała górę. Wielokrotnie zdarzało się, że mąż, który miał liczne obowiązki w stolicy, samolotem pędził z Warszawy do Krakowa, żeby odebrać córkę z przedszkola. Bo miałam dość, ale zdarzało się to sporadycznie.

Niesłychanie ważne jest, że ze sobą rozmawiamy, dyskutujemy. I z trudnych rzeczy stają się nagle łatwe. W naszej rodzinie wszystko opiera się na tolerancji. Gdyby mąż był w domu 24 h na dobę, na pewno nie wziąłby w ręce kopaczki i nie sadził ze mną tulipanów. Zamknąłby się w swoim gabinecie, który specjalnie dla niego urządziłam, i pisał. Nie ma mowy o siedzeniu ramię w ramię na kanapie i oglądaniu seriali. To nie ten typ!

Ryszard bardzo żałuje, że nie zachował pewnego listu. Z dumą zawiesiłby go na swojej ścianie z dyplomami, nagrodami i doktoratami honoris causa. Otóż jako student wybrał się z kolegą motocyklem na podbój Europy. Zwiedzili Austrię, Francję, Szwajcarię, południowe Niemcy, Włochy. Mieli przy sobie zaledwie po pięć dolarów, bo tylko tyle komuna pozwalała wywieźć. Wtedy niełatwo było wyjechać.

Każdy z nich, a działali nieco w duszpasterstwie akademickim, dostał list, na którym krakowski kardynał Karol Wojtyła napisał w kilku językach, żeby pomóc temu chłopcu, bo to porządny człowiek. Rękopis ten okazał się biletem do Europy. Otwierał wiele drzwi - nocowali we włoskich klasztorach, dostawali jedzenie, mieszkanie i pracę, wszędzie, gdzie pokazali ten "glejt".

W Wiedniu zarobili nawet gigantyczne na owe czasy pieniądze, które co do grosza wydali na dalszą podróż. I mąż ten list wyrzucił. Odżałować nie może. Żartuje, że gdyby go dziś miał, z takim poparciem mógłby zostać prezydentem Krakowa. Ale nie życzę mu tego.

Ryszard jest emocjonalny i ekstrawertyczny. Potrafi być milutki jak lukrecja, ale też twardy i oschły. Wiele spraw załatwia krótkim cięciem, choć ja zrobiłabym to dyplomatycznie. Dla niego świat jest albo biały, albo czarny. Ryszard jest zawsze albo zimny, albo gorący, nigdy nie jest letni.
Ryszard Tadeusiewicz, profesor zwyczajny, ukończył Akademię Górniczo-Hutniczą i Akademię Me-dyczną w Krakowie, zajmuje się m.in. biocybernetyką. Trzykrotny rektor AGH, członek wielu naukowych organizacji krajowych i zagranicznych, m.in. PAN i PAU, World Academy of Art & Sciences. Doktor honoris causa 12 uniwersytetów, włada czterema językami obcymi, autor ponad 80 książek i setek artykułów naukowych

Poznaliśmy się na kursie przygotowawczym na studia. A właściwie tuż przed nim. Ujrzałem Małgosię siedzącą na ławeczce na ruchliwym korytarzu i zachwyciła mnie jej subtelna uroda.

Po latach, już jako rektor AGH, wielokrotnie przechodziłem obok tego ważnego dla mnie miejsca i z przykrością widziałem stojący tam mop lub kubeł na śmieci. Uznałem, że trzeba je jakoś zaznaczyć.

Wpadłem na dość ekstrawagancki pomysł, posadzenia na ławeczce posągu zaczytanej Małgosi. Uwiecznia on wszystkie znajomości, sympatie i miłości, które narodziły się na AGH, a jest ich całkiem sporo. Ze wzruszeniem oglądają to miejsce studenci sprzed 50 lat, dziś zgrupowani w uczelnianym "Klubie seniora". Wymieniają tu uwagi o sympatiach ze studenckich czasów.

Pobraliśmy się najszybciej, jak tylko to było możliwe, to znaczy gdy tylko skończyłem 21 lat, bo takie były przepisy. Ożeniłem się jako pierwszy na roku. Gdy rozeszła się o tym wieść, kolega, z którym rywalizowałem o palmę pierwszeństwa w nauce, notabene dziś profesor AGH, powiedział: "O, to już nic z ciebie nie będzie".

Nasi rodzice byli bardzo przeciwni - przecież ledwie zaczęliśmy studiować, drugi rok! Ślub był szybki i skromny - najpierw cywilny, tydzień później kościelny. Wesela nie mieliśmy wcale, bo jak je zrobić bez akceptacji rodziców. Ale gdy uznali, że to rzecz nieodwracalna, zaczęli nam pomagać.

Mieszkaliśmy kątem u ciotki Małgosi w mieszkaniu tak zimnym, że zamarzały nam kwiatki i woda w miednicy. Małgosia była bajkowo piękna. Jako młody naukowiec zostałem obarczony opieką nad hufcem studenckim. Panowało bowiem zalecenie, że studenci powinni poznać ciężką pracę fizyczną.

Po egzaminie wstępnym zsyłano ich do zakładów pracy. Dostałem do opieki hufiec złożony z samych dziewcząt, których na AGH było przecież niewiele. Psikusy wyczyniały te "moje" dziewczyny najrozmaitsze. Mieszkałem z nimi w akademiku. Pewnego razu żona odwiedziła mnie tam w białej sukni haftowanej w czerwone maki. I nagle te wszystkie moje dziewczyny zaczęły haftować. Uspokoiły się jak jedna.

Małgosia zajmuje się domem, ogrodem, dokarmia zwierzęta, przygarnia zbłąkane koty, których mamy już pięć. Lubi przeprowadzać remonty, urządzać wnętrza. Dużo czyta, chodzi do teatrów, filharmonii, ale ja organizuję bilety.

Dziś Małgosia jest już na emeryturze, ja jeszcze pracuję i sporo piszę. Jednak na początku mojej kariery naukowej, przez dosyć długi okres, to ona nas utrzymywała. Moja asystencka pensyjka była bardzo mizerna. Żona pozwalała mi bawić się w naukę. Wzięła na siebie ciężar utrzymania domu i większość obowiązków związanych z naszą córką. Dziecko może być przecież kresem kariery naukowej.

Dziś sprawy mają się podobnie - to żona w imieniu nas obojga zajmuje się naszą pięcioletnią wnuczką. Córce jestem już mniej potrzebny, bo założyła swoją rodzinę, ale przyznam, że dopóki była mała, czyli do ukończenia jej studiów, starałem się być w domu jak najczęściej.

Jednak wnuczka potrafi egzekwować moją obecność w dużo bardziej zdecydowany sposób. Kupiliśmy jej telefon komórkowy i od czasu do czasu dzwoni do mnie z pytaniem: "Dziadek, ja jestem w Burowie, a dlaczego ciebie tutaj nie ma?"! I dostaję tak zwaną propozycję nie do odrzucenia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska