Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Łukasz Kruczek, wódz naszych śnieżnych orłów

Przemysław Franczak
Andrzej Banaś
Skoczkiem narciarskim był bardzo przeciętnym, a po zakończeniu kariery zamierzał sprzedawać telefony komórkowe. Sprawy tak się jednak potoczyły, że został trenerem. I to nie byle jakim. O Łukaszu Kruczku pisze Przemysław Franczak

Kamila Stocha po powrocie z mistrzostw świata w Val di Fiemme podjęto w rodzinnym Zębie z honorami zarezerwowanymi dla prezydentów i koronowanych głów. Zeszła się cała wieś, grała góralska orkiestra, przyjechało kilka stacji telewizyjnych.

Łukasza Kruczka w jego Buczkowicach witali tylko najbliżsi. Nie było orkiestry, kamer, wiwatujących sąsiadów. A przecież ten złoty medal Kamila i brązowy drużyny to również jego zasługa. Ot, taki los trenera. Zawsze w drugim szeregu popularności.
- Ale Łukasza to chyba nie martwi. On raczej nie zabiega o rozgłos, woli koncentrować się na pracy. Gwiazdorstwo mu nie w głowie, to taki typ chłopaka z sąsiedztwa - mówi Andrzej Wąsowicz, szef Śląsko-Beskidzkiego Związku Narciarskiego. Kruczka pamięta jeszcze z lat 80., kiedy ten był dobrze zapowiadającym się zawodnikiem kombinacji norweskiej.

W gminnej gazetce
Wikipedia przy haśle "Buczkowice" podaje, że w 1911 roku urodził się tu Jan Pietraszko, biskup krakowski. O Kruczku ani słowa. A on się tu i urodził, i nadal mieszka.

- Jakoś się nim na szerszym forum nie chwalimy - przyznaje Henryk Knapek, sołtys Buczkowic. - No, czasem wspominamy o nim w gazetce gminnej, teraz też koniecznie trzeba coś napisać - reflektuje się.

W każdym razie nie jest tak, że w Buczkowicach sprawy rozstrzygają się między Kruczkiem, sołtysem i plebanem.
- No nie - śmieje się Henryk Knapek. - Pan Łukasz w lokalną politykę się nie miesza. To zwyczajny, spokojny mieszkaniec. Zresztą umówmy się - on większą część roku spędza poza domem. Ciągle gdzieś trenują, startują.

Buczkowice leżą przy drodze nr 942. Pojedziesz w jedną stronę - dojedziesz do Bielska-Białej. W drugą - do Szczyrku i Wisły. Tu na narty jesteś skazany. Teraz jest tu nawet Szkoła Mistrzostwa Sportowego, duma regionu, w której uczą się najzdolniejsi zawodnicy dyscyplin zimowych ze śląskich klubów (m.in. aktualni wicemistrzowie świata juniorów w skokach narciarskich Aleksander Zniszczoł i Bartłomiej Kłusek). Kiedy Łukasz (rocznik 1975) był mały, tej szkoły w Buczkowicach jeszcze nie było. Mając sześć lat zapisał się do klubu Klimczok Bystra. Przez następne dwanaście lat trenował kombinację, czyli skoki i biegi. W kadrze makroregionu śląskiego spotykał się z Adamem Małyszem, który też zaczynał od tej dyscypliny. Nie rywalizowali ze sobą, Orzeł z Wisły, który wtedy orłem jeszcze nie był, był dwa lata młodszy.

- Marzenia wszyscy mieliśmy takie same, typowo chłopięce. Że będziemy wygrywać w Pucharach Świata, mistrzostwach, igrzyskach - opowiadał później Kruczek.

Polski Związek Narciarski był jednak wtedy organizacją z trudem wiążącą koniec z końcem. Wstrzymano finansowanie kombinacji norweskiej, a postawiono na skoki. Przyszły trener reprezentacji, chcąc nie chcąc, został skoczkiem. Ale do dziś czasem biega na nartach.

- W kombinacji mogłem osiągnąć więcej niż jako skoczek - przyznaje. Tylko czy wtedy byłby dziś w tym samym miejscu, w którym jest teraz? Na świeczniku?

Droga nań nie była usłana różami. Kruczek skoczkiem był bardzo przeciętnym. Największe sukcesy odnosił na uniwersjadach, mistrzostwach dla studentów. Przywiózł z nich cztery złote medale, ale konkurencji tam nie miał prawie żadnej. Studiujący skoczek to, nie tylko w Polsce, był ewenement. Jego koledzy z kadry mieli fach w ręku - Robert Mateja był mechanikiem, Małysz dekarzem. On chciał się rozwijać.

- Bardzo mi to imponowało, że godził starty z nauką - podkreśla Andrzej Wąsowicz. - W tym względzie był w Polsce prekursorem, wyznaczył trend. Proszę spojrzeć, dziś studiujący skoczek to norma.

Bo się wymądrzał
Jego wykształcenie - trener narciarstwa klasycznego - stało się jednak utrapieniem trenerów. Kruczek lubił się spierać, wtrącać swoje trzy grosze w sprawach metod treningowych.

- Miał, że tak powiem, swoje indywidualne spojrzenie - uśmiecha się Paweł Włodarczyk, były szef PZN, za którego czasów Kruczek przepoczwarzył się z zawodnika z szkoleniowca. - W pewnym momencie nabrał takiego przekonania, że on sam byłby dla siebie najlepszym trenerem. I faktycznie, często sam przygotowywał się do zawodów.

Niektórzy mówią, że był zarozumiały, inni, że po prostu pewny siebie. - Moim zdaniem on zwyczajnie chciał czuć się potrzebny. Skakał słabo, więc chciał błysnąć na innym polu - mówi jedna z dobrze znających go osób.

Wąsowicz: - W środowisku mieli mu to wtrącanie się za złe, zawodnicy zarzucali mu, że się wymądrza, że nie trzyma z nimi. A on po prostu chciał te skoki analizować od bardziej naukowej strony, dlaczego jest tak, a nie inaczej.

Aż dziw bierze, że Kruczek - co sam do dziś podkreśla - wcale nie miał zamiaru zostać trenerem.

- A moim zdaniem on mentalnie nim już był, zanim o tym w ogóle pomyślał - śmieje się Włodarczyk.
Z kadry wypadał i do niej wracał, wypadał i wracał. Nie ma zgody, czy dlatego, że trenerzy mieli wyżej uszu jego uwag, czy dlatego, że odstawał od innych. Łatwo mu pewnie nie było - Małysz, kolega z kadry, na jego oczach wzbijał się do historycznego lotu. - Mógł być trochę zazdrosny o jego sukcesy, ale to był też moment, w którym Łukasz zaczynał już myśleć o końcu kariery - przypomina Włodarczyk.

Na głębokiej wodzie
W 2003 roku na mistrzostwach Polski w Szczyrku, jednych z ostatnich swoich zawodów, Kruczek zdobył srebrny medal. A był już wtedy pracownikiem jednej z sieci telefonii komórkowej. Los nie widział go jednak w roli sprzedawcy telefonów. PZN właśnie zatrudniał nowego trenera - Heinza Kuttina. Kruczek, absolwent AWF, znający trzy języki obce (angielski, niemiecki i rosyjski), idealnie nadawał się na jego asystenta.

- Wrzuciliśmy go na głęboką wodę i to się bardzo opłaciło. Przy Kuttinie, a potem przy Hannu Lepistoe naprawdę wiele się nauczył i dojrzał do samodzielnej pracy - zauważa Włodarczyk.

Kruczek długo jednak nie miał dobrej prasy. Traktowano go z lekceważeniem, uchodził za totumfackiego Apoloniusza Tajnera, szefa PZN. Jego notowania pogorszyła jeszcze historia z Małyszem, który - gdy Kruczek był już samodzielnym trenerem kadry - zażądał w pewnym momencie utworzenia dla siebie osobnego teamu z Lepistoe w roli szkoleniowca. Kruczek dowiadywał się o wszystkim z mediów. Był jednak, co godne podkreślenia, bardzo lojalny, nigdy nie prał publicznie brudów, nie skarżył się.
Zbierał zresztą za to w PZN punkty. Ten rozłam wyszedł jednak wszystkim na dobre - Małysz zdobył medale na igrzyskach w Vancouver, a Kruczek i młodzi zawodnicy pozbyli się ciężaru porównań z wielkim mistrzem.

Odporność na krytykę
Młody trener zaczął mozolnie pracować na nazwisko. I zaufanie. Łatwo jednak nie było - bez pardonu atakował go choćby Wojciech Fortuna. Mistrz olimpijski w Sapporo ułożył nawet rymowankę: Kruczek plus Hula równa się bula. Na słowną ripostę nigdy się jednak nie doczekał, bo Kruczek choć krytyki nie lubi, takie hałaśliwe ataki znosił bez słowa. To mądra taktyka - unikając medialnych awantur, robił swoje. W końcu nawet Fortuna zaczął go... chwalić.

- Wykonał ogromną pracę, żeby środowisko zaczęło go doceniać. I to mu się udało, dzięki ambicji i zaangażowaniu. Teraz w tym polskim gnieździe trenerskim jest uważany za świetnego fachowca - twierdzi Wąsowicz, przyznając że przez te ostatnia lata kilka razy ramię w ramię z Tajnerem bronili Kruczka przed zwolnieniem. - Nawet jak nie szło tej kadrze, wychodziliśmy z założenia, że trzeba dać mu czas. Opieraliśmy się nie tylko na własnym widzimisię, ale na opinii Lepistoe. On w Kruczka zawsze wierzył. I teraz wyszło na nasze i jego. Powiem wręcz - i nie będzie w tym przesady - że Łukasz ma teraz trenerskie papiery na wielki świat.

Tajner nazwał go kiedyś szkoleniowcem XXI wieku, nowym Miką Kojonkoskim (charyzmatyczny fiński trener). Może jeszcze na wyrost, bo też Kruczkowi przyszło pracować w komfortowych warunkach i czasach zbierania owoców małyszomanii, wielkiego boomu na skoki w Polsce. Ale trzeba mu oddać co cesarskie - potrafił z tego zrobić użytek. Świetnie dogaduje się z zawodnikami, ich klubowymi trenerami, w kadrze panują relacje wręcz partnerskie.

- Łukasz nauczył się słuchać, nie jest głuchy na argumenty innych - zauważa Wąsowicz. - To ułożony, mądry facet. Cały czas się rozwija, kształci.

Słabość: subaru
Nigdy nie podnosi głosu, nie wali pięścią w stół. Jest skrupulatny, dokładny. Ma jedną słabość - samochody marki Subaru.
- No i jest też przykładnym mężem i ojcem - dorzuca Andrzej Wąsowicz.

Żona Agata jest nauczycielką. - Na pewno jest cierpliwa, bo przecież wiele czasu razem nie spędzamy, szczególnie zimą. Z drugiej strony, zdążyła już chyba przywyknąć. Ja zawsze gdzieś jeździłem. Ciekawe, co będzie, jak przestanę - zastanawiał się w jednym z wywiadów.

Mają trójkę dzieci: Michała, Kacpra i Anię. Na razie skoków nie trenują.

Pięć lat temu (rocznica 28 marca), kiedy został trenerem reprezentacji, powiedział tak: - Mam nadzieję, że warto było pokonać wszystkie przeciwności i czekać na tę chwilę. Jednak tak naprawdę będę o tym wiedział za jakiś czas.

Na MŚ w Val di Fiemme dostał najlepszą odpowiedź. A wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec.

Możesz wiedzieć więcej!Kliknij, zarejestruj się i korzystaj już dziś!

Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Łukasz Kruczek, wódz naszych śnieżnych orłów - Gazeta Krakowska

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska