Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Makłowicz: żyję pomiędzy Krakowem a Adriatykiem

Redakcja
Andrzej Banaś
Z krakowskim dziennikarzem, pisarzem, podróżnikiem i krytykiem kulinarnym - rozmawia Marek Bartosik

Gdy myśli Pan "mój dom", to właściwie o jakim miejscu?
Zawsze myślałem, że tworzy go cała środkowa Europa, z której wywodzi się moja bliższa i dalsza rodzina. Teraz moje rozumienie tego pojęcia o tyle się skonkretyzowało, że mieszkam i w Krakowie, i w Dalmacji. Mój dom to dziś przestrzeń rozpięta pomiędzy Krakowem a Adriatykiem.

Zobacz także: We własnym mieszkaniu rozpoczęły samodzielne życie

A na Węgrzech się Pan nie zadomowił? Przecież tam także jakiś hektar należy do Pana?
Ale dom w tym węgierskim przypadku to za dużo powiedziane. Parę lat temu kupiliśmy z żoną zrujnowane gospodarstwo w znanych ze znakomitych win okolicach Badacsony, czyli krainie wulkanicznych wzgórz po północnej stronie Balatonu. Ale tam mieszkać się nie da, bo to tylko stare, zrujnowane gospodarstwo. Koncentruję się więc na Krakowie i Dalmacji.

A to Pańskie wejście w nieruchomości czemu służyło?
Od lat marzyłem, żeby móc rozpiąć swe życie między różnymi, także klimatycznie, krajami. Przez lata wydawało mi się to nieosiągalne.

I nic racjonalnego, np. wyrachowania inwestycyjnego, w tych zakupach nie było?
Niewątpliwie były to też inwestycje, zwłaszcza w wypadku ziemi na Węgrzech. Kosztowała konkretne pieniądze, ale dużo taniej niż koło Krakowa. Zawsze chciałem mieć coś na południe od Karpat. Byłem święcie przekonany, że na Chorwację mnie nie stać, bo znałem tylko ceny ziemi nad morzem. Podkuliłem więc ogon i wtedy trafiła się okazja na Węgrzech: kawał ziemi z chałupą do rozbiórki. Kiedy dostałem kosztorys budowy nowego domu, to złapałem się za głowę, bo koszt przekraczał o połowę kredyt, jaki wziąłem na ten cel. Jeszcze rozmawiałem z architektem, a żona już grzebała w internecie. Ku naszemu zdumieniu okazało się, że w Dalmacji, o ile człowiek nie chce mieszkać na samym brzegu Adriatyku, ceny są dużo niższe niż w Polsce. Tak zatem w ramach naszego kredytu stać nas było na dom, którego nie trzeba remontować, i wiosną 2009 kupiliśmy coś takiego na półwyspie Pelješac, parędziesiąt kilometrów na północ od Dubrownika.

I można naprawdę mieszkać w dwóch tak odległych domach?
Odległych...? Tam jedzie się z Krakowa tak samo długo jak do Koszalina. Niemal do końca wygodną autostradą. Te 1300 km to tylko jeden dzień dość męczącej podróży. Ale to miejsce idealne na moją starość: ciepło, oliwki, mule, ostrygi, wino. Poza tym stosunki między ludźmi są tam tak cudownie archaiczne. Ludzi jest tam bardzo mało. Cała Dalmacja, czyli ten kawał między Zadarem na północy a Dubrownikiem na południu, ma znacznie mniej mieszkańców niż Kraków. Na Pelješcu praca jest tylko w sezonie turystycznym. Poza tym można tam uprawiać wino, doglądać gajów oliwnych albo łowić ryby. Ci nieliczni ludzie, którzy tym wszystkim się tam zajmują, są przez większość roku niezwykle złaknieni innych ludzi.

Nie musiał się Pan zatem specjalnie starać, by wrosnąć w to środowisko?
Zostałem raczej w nie wciągnięty. W mojej wiosce mieszkają dwie rodziny i jedna staruszka. Dla nich jest wielką gratką, kiedy pojawia się ktoś nowy, w dodatku jeśli da się z nim porozumieć. A chorwacki to nie węgierski i na słowiańskiej bazie można się szybko uczyć języka. W rozmowach z tymi ludźmi zawsze uderza mnie, że oni naprawdę interesują się tym, co u mnie słychać, jak żyję. To nie są zdawkowe pytania, tylko takie pierwotne pragnienie rozmowy i przejęcie się drugim człowiekiem. Nie ma mnie przecież tam przez znaczną część roku, bo moje dzieci ciągle objęte są obowiązkiem szkolnym i wypełniają go w Krakowie. Spędzam tam więc jakieś trzy miesiące. Nasz dom stoi wśród winnic, do morza jest parę kilometrów, ale mamy widok na góry. To kompletna wiocha, ale cudowne miejsce. Jeżeli tylko będę mógł, przeniosę się tam i do Krakowa będę przyjeżdżał na parę tygodni w roku.
Żeby nam nie umknęło... Chce się Pan rzeczywiście z Krakowa wynieść? Pan? Taki galicyjski, taki krakowski.
To miasto metafizycznie mnie stworzyło, ale już od dawna nic mi nie daje.

Jak to? A studia, ludzie, którzy Pana ukształtowali, restauracje, które kilkanaście lat temu, na początku kariery krytyka kulinarnego, zaczął Pan opisywać?
Roli studiów bym nie przeceniał. Ukształtowały mnie raczej lektury, ciekawość świata i jego smaków. Nie żebym się skarżył, ale dzisiaj w Krakowie nie czuję się specjalnie potrzebny. Więcej zajęć mam w Warszawie, Wrocławiu czy w Chorwacji niż tutaj. No i coraz trudniej się tu mieszka, bo buduje się w każdej wolnej dziurze, ale nie z myślą o interesie wspólnym, lecz o napchaniu kasy dewoloperom, jak na mojej ulicy.

Zobacz także: We własnym mieszkaniu rozpoczęły samodzielne życie

Podkreśla Pan często historyczne związki Polski z krajami, które należały do Austro-Węgier. Czy przeciętni mieszkańcy Chorwacji też przywiązują do nich wagę?
Bardzo wielką. One im imponują. Dla Chorwatów podkreślanie tysiącletniej unii z Węgrami, związków z Wiedniem i koneksji Dubrownika z Wenecją to okazja, by odróżnić się od reszty bałkańskiego poturczonego tygla. Bo to nie są takie Bałkany jak w sąsiednich Serbii czy Bośni. To przede wszystkim Europa Środkowa i Śródziemnomorze. A Polacy jeżdżą do Chorwacji od bardzo dawna. Na przykład na pamiątkę pobytu Stanisława Witkiewicza w Lovranie na Istrii, zakończonego zresztą śmiercią artysty, kilka lat temu odsłonięto tam tablicę, a w trakcie uroczystości przygrywała góralska kapela z Zakopanego.

Jako jeden z prekursorów dziennikarstwa kulinarnego ma Pan poczucie sukcesu w zmienianiu polskich upodobań kulinarnych?
Kiedy patrzę, że ciągle dominuje schabowy i pomidorowa, to połowicznego. Na pewno niesamowicie poprawiła się nasza świadomość kulinarna. Przez pierwsze lata po 1989 r. wmawiano nam, że pazerni kapitaliści wciskają nam na siłę te parmezany, krewetki i wina. Wystarczy sięgnąć do krakowskich gazet, poczytać reklamy sprzed I wojny, by zobaczyć, że jest zupełnie inaczej. Mało kto wie, że w dawnym domu towarowym Krakus, tym na rogu Wiślnej i św. Anny w Krakowie, przed 1939 r. był lokal, w którym dwa razy w tygodniu podawano świeże ostrygi prosto z Adriatyku.

W Pańskiej ostatniej książce "Café Museum" przepisów kulinarnych jest wyraźnie mniej niż w poprzednich.
Nie ma ich tam w ogóle. Bo kuchnia interesuje mnie jako przejaw historii, tradycji. Dlatego tym razem starałem się opisać swoje wędrówki po tym moim środkowoeuropejskim domu. Niektórzy mówią, że to literatura. Jeśli tak, to dumny jestem.

A gdyby Pan urządzał kolację wigilijną na Pelješcu, to co by Pan podał?
Na pewno nie karpia, bo tej ryby mieszkańcy Dalmacji nie poważają. Inaczej niż w Slawonii, czyli tej odleglejszej od wybrzeża części Chorwacji. Tam je się karpia przez cały rok. Na Pelješcu podawałbym oliwki, mule i ostrygi, które teraz, a nie wtedy gdy masowo przyjeżdżają tam turyści, są najlepsze. No i sztokfisza, czyli suszonego solonego dorsza. To tradycyjne dalmatyńskie danie bożonarodzeniowe.

Jeszcze dla pewności spytam: tegoroczne święta i sylwestra spędzi Pan w Krakowie?
Tak. Na razie ciągle tu mieszkam.

Wybierz małopolską miss internetu. Zobacz zdjęcia pięknych dziewczyn!
Polecamy w serwisie kryminalnamalopolska.pl: Podrobili 17 tys. ton paliwa, staną przed sądem
Najciekawsze świąteczne prezenty, wigilijne przepisy, pomysły na sylwestra - wszystko w serwisie świątecznym**swieta24.pl**

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Makłowicz: żyję pomiędzy Krakowem a Adriatykiem - Gazeta Krakowska

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska