Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Apollo tym razem zaczął od zwiedzania głębin, pływał z rekinami dwanaście pięter pod wodą. Potem, po schodach wbiegł na szczyt UNESCO

Halina Gajda
Halina Gajda
fot. Michał Apollo, archiwum prywatne

Gdy zobaczyłam zdjęcia z głębin, to pomyślałam: no ładnie, Apollo zlazł z gór prosto w Rów Mariański. Już nie Himalaje, a Pacyfik. Nic to, odkładamy na półkę deniwelacje, teraz trzeba będzie się doszkolić w dekompresji. Żeby wiedzieć, o co pytać.

- Niczego nie porzucam, góry zostają - śmieje się w odpowiedzi.

Z rekinami lepiej nie próbować się zaprzyjaźniać

Na swoim profilu społecznościowym Michał zamieścił kilkanaście zdjęć. Z głębin właśnie. Stwory morskie wszelkiego autoramentu. Nie wiadomo, czy się ich bać, czy wręcz przeciwnie. Michał twierdzi, że to zależy od okoliczności.
- Niebezpieczeństwa jako takiego nie ma. Chyba że się na nie wystawimy sami, bo nawet rekiny nie stanowią bezpośredniego zagrożenia - przyznaje.

Przy odrobinie szczęścia, zbiegu okoliczności można je podpatrywać. Byle z daleka. Gdy się do nich nie próbuje zbyt blisko podpłynąć czy dotknąć, jesteśmy dla nich całkowicie obojętni i na pewno nie potraktują nas jako przekąski pomiędzy śniadaniem a obiadem. W przeciwnym razie trzeba liczyć się z obronnym atakiem. Michał nie próbował się z nimi zaznajamiać, pewnie dlatego pozowały mu z daleka do zdjęć. Ma za sobą kilkanaście podwodnych wypadów w miejscach, które według wszelkich znaków na niebie i ziemi, ale też znawców tematu, należą do najpiękniejszych na świecie - jak Sipadan. Lazurowa woda, przejrzystość na wyciągnięcie ręki, bogactwo roślin i zwierząt. Choć prof. Ghazali Musa, towarzysz Michała w malezyjskiej eskapadzie twierdzi, że dwie dekady temu, było tego wszystkiego znacznie więcej. - Miejsc do nurkowania jest wiele, ale trzeba mieć świadomość, że nie zawsze są one dostępne dla każdego. Z uwagi na restrykcyjne przepisy ochrony środowiska wprowadzono dzienne limity liczby nurkowań.

Co więcej, za niektóre, najbardziej spektakularne miejsca trzeba zapłacić. Sporo, bo nawet około stu euro za jedno, 45-minutowe nurkowanie - dodaje.
Podwodne eskapady w Archipelagu Malajskim zasadniczo niczym nie różnią się od tych na Klimkówce. Praktycznie taki sam sprzęt tylko odważników więcej, bo słona woda ma większą wyporność. Każdemu, kto rekreacyjnie schodzi w głębiny, towarzyszy Dive Master. I nawet nie chodzi o to, że pod powierzchnią można zabłądzić - bo można - tylko o prądy wodne. Ci ludzie, zaznajomieni ze specyfiką wodną miejsca, po prostu znajdą się na swoim fachu. Wiedzą, gdzie trzeba dać się porwać, czasem pociągnąć w głębinę, by dalej ten sam prąd wypchnął nas ku górze. - Trzeba też wiedzieć, gdzie i jak się wynurzyć - wspomina jeszcze. - Choćby z powodu mniejszych i większych statków oraz łódek, które pływają po powierzchni. Dźwięk pracujących silników wszystkiego, co pływa, dociera wprawdzie do nurka, ale trudno zlokalizować skąd konkretnie pochodzi. Można więc wystawić głowę nad powierzchnię wprost pod motorówkę. A to raczej dobrze się nie skończy - dodaje.

Nurkowanie na wyspie Sipadan to bajka - wspomina Michał. Jak donoszą przewodniki, z miejscem wiąże się legenda o cmentarzu żółwi, które mają tam rzekomo przypływać, by w spokoju umrzeć. - Najniżej udało mi się zejść do poziomu 27 metrów, ale nie była to chęć bicia jakichś rekordów. Czasem zwyczajnie musimy zejść niżej by nie walczyć z prądem - przyznaje. - To bezpieczna głębokość, ma się jeszcze kontrolę nad tym, co wokół. Zresztą takie było założenie - nurkujemy dla przyjemności, rekreacyjnie, nie wyczynowo - podkreśla.

Na szczyt UNESCO najlepiej biegiem i po schodach

A tak zupełnie poważnie, to Michał nie byłby sobą, gdy mimo wszystko na jakąś górę nie wszedł. Nie, nie w takim normalnym trybie. O tym, w jego przypadku to dawno trzeba było zapomnieć. Od pewnego bowiem czasu, wbiega. Dosłownie. Może nie galopem, ale górskich chodem też tego nie można nazwać. Tym razem był to szczyt o wdzięcznej nazwie Mount Kinabalu. Jego wysokość to wprawdzie niecałe 4100 metrów nad poziomem morza, ale technicznie potrafi wypompować z sił nawet wprawnego alpinistę.
- Wszystko przez przewyższenia - wyjaśnia od razu.

Od głównej bramy do szczytu jest około ośmiu kilometrów w jedną stronę. I tu „drobna” uwaga: różnica wysokości na tym dystansie wynosi ponad dwa tysiące dwieście metrów. Efekt tego jest taki, że idzie się pod niemal „pionową” ściana.
- Kamienie i głazy tworzą jakby schody - opowiada. - Choć rzeczywiście, w kilku miejscach istnieją takie prawdziwe, zrobione ręką człowieka, ale bardzo, bardzo wąskie. W górę jest jeszcze jako-tako, bo można oprzeć przód stopy. W dół zaczynają się kłopoty - dodaje.

Wejście na wspomniany szczyt zajmuje dwa dni. Zawsze z przewodnikiem, bo trzeba pamiętać, że Mt. Kinabalu jest wpisany na listę dziedzictwa UNESCO, wejścia są reglamentowane, mnóstwo jest też rozmaitych obostrzeń. Michał zdobył szczyt dwa razy. Pierwszy, jak książka nakazuje, z grupą i przewodnikiem. Dwa dni w obie strony. Nie przyznał się, czy już w drodze na szczyt, czy podczas zejścia urodziła mu się w głowie myśl: może by tak jednak wbiec? Jak na Aconcaguę? Ponieważ ma to do siebie, że nie rozmienia na drobne, nie analizuje w nieskończoność - zaraz zgłosił się do biura Parku Narodowego z wnioskiem o zgodę na jednodniowy atak. - Poświadczyłem osiągnięciami, za które poręczył mój serdeczny przyjaciel prof. Ghazali Masa - opowiada. - Mieli pewne wątpliwości, ale ostatecznie dostałem zezwolenie na jednodniowy wypad. Oczywiście pod opieką przewodnika - dodaje z dosyć tajemniczym uśmiechem.

Co ów uśmiech oznacza? Tyle że Michał przewodnika zgubił, zanim ten na dobre wyruszył z linii startu. W końcu to miał być wyczynowy wypad, a nie zwykły górski trekking. Bynajmniej jego przewodnik nie opadł z sił, zwyczajnie myślał, że chłopak przesadził z tempem i zaraz zwolni. - Dopadł mnie, mniej więcej na 3500 m.n.p.m i chyba odetchnął z ulgą - komentuje dowcipnie.

Wbiegnięcie na szczyt zajęło mu dokładnie 3 godziny i 20 minut. Drogę w dół planował w okolicach sześćdziesięciu minut, może nawet ciut mniej. Wszystko pokrzyżowała natura. Zaczęło padać. - To nie jest taki deszcz, który znamy zza okna - tłumaczy. - Kropla spadająca na twarz, to jakby chlusnąć ze szklanki. Dostałem taką. Wszystko wlało mi się za kołnierz i byłem cały mokry. Szlaki zamieniły się w rwace potoki po kolana - opowiada.

Ostatecznie trasa zajęła mu nieco ponad 5 godzin. Dzisiaj, już na spokojnie ocenia, że było to trudniejsze, niż wspominana wcześniej, znacznie wyższa Aconcagua, która ma przecież prawie siedem tysięcy metrów wysokości.
- Pięć tysięcy spalonych kalorii - chwali się. Nie ma w tym jednak niezdrowej pychy, a racjonalna ocenia sytuacji. Tak samo, jak przyznanie, że po wszystkim z lekka opadł z sił. Choć naładowanie adrenaliną jeszcze przez kilka godzin utrzymywało go „na chodzie”. Nie zmienia to nic, że swoim wynikiem wywarł wielkie wrażenie na przewodnikach i całej obsłudze parku. Nie ma się co dziwić, bo niewielu jest takich śmiałków. Pewnie na długo zapadnie im w pamięć.

FLESZ - Nieudane wakacje? Masz prawo do reklamacji!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska