Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Wiśniewski: To nie ja zmieniałem żony, tylko one mnie

Paweł Gzyl
Paweł Gzyl
Slawomir Mielnik
Michał Wiśniewski celebruje w tym roku ćwierćwiecze swej grupy Ich Troje. Z tej okazji opowiedział nam jak zarobił i stracił milion dolarów (a nawet więcej).

- Przede wszystkim gratulacje z okazji niedawnego ślubu. Jak udało ci się zorganizować taką uroczystość w czasie kwarantanny?
- A jak może wyglądać taka uroczystość w czasie kwarantanny? Akurat minęła nam pierwsza rocznica bycia razem. Stwierdziliśmy więc, że weźmiemy ślub. Spotkaliśmy się i powiedzieliśmy sobie „tak”. Skróciliśmy wszystko do minimum. Wesela nie było.

- Tym razem masz pierwszą żonę spoza show-biznesu. Myślisz, że przez to ten związek ma większe szanse na powodzenie?
- Myślę, że to jest bez znaczenia. Bo nie chodzi o to, skąd jesteś, tylko o to, jak o siebie dbasz. I ile dajesz drugiej osobie przestrzeni, bo takiej przestrzeni każdy z partnerów potrzebuje. Tym razem wydaje mi się, że nasz związek ma duże szanse na powodzenie.

- Trzeba było go formalizować?
- Jasne, że nie trzeba było. Pytanie jest tylko, czy chcemy iść przez życie razem. My chcemy – dlatego powiedzieliśmy sobie „tak”. Gdybyśmy byli tacy mądrzy, że mielibyśmy receptę na sukces w tej materii, to pewnie w ogóle nie byłoby rozwodów. Tymczasem w Polsce jest 70 tys. rozwodów rocznie.

- Masz już piątą żonę. Nie obawiasz się, że to ich zmienianie weszło ci w krew i stało się uzależnieniem?
- Ale to nie ja zmieniałem żony, tylko one zmieniały mnie. To zasadnicza różnica. Gdyby to było tak, że to ja „idę w długą” – i po raz kolejny zmieniam żonę, to byłbym podrzędnym Casanovą. A ja kimś takim nie jestem.

- Podobno masz dobre relacje z wszystkimi poprzednimi żonami. Jak ci się udało to wypracować?
- Ja im krzywdy nie zrobiłem. Do tego mamy czwórkę wspaniałych dzieci. Dlatego szanujemy się bardzo. To były zresztą fantastyczne kobiety. W pewnym momencie tylko ktoś komuś zabierał powietrze. A nie ma nic gorszego niż brak poczucia komfortu i szczęścia w związku. W związku z czym trzeba było się rozstać. Ale mamy bliski kontakt i tworzymy zgraną rodzinę patchworkową.

- Ty masz czwórkę dzieci, twoja nowa żona tyle samo. Jak sobie poradzicie z tak liczną gromadką?
- Mieszkamy w tym składzie już od roku i jakoś dajemy radę. Ja uwielbiam dzieci. One mają swoich własnych tatusiów, ja jestem raczej ich dobrym kumplem i dbam o codzienność, kiedy są tutaj przez połowę miesiąca. Poza tym wszystkie nasze dzieci przyjaźnią się ze sobą. Nie ma więc żadnych problemów.

- Twoje najstarsze dzieci są już nastolatkami. To trudny wiek. Jak się dogadujecie?
- Ja rozmawiam o wszystkim ze swoimi dziećmi. Ustaliliśmy zdrowe zasady, które fajnie funkcjonują. Nie miałem więc takiego „sajgonu”, który czasem rodzice przeżywają z nastolatkami. Może dlatego, że od początku byliśmy otwarci i stawialiśmy na szczerość. Kiedy mój syn Xavier chciał się pierwszy raz napić alkoholu, zrobił to ze mną. Ja akurat nie mogłem wtedy pić – ale byliśmy wówczas na obozie z muzykami i dostał pierwsze piwo. Skończył wtedy 18 lat. I proszę mnie nie moralizować, że rozpijam syna. Bo czy lepiej byłoby, gdyby walnął butelkę wódki z kolegami pod monopolowym? Nic bardziej mylnego.

- Jak to się stało, że Xavier wszedł do świat muzyki i pomaga ci w trasach koncertowych?
- Nauczyłem go, że za darmo, to można się tylko masturbować. (śmiech) Oczywiście od dawna miał swoje kieszonkowe, ale wystarczało mu ono tylko na to, by pójść do kina. A w co nastolatek ładuje dzisiaj pieniądze? W gry komputerowe. I w dziewczynę. A to tanie nie jest. Dlatego chętnie zaczął ze mną pracować, żeby sobie zarobić.

- Pójdzie w twoje ślady i będzie śpiewał lub grał?
- Broń go Panie Boże! Xavier zaczął jako inspicjent, a teraz jeździ jako tour manager. Oczywiście, kiedy nie ma szkoły. Jest bardzo poukładany i skrupulatny. A co najważniejsze: zawsze się słucha. To chyba jego największy atut w tej pracy. Bo na koncertach wyznaję zasadę „mój cyrk – moje małpy”, a kiedy wracamy do domu – znowu jesteśmy rodziną i może się ze mną nie zgadzać.

- Sam wiesz, że show-biznes oferuje wiele pokus. Nie obawiasz się, że Xavier może im ulec?
- On zawsze był poza systemem. Xavier robi wszystko odwrotnie niż tata. Ja wolę film, on woli książkę. Pisze opowiadania i powieść. Cały czas jest zakochany w tej samej dziewczynie. Dlatego nie sądzę, że będzie podatny na tego rodzaju pokusy.

- Ty ulegałeś różnym pokusom, ale mimo tego Ich Troje przetrwało aż 25 lat. W czym tkwi sekret długowieczności tego zespołu?
- My się bawimy muzyką. Nie jesteśmy garażowym zespołem, który eksperymentuje z dźwiękami. Jak powiedział kiedyś Marek Niedźwiecki, gramy „fabularyzowany pop”. Czyli bierzemy co nam się podoba z różnych estetyk: musicalu, rocka, popu i piosenki poetyckiej. Nie można nas wcisnąć w jedną szufladę. Dziennikarze nie wiedząc, jak się odnieść do tego, odłożyli nas na bok. Ale z drugiej strony nagraliśmy dużo przebojów. Wiele z nich ma wręcz rockowy charakter. Metalowy zespół Oberschlesien nagrał nasz utwór „Błędne wojenne rozkazy” – i tak wymietli, że okazało się, iż Ich Troje to wcale nie taki obciach.

- Ty i Jacek Łągwa jesteście w zespole od samego początku. Nigdy nie było między wami poważniejszych konfliktów?
- Jak to nie było? Bijemy się regularnie! Najczęściej o głupoty. Dlatego robimy sobie co jakiś czas takie spotkania, podczas których wyrzucamy z siebie wszystko, co złe. Wszystkie pretensje. Dlatego nasza relacja przetrwała. Momentami wręcz leje się krew, ale za chwilę przepraszamy się nawzajem i wracamy do normalności. Minęło już 25 lat - a ja nadal pamiętam tego chłopaka ze starej kamienicy z ulicy Gdańskiej w Łodzi. Ja byłem z Obrońców Stalingradu – więc bardzo niedaleko. To były te same slumsy.

- Potrafisz z pamięci powiedzieć tu i teraz ile wokalistek miało Ich Troje?
- (śmiech) Nie muszę się nad tym specjalnie długo namyślać. To była Magda, Justyna, Ania, Marta i Agata. Teraz zakręciliśmy koło i wróciliśmy do Ani. Jak na 25 lat, to całkiem skromny wynik, biorąc pod uwagę, że wokalistki traktują współpracę z zespołem jako ciekawe doświadczenie, a nie miłość na całe życie.

- Co decydowało najczęściej o waszym rozstaniu?
- Jakbym powiedział: przestajesz być żoną, przestajesz być wokalistką, to bym skłamał. (śmiech) Ludzie bardzo często jednak to mylą. Tylko dwie wokalistki były moimi żonami – Magda i Ania. Prawda jest taka, że każda z tych dziewczyn chciała się rozwijać wokalnie. Gdyby to one zakładały Ich Troje i nadawały kierunek temu zespołowi, to pewnie mielibyśmy jedną wokalistkę. Moglibyśmy się jedynie pokłócić i rozstać. Bo tak bywa. Tymczasem one musiały się wpisać w pewien klimat, który tworzyliśmy my – ja i Jacek. Dlatego w pewnym momencie każda zapragnęła pójść swoją drogą. Magda poszła w muzykę taneczną, Justyna wróciła do piosenki poetyckiej, Ania nagrała płytę z piosenką chrześcijańską, a Marta – pracuje dla Disneya. Z Agatą rozstaliśmy się tylko przez różnicę wieku – ale trzymamy za nią kciuki, żeby sobie radziła dalej.

- Kiedy osiągnęliście szczyt popularności, graliście po 200 koncertów rocznie. Jak sobie z tym dawałeś radę?
- Kroplówki. Co oni tam podawali? Sole mineralne i cukier. Ja nawet czasem wenflonu nie wyciągałem na noc. (śmiech) Do tego dużo wtedy piłem – a jak piłem, to lubiłem dawać porządne koncerty. My chyba nigdy nie daliśmy półtoragodzinnego występu. Dwie godziny to było minimum. Jak biegałem po tych rusztowaniach i ładowałem w siebie wódę, to byłem na takim rauszu, że śpiewałem dwudziestominutowe wersje naszych piosenek. Do tego zawsze lecieliśmy „na żywca”, a playbacki zdarzały się tylko podczas telewizyjnych występów, bo nie było innego wyjścia. Dlatego musiałem skądś mieć tę energię. I jeszcze do niedawna wydawało mi się, że nie ma takiej możliwości, by zagrać koncert na trzeźwo.

- Jak sobie więc teraz dajesz radę?

- Nagle się okazało, że na trzeźwo śpiewa się znacznie lepiej. Dzięki temu, że robię sobie „wszywki”, zyskałem przede wszystkim więcej czasu – jakieś pół dnia. Bo przedtem jak piłem, to musiałem upaść na twarz. Zanim wstałem i się otrzepałem, to był wieczór. A teraz – cały tydzień jestem trzeźwy, tylko dopiero pod koniec pozwalam sobie trochę popić. Wystarczą mi jednak dwa dni i żona się śmieje, że już wołam „krawca”.

- Ciągle potrzebujesz się „zaszywać”?

- Tak. Ludzie już nie raz mi mówili, że „wszywki” są mi niepotrzebne, bo sam sobie świetnie radzę. Ale ja kiedy wiem, że mogę – to piję. Nic mnie wtedy nie jest w stanie powstrzymać. Bo po prostu lubię smak wódki.

- Nie myślałeś, żeby iść na terapię?
- Dla mnie alkohol zawsze był jakimś tam wentylem. Nie ważne, czy jest dobrze, czy źle, powód do picia wódki zawsze się znajdzie. Teraz czytam książkę „Rehab” Wiktoria Osiatyńskiego o terapii – i uświadomiłem sobie, że to nie jest metoda dla mnie. Ja nigdy nie miałem ciągów alkoholowych. Jasne – piję 22 lata, ale nie jest tak, że zaczynam rano i kończę wieczorem. Byłem alkoholikiem, któremu wydawało się, że sobie z tym radzi, dopóki ręce nie zaczęły mi się trząść. To był sygnał ostrzegawczy. Dlatego „zaszyłem” się po raz pierwszy. I mówię o tym głośno, dzięki czemu wielu moich kolegów też skorzystało z tej metody. Dostali szansę na nowe życie.

- Punktem kulminacyjnym w karierze Ich Troje był występ na Eurowizji z „Keine Grenzen”. Dlaczego jednak nie wygraliście?

- Może nie byliśmy zbyt dobrzy? Niby odnieśliśmy drugi najlepszy po Edycie Górniak wynik w historii polskich występów na tym festiwalu. Ale siódme miejsce jest równie dobre jak trzydzieste. Kiedy Eurowizja startowała, jeszcze jako Le Grand Prix De la Chanson, to może mielibyśmy szansę wygrać. Ale potem zamieniło się to w nie wiadomo co. Talent-show? Freak show? Trzeba trafić w odpowiednim czasie na odpowiedni grunt. Raz wychodzi dwóch starszych panów z gitarami z Holandii – i wygrywają. Innym razem wychodzą przebierańcy z Lordi – i też wygrywają. Dlatego ja się już teraz nad tym nie zastanawiam. Miło było mi oczywiście nosić naszego orła na piersi, ale nieszczególnie chciałbym to powtarzać.

- Ich Troje zawsze oskarżano w mediach o kicz i tandetę. To dlatego, że pochodzicie z Łodzi i jesteście spoza warszawskiego układu?
- Ja się brzydzę „warszawką”. Mnie nie spotkasz na ściance w nowym salonie samochodowym czy na otwarciu nowego hotelu. Ja tam nie bywam. Dlatego nie wiem, jak się ta infrastruktura napędza. Poza tym piłem zawsze bardzo dużo, ale nie ćpałem, dlatego też się nie wpisałem w to towarzystwo.

- To dlatego Ich Troje nigdy nie grało mainstreamowe radio?
- My tutaj w Polsce jesteśmy uzależnieni od ludzi, którzy niby mają wielką wiedzę muzyczną. Ale to się już kończy. Weźmy taką Trójkę – ona była kultowym radiem w latach 80., bo była wtedy jedynym radiem grającym zachodnią muzykę. Dlatego kształtowała gusta. Dzisiaj żyjemy w innych czasach: takich Mannów i Kaczkowskich jest na pęczki na Spotify. Tam są ludzie, którzy tworzą playlisty z takich nagrań, do których Mann i Kaczkowski nawet nie mają dostępu. Fajnie jest posłuchać mądrego człowieka, ale Trójka to było przegadane radio. Dlatego nie dziwi mnie to, co się tam teraz dzieje. To naturalna kolej rzeczy. Dinozaury też kiedyś wyginęły.

- Powiedziałeś, że nie lubisz bywać na ściankach, ale przecież to ty wystąpiłeś w pierwszym programie celebryckim w Polsce – „Jestem, jaki jestem”. Warto było w nim wziąć udział?
- Celebryta to jest osoba, która jest znana tylko z tego, że jest znana. A ja, kiedy wziąłem udział w tym programie, miałem na koncie trzy płyty, z których każda pokryła się platyną. Nie byłem więc znany z tego, że jestem znany, tylko z tego, że tworzyłem muzykę. Poza tym był milion dolarów do podniesienia. Może ty byś tego nie podniósł, ale ja podniosłem. (śmiech) Dlatego absolutnie nie żałuję. Dzisiaj jak czasem patrzę na to, co się tam działo, myślę: „Wow! Skąd to się u mnie wzięło? Jak mogłem?”. Ale powtórzę za Edith Piaf: „Je ne regrette rien”.

- Jak to się stało, że zarobiłeś na tym show milion dolarów, a potem drugie tyle na koncertach i płytach, a dwa lata temu... ogłosiłeś bankructwo?
- To jest taka pułapka, w którą wpadają wszyscy ci, którzy wygrywają w totolotka. Jak masz dużo, to wydajesz dużo. I rozdajesz dużo. Nie jest mi jednak przykro z tego powodu, bo zrobiłem kilka spektakularnych rzeczy. Bawiłem się pełną gębą, wielu osobom pomogłem. Bo to nie jest tak, że wydałem to na dziwki i prochy. Niektórzy mówią, że jestem hazardzistą. Owszem – gram w sportowego pokera od wielu lat, ale ja w życiu nie przegrałem pięciu złotych. W kasynie też nie. Sąd to sprawdził – i nie ma o czym dyskutować.

- Mimo tego bankructwa jakoś nie widać, że twój poziom życia spadł drastycznie.
- Ludziom się wydaje, że jak ktoś bankrutuje, to chodzi w worku po ziemniakach i grzebie w śmietnikach. To błędne rozumowanie. Ogłoszenie bankructwa to instytucja dla osób, które potrzebują restartu swojego życia. W moim przypadku gwoździem do trumny było kupienie klubu w 2009 roku. Wydzierżawiłem go facetowi, który okazał się oszustem. Doprowadził go do upadku – i straciłem kilka milionów złotych, które zainwestowałem w ten interes. Wtedy powiedziałem: „Ogłaszam bankructwo”. To nie było łatwe. Bo fajnie jest, kiedy jesteś postrzegany jako osoba zdrowa, piękna i bogata, a nie jako chora, brzydka i biedna. Ja nie mam jednak problemu, żeby przyznać się do błędu. To jest ludzkie.

- Jak sobie zatem teraz radzisz?
- Nie mam swojej działalności, jestem w czyjejś agencji. Mam jednak ten plus, że jako osobę znaną, wiele osób pamięta mnie z dobrych czasów i teraz daje mi drugą szansę. Dlatego wreszcie spełniłem swoje marzenie i nagrałem płytę z piosenką poetycką. Wyszło to zacnie – ale środowisko piosenki poetyckiej nie wpuściło mnie do swojego ogródka. Dlatego wynająłem sobie Piwnicę pod Baranami i sam sobie tam zrobiłem koncert. W tym kontekście upadłość mi nie przeszkadziła, tylko pomogła, bo zmobilizowała mnie, żeby działać. Nie bez znaczenia jest też to, że mam dzieci i muszę zadbać o ich przyszłość. Robię więc dużo – ale część idzie z tego na spłatę długu. Najgorsze mam już jednak za sobą: wszystkie te licytacje. To było upokarzające. Ale jestem typem, który potrafi upaść, wstać, otrzepać się i iść dalej. Dlatego spokojnie: jeszcze będę milionerem.

- Jakiś czas temu powiedziałeś głośno o swych kłopotach ze zdrowiem. W jakieś dzisiaj jesteś formie?
- Miałem złośliwego podskórniaka, ale mi go wycięli. Powiedziałem o tym w mediach, bo dałem się sprowokować byłej żonie. Dzisiaj pewnie bym tego nie zrobił. Ale wtedy byłem podatny na takie zachowania. Teraz jestem w dobrej kondycji – choć do czytania muszę już zakładać okulary. (śmiech) Żona mówi mi też, że chrapię – mimo, że zrobiłem sobie operację przegrody nosowej. Ale to wszystko jest ludzkie. Ludzie myślą, że osoby z pierwszych stron gazet nie robią kupy, nie sikają, nie chorują. Tymczasem robią i chorują. (śmiech) Jesteśmy tacy jak wszyscy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska