Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Jerzy Sadowski: Kardiochirurg ma w rękach życie. Ale nie jest Bogiem

Redakcja
Prof. Sadowski na sali operacyjnej
Prof. Sadowski na sali operacyjnej Anna Kaczmarz
Zawsze towarzyszy nam świadomość, że mamy w rękach coś najcenniejszego, życie - mówi profesor Jerzy Sadowski, szef Kliniki Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii Szpitala im. Jana Pawła II w Krakowie w rozmowie z Marią Mazurek. Serce, zdaniem kardiochirurga, to "piekielnie doskonały, arcyciekawy narząd, bez którego nie moglibyśmy przeżyć kilku minut".

Pamięta Pan chwilę, kiedy zobaczył serce po raz pierwszy?
Byliśmy w 11 klasie i nauczyciel wpadł na głupi pomysł, żeby zabrać tych, którzy myślą o medycynie, na sekcję zwłok.

Czemu na głupi pomysł?
Głupi. Do dziś pamiętam, jak prosektorium mi śmierdziało, jak drażnił dźwięk piłowanej czaszki. Nie zachęciło mnie to do studiowania medycyny. W ogóle nie marzyłem o kierunku lekarskim. Wolałem zostać operatorem filmowym, historykiem sztuki. Ale ojciec lekarz przekonywał: zostań kim chcesz, ale najpierw skończ medycynę.

A bijące serce kiedy Pan zobaczył po raz pierwszy?
Na czwartym roku. Prof. Jan Moll prowadził studenckie koło kardiochirurgiczne, dyskutował z nami, asystowaliśmy mu przy operacjach. Ale wtedy też nie myślałem o chirurgii serca, raczej o psychiatrii, ginekologii. Ale kiedy ukończyłem studia prof. Moll wydał mi komendę: jutro przychodzisz do pracy. Przyszedłem. I zajmuję się sercem do dzisiaj. Wszystko potoczyło się bardzo szybko i ten organ zaczął mnie szczerze fascynować.

Nie myślał Pan, widząc bijące serce, że to jednak coś więcej niż kawałek mięśnia?
Ale to jest kawałek mięśnia. O sercu lubi mówić się metafizycznie, poetycko, jako o siedlisku uczuć i emocji, i duszy. My też czasem chętnie poddajemy się tej poetyckiej retoryce. Rzeczywiście, to piekielnie doskonały, arcyciekawy narząd, bez którego nie moglibyśmy przeżyć kilku minut. I to bez przesady. Zresztą, zaprowadzimy panią na blok operacyjny. Zobaczy pani kilka operacji i sama mi odpowie, czy jest w sercu coś metafizycznego.

(Prof. Sadowski dzwoni po swojego zastępcę, doc. Bogusława Kapelaka. Ten oprowadza mnie po salach operacyjnych, gdzie odbywają się zabiegi na otwartym sercu, objaśniając dokładnie pracę zespołu kardiochirurgów w Szpitalu im. Jana Pawła II w Krakowie.).

No i jak? Dostrzegła pani jakieś sacrum?

Poruszył mnie moment, kiedy lekarze wyłączyli serce i płuca, uruchamiając krążenie pozaustrojowe. Serce, które przestało bić, zrobiło się małe. Smutne jakieś.
Dla mnie wciąż niezwykły jest moment podczas przeszczepiania serca, kiedy wyciągamy "stare" serce z klatki piersiowej. Nim włożymy nowe, robi się w klatce przerażająco pusto. Przed nami leży człowiek bez serca… Po chwili wkładamy nowe serce i życie momentalnie wraca. W tym, przyznam, zawsze jest coś wzruszającego.

Dużo robicie przeszczepów serca?

W tym roku zrobiliśmy dwa, a w sumie - 550. Jak na Polskę, dużo. Ale w stosunku do potrzeb - bardzo mało. Bo nie ma dawców. Teraz mamy na oddziale dramatyczną sytuację. Leży tu pacjentka, która umierała, więc podłączyliśmy ją do sztucznej pompy. Tylko że taka pompa może działać tylko tydzień. Wymieniliśmy na kolejną, wciąż czekając na dawcę. Ale już i zmiany w krwi są dramatyczne. Jeśli w ciągu najbliższych dwóch-trzech dni nie znajdziemy dla niej dawcy - ta pacjentka umrze…

Dlaczego nie ma dawców?
Bo koledzy lekarze nie zgłaszają potencjalnych dawców. A przecież trafiają do nich ludzie po wypadkach, których nie da się uratować z uwagi na śmiertelne obrażenia wewnętrzne. Na przykład pani jest młoda, energiczna, wygląda na zdrową. Gdyby pani teraz uległa wypadkowi i miała nieodwracalne uszkodzenie mózgu, mogłaby pani - oddając swoje organy - uratować kilka innych osób, kilka żyć. Mogłaby pani jednej osobie dać serce, dwóm nerki, komuś innemu wątrobę, rogówkę. Tylko że lekarzom - mówię o tym z wielkim smutkiem - najczęściej nie chce się podejmować trudu, żeby przekonać rodzinę, uruchomić procedurę. Najtrudniejsza jest pierwsza rozmowa lekarza z rodziną, która dowiaduje się o śmierci osoby bliskiej. A to z kolei jest jeden jedyny moment na taką decyzję. Wtedy właściwie wszystko jest w rękach lekarza, który informuje rodzinę o śmierci ich bliskiego i czy rodzina w obliczu własnej tragedii zdecyduje, że oddaje organy ukochanej osoby, by uratować komuś innemu życie.

Myślałam, że problem jest w tym, iż rodziny nie godzą się na przeszczep.
Rodziny często chcą, jeśli z nimi szczerze się porozmawia, by śmierć osoby, którą kochały, uratowała kogoś innego. Zdarza się, że wtedy łatwiej zrozumieć im tę stratę. Ale tu też jest wiele do zrobienia. Dlatego odwiedzamy różne miejsca, szkoły, instytucje, bierzemy udział w licznych konferencjach, angażujemy się w różne akcje, sami organizowaliśmy 2- letnią kampanię społeczną "Nie zabieraj swoich narządów do nieba" - i w ten sposób zachęcamy ludzi do tego, by nosili z sobą deklarację. Taka deklaracja jest dla lekarzy jasnym sygnałem: ta osoba chciałaby, żeby ten trud podjąć. Bo przeszczepy to nie jest żaden eksperyment. To sprawdzona od ponad 40 lat metoda ratowania ludzkiego życia.

Operacja przeszczepu nie jest piekielnie trudna?
Technicznie to stosunkowo prosty zabieg. Otwieramy pacjenta, wyjmujemy stare serce, wkładamy nowe, zaszywamy. I czekamy na pierwszy uśmiech pacjenta.

To skąd to spore ryzyko przeszczepów serca?

Ryzyko związane jest głównie z tym, czy przeszczep się przyjmie. Organizm zawsze traktuje każdy obcy narząd - nawet najlepiej dobrany - jako intruza, stara się z nim walczyć. Podajemy leki, które mają "zmylić" organizm pacjenta, żeby nie odrzucił przeszczepionego narządu.

Jak się dobiera narząd do przeszczepu?
Przede wszystkim musi zgadzać się grupa i podgrupa krwi dawcy i biorcy. Dobieramy też wielkość serca. Nie przeszczepimy serca młodej, szczupłej kobiety mężczyźnie, którzy waży 120 kilo. Raczej większe serce mniejszej osobie, ale różnica wagi dawcy i biorcy nie powinna przekroczyć 10 kilo. No i zawsze młodsze serce dajemy starszemu pacjentowi. 30-latkowi nie wszczepimy serca 40-latka.

Skoro tak trudno o dawcę, to może przyszłością kardiochirurgii jest sztuczne serce?

W Polsce od 20 lat pompuje się w to mnóstwo pieniędzy, a zakończenia badań nie widać. I mądrzejsi, i bogatsi od nas pracują nad sztucznym sercem, ale na razie przełomu się nie spodziewamy.

Ale przełom w kardiochirurgii w ostatnich 20 latach nastąpił?

I to jaki! Przyszywamy pacjentom zastawki nowej generacji, zmieniła się metoda wszczepiania bypassów, korzystamy z nowocześniejszych maszyn do krążenia pozaustrojowego. Wystarczy spojrzeć na wiek naszych pacjentów. Jeszcze 10 lat temu mówiliśmy, że operacja pacjenta po 65. roku życia jest znacznie bardziej ryzykowna. Teraz się to zmieniło. Parę dni temu miałem pacjenta wieku 90 lat.

Jakich operacji robicie najwięcej?

Najwięcej wykonujemy by-passów, czyli "pomostowania aortalno-wieńcowego". To największa liczba w Polsce.

Na czym to polega?
Pacjent z chorobą wieńcową ma miejscami zwężone tętnice. Przez te zwężenia krew nie przepływa tak, jak powinna. A to może doprowadzić do zawału i śmierci. Jeśli takich zwężeń nie da się poszerzyć specjalnym balonikiem, a więc wykonać tzw. angioplastyki, musimy ominąć uszkodzone fragmenty tętnic. Obrazowo ujmując i nieco upraszczając - tworzymy pomost pomiędzy aortą a zdrowym odcinkiem tętnicy wieńcowej obwodowo od miejsca zwężonego. Używamy do tego najczęściej żyły odpiszczelowej pobranej od pacjenta. Dzięki takiemu zabiegowi krew znowu swobodnie płynie do serca, a pacjent odzyskuje zdrowie i siły.

Sporo wymieniacie też zastawek w sercu.

Około 800 rocznie. Zastawki składają się z płatków, które pod wpływem ruchów krwi zamykają się i otwierają. To taki wentyl, który warunkuje jednostronny, prawidłowy przepływ krwi. Ale chora zastawka nie zamyka się do końca lub nie otwiera i serce powiększa się. Takim pacjentom albo "poprawiamy" ich własne zastawki, czyli wykonujemy ich plastykę albo wszczepiamy nowe.

Z czego?
Albo mechaniczne, ze sztucznego materiału, albo tzw. biologiczne, czyli zrobione z osierdzia wołowego, wieprzowego lub końskiego.

Takie operacje wykonuje się przy wyłączonym sercu.

Prace serca i płuc zastępuje sztuczne płuco-serce.

Wykonujecie operacje też u świadków Jehowy, którzy nie chcą, aby przetaczać im krew?

Wykonujemy. Oni tego sobie nie życzą z przyczyn ideologiczno-religijnych, ale powiem pani, że z biologicznego punktu widzenia idea operowania bez przetaczania krwi też jest dobra. Zawsze staramy się oszczędzać krew, bez względu na to, czy naszym pacjentem jest świadek Jehowy czy nie. Każda obca krew może nas uczulać, i nie zawsze od razu będziemy o tym wiedzieć. I jeszcze - jeśli przetaczamy tej krwi mniej, na przykład jeden decylitr, to pewnie będzie to krew od jednego dawcy, a wtedy ryzyko jest mniejsze. Ale już przy litrze tych dawców jest więcej - większe jest więc ryzyko niebezpiecznych reakcji immunologicznych.

Kardiochirurg ma w rękach ludzkie życie. Ale musi się wystrzegać syndromu Boga


Ale czasem przetoczyć trzeba.

Czasem nie ma innej rady. Ale w przypadku planowanych zabiegów pobieramy od dawców własną krew na kilka tygodni przed zabiegiem. W międzyczasie ich organizm się regeneruje, a pobrana krew już czeka w naszych lodówkach na termin operacji jej właściciela.

Na czym polega trudność bycia kardiochirurgiem?
Chyba na tym, że trzeba mieć żelazną kondycję - i psychiczną, i fizyczną.

Częściej Wam też umierają pacjenci.
To specyfika tego organu, którego choroby są poważne. I efekt tego, że trafiają do nas na ogół starsi, schorowani pacjenci. Dlatego mamy statystycznie więcej zgonów niż lekarze innych specjalności. Szczęśliwie, dzięki naszemu doświadczeniu, ściśle określonym procedurom postępowania i zaangażowaniu całego zespołu tylko 3-4 proc. pobytów na naszym oddziale kończy się śmiercią pacjenta.

Bardzo się to przeżywa?
Przede wszystkim zadaje się pytanie, czy coś mogło się zrobić inaczej. Oprócz wysiłku operatora i całego zespołu asystującego oraz naszej wiedzy medycznej, ogólny stan pacjenta to jeden z ważniejszych czynników powodzenia operacji. Gdy nasz wysiłek, mimo wszystko kończy się śmiercią pacjenta to nie da się spać spokojnie. Gorycz porażki zawsze boli. Dlatego cały czas uczymy się i myślimy co poprawić. Różni pacjenci, różne historie, różne przypadki - z jednej strony operacje to codzienność, bo 3 tysiące to dużo, ale zawsze towarzyszy nam świadomość, że mamy w rękach coś najcenniejszego. Życie.

Darował życie mojemu ojcu, dziadkowi, mamie - mówią i piszą rodziny Pana pacjentów.

Operuję zawsze, jeśli jest choć cień szansy, by przedłużyć życie pacjenta. Czasem takie "darowane" dwa czy trzy lata życia mają ogromne znaczenie, bo ktoś ma małe dzieci, albo czeka na ślub córki, lub z wiekiem bardziej docenia każdy przeżyty dzień, po prostu chce żyć. Innym razem przedłużenie życia ma większe znaczenie dla rodziny, niż pacjenta. W obu przypadkach - warto walczyć.

Chirurgów traktuje się jak cudotwórców.

Kardiochirurdzy cieszą się sporym autorytetem. Ale trzeba się wystrzegać syndromu Boga. Bo jeśli jednego dnia uwierzysz, że jesteś Bogiem, następnego spieprzysz najprostszą operację. Bogami nie jesteśmy.

Jerzy Sadowski

Prof. dr hab. medycyny, szef Kliniki Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii w Szpitalu im. Jana Pawła II w Krakowie. Współpracuje z Herzzentrum Nordrhein-Westfalen Uniwersytetu Bochum (Niemcy) i z Herz und Gefäßchirurgische Klinik w Bad Neustadt (Niemcy). Pasją profesora jest żeglarstwo, ulubionym filmem "Casablanca". Kocha muzykę filmową Zbigniewa Preisnera. Lubi też fado, jazz i muzykę góralską.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Prof. Jerzy Sadowski: Kardiochirurg ma w rękach życie. Ale nie jest Bogiem - Gazeta Krakowska

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska