Pytamy prof. Tadeusiewicza: A co, jeśli nasze życie jest tylko komputerową iluzją?

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas / Polska Press
Maria Mazurek

Pytamy prof. Tadeusiewicza: A co, jeśli nasze życie jest tylko komputerową iluzją?

Maria Mazurek

Jeśli przeniesiemy nasze umysły do komputera (a technicznie będzie to możliwe), to pokonamy śmierć, ubóstwo, cierpienie. Pytanie tylko: co z tym kawałkiem mięsa, które zostanie tu, w naszej biologicznej rzeczywistości? Ostatnia z cyklu rozmów o Sztucznej Inteligencji z prof. Ryszardem Tadeusiewiczem

Czy wyznawcy dataizmu mają rację?

Mam nadzieję, że nie. Bo jeśli mają, to znaczy, że jestem tylko fragmentem jakiegoś programu w hiperkomputerze i każdy mój ruch, każde słowo, każda myśl poprzedzająca to słowo - to wszystko zostało kiedyś, gdzieś, po coś zaprogramowane. Nie chce mi się wierzyć, że to prawda - bo nie widzę celu, dla którego jakakolwiek mądra istota miałaby taki wirtualny świat stworzyć i utrzymywać przez tysiące lat. Po co? Po to tylko, żeby to obserwować? Żeby bawić się tym? Jacyś kosmici mieliby nas stworzyć?

Analogicznie można powiedzieć, że i Bóg nie miałby żadnego celu w tym, żeby nas stworzyć.

Osobiście nie wierzę, że panią, mnie, innych ludzi Bóg mógłby stworzyć indywidualnie, każdego z osobna zaprogramować. Natomiast mogę i chcę wyobrażać sobie, że świat powstał w wyniku aktu woli - a więc został stworzony, ergo istnieje jego stwórca. I ten stwórca, który jest wszechmocny i wszechwiedzący, mógł w prawa rządzące pierwszymi atomami wpisać także naszą dzisiejszą rozmowę. Pewne ciągi przyczyn i skutków są zapisane w logice historii: to, że przyszliśmy na świat, że działamy, coś tam robimy - to wprawdzie nie zostało szczegółowo zaprogramowane, ale wynika z tego początkowego impulsu wyzwalającego powstanie kosmosu, gwiazd, ziemi, życia, inteligencji. Potrafię to sobie wyobrazić, bo my w technice czasem też inicjujemy pewien proces i pozwalamy mu się samodzielnie rozwijać, bo wiemy, do czego ostatecznie to doprowadzi.

A co, jeśli to Bóg jest tym superkomputerem, w który wierzą dataiści?

Jeśli podchodzić do tego w ten sposób - to tylko kwestia nazewnictwa. Natomiast dataiści idą o krok dalej: oni uważają, że wszystko ma charakter iluzji. A ja wierzę, że świat jest realny, zaś ja mam w nim swoje miejsce; maleńkie, ale konkretne. Jeśli, jak twierdzą dataiści, nasze życie byłoby iluzją - to pytanie, kto i w jakim celu miałby tę iluzję obserwować? My, naukowcy, budujemy modele w komputerach, ale zawsze czynimy to w jakimś celu - obserwujemy je, próbujemy ingerować, wyciągamy wnioski.

Zatem może i nasz świat ktoś zbudował po to, żeby czegoś się nauczyć? Może jesteśmy wersją beta?

Takie koncepcje są dla mnie arcyciekawymi igraszkami umysłowymi. Uwielbiam czytać Lema, który nasz byt porównywał do materiału zapisanego na taśmach magnetycznych, gdzie przyszłość jest zdeterminowana, zapisana na tych taśmach - tylko my o tym nie wiemy. Czasem, pisał Lem, dochodzi do awarii tej aparatury, jakiegoś zwarcia. To miałyby być momenty jasnowidzenia. Zachwyca mnie też Matrix, wizja świata nakreślona przez rodzeństwo Wachowskich, gdzie ludzie są zanurzeni w iluzorycznej rzeczywistości wykreowanej przez superkomputer. Tylko wie pani, co jest najsłabszym elementem tego pomysłu? Historia o tym, że ten supermózg utrzymuje nas dlatego, że pozyskuje od nas energię. Tak bzdurne, że aż boli. Cała reszta Matriksa, łącznie z przechodzeniem z jednego świata do drugiego, łącznie z tym że Keanu Reeves ożył - to jest na granicy prawdopodobieństwa. Pozostaje pytanie o cel, starorzymskie: cui bono? Na czyj użytek? Naprawdę byłaby pani w stanie uwierzyć, że istnieje tylko po to, by dostarczać energię jakiemuś systemowi?

No nie, ale że istniejemy po to, by dostarczać doświadczeń komuś innemu - to już bardziej prawdopodobne.

Jak długo ktoś by miał nas obserwować, tysiące lat?

Czas jest względny.

Jestem przekonany, że jeśli ten ktoś - nasz stwórca, kreator naszego cyfrowego świata - byłby w stanie stworzyć mnie, panią, środowisko, w którym istniejemy, prawa przyrody - to jednocześnie byłby na tyle mądry, że nie mógłby czegokolwiek od nas się nauczyć. Mógłby najwyżej obserwować nas na tej zasadzie, na jakiej my obserwujemy pierwotniaki pod mikroskopem.

Ależ pan profesor jest humanistą. Nie mam na myśli szerokich horyzontów, je też, ale przede wszystkim stawianie człowieka na pierwszym planie.

Również dla inżyniera centralnym punktem jest człowiek. Technika, która nie służy człowiekowi, jest według mnie kompletnie nieprzydatna. Więcej, może być szkodliwa.

Transhumanizm tym różni się od humanizmu, że akceptuje ingerencję w naturę człowieka. Gdzie pan by postawił tę granicę, do której możemy ulepszać siebie?

Wie pani, w Egipcie znaleziono implanty zębowe z kości słoniowej, jeszcze z czasów starożytnych. Człowiek od zarania dziejów starał się więc ulepszać swoje ciało, zapobiegać cierpieniu, leczyć choroby. Również my, inżynierowie, budujemy urządzenia, które są w stanie zapobiec przedwczesnej śmierci, złagodzić cierpienia - i to jest coś, pod czym zawsze będę się podpisywał. Ale rzeczywiście, dla mnie istnieje pewna granica, której nie powinniśmy przekraczać.

Gdzie?

Tym narządem, przy którym powinniśmy być szczególnie ostrożni, jest mózg. Szekspir powiedział, że jest to kruchy dom duszy. I wprawdzie już zuchwale grzebiemy w naszych mózgach ręką chirurga - usuwamy różne guzy, staramy się walczyć z epilepsją - to wstawianie tam elementów technicznych budzi mój niepokój. Jeśli umieszczamy w płacie czołowym elektrody, które w ten sposób mają pomóc w walce z depresją, parkinsonem, alzheimerem - to jest to godne pochwały. Podobnie, jeśli wstawiamy do głowy implant ślimakowy, który pozwala osobom z wadami ucha - słyszeć. Ale jeśli podobnymi metodami ingerujemy w nasze życie duchowe, w nasz sposób myślenia, nasze sacrum - to już jest niebezpieczne. Bo w ten sposób można zmienić człowieka w posłusznego robota, w sztucznego anioła czy sztucznego diabła - wszystko jedno, to już nie będzie człowiek, a dodatek do maszyny. Transhumaniści idą jeszcze dalej: oni chcą wyjąć ducha z człowieka i umieścić go w materii elektronicznej, w czysto wirtualnym modelu świata.

Transfer umysłu. Dzięki temu, przekonują transhumaniści, przezwyciężymy śmierć, cierpienie, ubóstwo.

Tylko co z tym kawałkiem mięsa, które zostanie na podłodze po wyjęciu ducha z mojego ciała? Wie pani, w sensie technicznym transhumaniści mają rację: możliwe będzie wydobycie z nas wszystkich informacji składających się na całość naszego doświadczenia życiowego, wiedzy, przemyśleń. Jeszcze nie dzisiaj, ale prędzej czy później to się uda: wprowadzimy wszystkie właściwości funkcjonalne mojego mózgu do komputera. I owszem, ta moja kopia elektroniczna nie będzie podlegała cierpieniom, przemijaniu, być może będzie miała również zwielokrotnione możliwości psychiczne i fizyczne. Ale to wszystko w żaden sposób nie zmieni mojej biologicznej rzeczywistości. Przecież między tymi dwoma „ja” nie będzie bezpośredniej łączności. Ten drugi „ja” będzie tam w cyberprzestrzeni zaznawał cyfrowego szczęścia, a właściwy „ja” - będę się powoli starzał, aż umrę? Mnie to nie satysfakcjonuje.

Ale zawsze można się przynajmniej pocieszać, że zostawi się po sobie cyfrowy ślad.

Myślę, że lepiej zostawić po sobie ślad tradycyjny.

Chętnych pewnie nie będzie brakowało.

Pewnie nie, ale ja jestem zbyt przywiązany do tego kawałka mięsa, który siedzi przez panią, żeby pozwolić, by mój intelekt hasał w wyimaginowanej rzeczywistości. Dużo rozmawiam ze zwolennikami transhumanizmu. Oni wszyscy opowiadają, jak cudownie będzie „temu czemuś”, zastępczemu bytowi, w wirtualnym świecie. Tylko: po co? To tylko kolejna, skazana na porażkę i rozpaczliwa próba przezwyciężenia śmierci. Ludzie na różne sposoby starają się zapobiec przemijaniu, śmiertelności, temu, co nieuniknione - konieczności rozstania się, w pewnym momencie, z życiem. Z identycznych pobudek zamraża się ciała osób nieuleczalnie chorych.

I to się już dzieje, prawda?

Owszem, to już nie jest sprawa jednostkowych eksperymentów, a normalna usługa, którą wykupiły do tej pory tysiące ludzi, wierząc, że to inwestycja w przyszłość. Założenie jest takie: za 100 lat choroba, na która umieram, będzie już uleczalna (tak jak dziś uleczalne są choroby, na które 100 lat temu się umierało). Więc oto ja wyślę swoje ciało, z jego chorobą, w przyszłość - poprzez zamrożenie go w silosie z ciekłym azotem. A za ileś tam lat ktoś mnie z tego azotu wyjmie, rozmrozi - delikatnie, bo wyjście z czeluści lodowej to skomplikowana sprawa (w komórkach ciała wytrącają się kryształki lodu, które je demolują) - i wyleczywszy chorobę, na którą umarłem, podaruje mi nowe życie. W Seksmisji się udało, ale w prawdziwym życiu będzie trudniej. Al jak już się uda, to znajdę się w świecie, którego kompletnie nie rozumiem.

I w którym nie ma pan nikogo bliskiego.

Tak, jestem całkowicie obcy, a ludzie z przyszłości patrzą by na mnie jak na dziwadło... Byłbym więc nieszczęśliwy w tej rzeczywistości, do której sam siebie chciałem wysłać.

Próbowali już wybudzić któregoś klienta?

Nie.

Mrożą ich, jak jeszcze żyją?

Nie, bo to by było morderstwo. Więc żeby stać się taką „przesyłką w przyszłość”, trzeba najpierw umrzeć. Bo z całą pewnością zamrożenie, z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy, nie gwarantuje wybudzenia.

Więc nie tylko odmrażamy człowieka, ale i wskrzeszamy go z martwych.

Tak, ale wiara w medycynę jest wielka. Dziś są już ludzie, którzy przez chwilę przebywali po tamtej stronie. Ich serce przestało bić, przeżyli tak zwaną śmierć kliniczną. Więc przez ekstrapolację zwolennicy zamrażania uważają, że istnieje możliwość wskrzeszenia, odmrożenia i wyleczenia po latach. Ja uważam to za mrzonki, ale ludzie tak potrzebują nadziei, że czepiają się iluzorycznych rzeczy. Tak bardzo nie chcą przyjąć do wiadomości, że życie kończy się śmiercią.

Z drugiej strony: kim by było człowiek bez cierpienia i świadomości śmiertelności? Wcale nie jestem pewna, czy byśmy się odnaleźli w krainie wiecznej szczęśliwości.

Filozofia od czasów starożytnych próbowała zrozumieć istotę ludzkiego bytu i uważam, że to właśnie dawnym myślicielom najbardziej udało się zbliżyć do odpowiedzi na najważniejsze pytania. I do racjonalnego pogodzenia z faktem, że w naszą rzeczywistość wpisany jest kres życia i jego nieuchronność. To ciekawe, że dramat Antygony jest dziś równie poruszający, jak dwa i pół tysiąca lat temu. Zmieniła się cywilizacja, otoczyliśmy się przedmiotami i technologiami, bez których nie możemy już żyć. Ale tak naprawdę, w sensie biologicznym i psychicznym, jesteśmy tymi samymi ludźmi, którzy tysiące lat temu żyli w jaskiniach, a ich głównym zmartwieniem było, czy uda im się upolować coś na obiad.

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.