Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sądeccy strażacy wrócili z Haiti (ZDJĘCIA)

Stanisław Śmierciak
Krzysztof Gruca
Na Haiti było gorzej niż pokazała telewizja czas niweczył nadzieje. Ratowników ratowała pomoc psychologów

Takiego ogromu zniszczeń nie spotkałem nigdzie indziej - wyznaje aspirant Krzysztof Gruca, jeden z sądeckich strażaków, którzy cały ubiegły tydzień spędzili na Haiti, starając się ratować spod gruzów ofiary trzęsienia ziemi i pomagać tym, których udało się wydobyć na powierzchnię. W niedzielę, po licznych komplikacjach, 54 polskich ratowników, w tym 20 strażaków z Nowego Sącza i lekarz z Krakowa, wróciło do kraju. W poniedziałek zameldowali się w domach.

ZOBACZ ZDJĘCIA

Sądeccy ratownicy przyznają, że najtrudniejsze było... dotarcie na teren działania. Jeszcze przed wyruszeniem na misję 15 stycznia, na lotnisku w Warszawie, okazało się, że samolot jest przeciążony. Trzeba było błyskawicznie zdecydować, kto nie leci, bo rezygnacja ze specjalistycznego sprzętu nie wchodziła w grę. Bez niego nie było sensu przemierzać tysięcy kilometrów.
- Wylądowaliśmy w Dominikanie i dalej trzeba było transportować się na kołach - opowiada młodszy brygadier Bogdan Gumulak. - Kilka godzin czekaliśmy na otwarcie zamykanej na noc granicy między Dominikaną i Haiti.

17 stycznia, po dwóch dniach podróży, strażacy dotarli na przedmieścia Port-au-Prince, stolicy Haiti. Tam się okazało, że trzęsienie ziemi zniszczyło jedyny most i autobus wiozący Polaków nie mógł przejechać. - Ciężarówka ze sprzętem przeprawiła się w bród. My z plecakami przemierzaliśmy pieszo kilka kilometrów na lotnisko, bo tam rozbijały swe bazy wszystkie ekipy ratownicze - opowiada Gumulak.
Kiedy wreszcie Polacy dotarli do zniszczonego miasta, część grupy zabrała się za urządzanie polskiej bazy, a pozostali natychmiast ruszyli na obszary poszukiwań.

- To był szok, kiedy zobaczyliśmy niezliczoną ilość trupów leżących na ulicach. Miejscowi przekraczali ciała i chodzili, jakby nic się nie stało. Obok zasnutych zwłokami chodników i ulic przygotowywali posiłki, porządkowali ocalone rzeczy... - opowiada wstrząśnięty Krzysztof Gruca. - Może przez kilka dni zobojętnieli na tragedię, może jej rozmiar ich przerósł i przytłoczył - zastanawia się.

Polscy strażacy rozpoczęli akcję ratowniczą od przeszukiwania gruzowisk. Tu najważniejsze były psy. Polakom towarzyszyło dziewięć wyszkolonych, doświadczonych w tego typu akcjach zwierząt. Przeżywały jednak szok termiczny. W naszym kraju wyhodowały sobie zimowe futra. Na Haiti panował zaś tropikalny upał. Krzysztof Gruca, któremu towarzyszył jego pies Gary, wspomina, że po 10 minutach węszenia trzeba było zwierzę wycofywać z gruzowiska i chłodzić.

Psy polskich ratowników są szkolone, że mają szukać partnera "do zabawy". Jeśli więc wywęszą kogoś żywego, a nie mogą do niego dotrzeć, zatrzymują się i szczekają przywołująco. To znak dla ratowników, że pod gruzami jest ktoś żywy. Wówczas zaczyna się odkopywanie. W odnalezieniu ofiar pomaga też najwyższej klasy sprzęt ratowniczy, jakim dysponują polscy strażacy.

Tym razem jednak Polakom nie udało się znaleźć pod gruzami nikogo żywego. Przyznają, że mogłoby być inaczej, gdyby wcześniej dotarli na miejsce tragedii. W Port-au-Prince znaleźli się jednak dopiero pięć dni po trzęsieniu ziemi. O wsparcie poprosili ich ratownicy niemieccy, którzy przeszukiwali gruzy katedry i siedziby biskupa. Polskie psy nikogo żywego tam nie odnalazły. Kilka dni później spod gruzów wydobyto ciało biskupa i innych osób, które zginęły w tym miejscu.

Polacy ocalili jednak życie i zdrowie wielu ludziom, którym udzielili pomocy w polowym szpitalu. Kpt. Mariusz Chomoncik, anestezjolog, ocenia, że do polskiego szpitala zgłosiło się ok. 180 poszkodowanych. Strażacy szczególnie zapamiętali dwójkę dzieci, które trafiły do nich w bardzo ciężkim stanie.

Około trzyletnią dziewczynkę na rękach przyniósł do polskich ratowników ojciec. - W czasie trzęsienia ziemi na małą wywrócił się garnek z wrzątkiem. Była ciężko poparzona - relacjonuje Krzysztof Gruca. Polacy załatwili śmigłowiec, który zabrał ciężko ranną dziewczynkę do bazy amerykańskiej. Stamtąd, razem z mamą, poleciała na dalsze leczenie na Florydę.

Polacy pomogli też chłopcu, który jeszcze przed kataklizmem zachorował na ciężkie zapalenie płuc. Zanim trafił do lekarza, zatrzęsła się ziemia. Kolejnych parę dni malec przesiedział z rodzicami pod prowizorycznym namiotem. Kiedy wreszcie przeniesiono go do polskiego szpitala polowego, był w stanie krytycznym. Pomogli mu polscy lekarze, na dalsze leczenie chłopiec trafił do Amerykanów.

Ratownicy czują zmęczenie, satysfakcję z udzielenia pomocy ludziom doświadczonym przez żywioł, ale również niedosyt. - Byliśmy na miejscu zbyt późno - wzdycha Bogdan Gumulak. Poza tym, nie mogli pracować w nocy - zgodnie z decyzją ONZ, kiedy się ściemniało, ratownicy musieli wracać do strzeżonej bazy. Strażacy przyznają zresztą, że choć mieli ochronę żołnierzy, Port-au-Prince nie należało do bezpiecznych miejsc. Co i rusz wybuchały zamieszki. Polską grupę raz nawet dosięgnął gaz paraliżujący. - Potem trzeba było leżeć na ciężarówkach i dochodzić do równowagi - opowiada Gumulak.

Kłoptem było też wycofywanie się z Haiti. Mając w perspektywie start i posiłek na pokładzie samolotu, Polacy rozdali swoje racje żywnościowe i wodę. Tymczasem samolot się zepsuł i start opóźnił... - Na szczęście ratownicy z wszystkich krajów są bardzo solidarni - uśmiechają się sądeccy strażacy. Dzięki tej solidarności Polacy nie byli głodni ani spragnieni ostatniego dnia w Port-au-Prince, który spędzili czekając na naprawę polskiego samolotu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska