Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz "Czapa" Mackiewicz. Wariat i jego Nanga Parbat. Kiedyś uciekł heroinie, teraz goni wielkie marzenie

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Zimą na Nandze Parbat  (8126 m n.p.m.), jednym z dwóch niezdobytych o tej porze roku ośmiotysięczników, wysokość      7000 metrów udało się osiągnąć himalaistom tylko trzy razy. Dwukrotnie zrobił to Tomasz Mackiewicz
Zimą na Nandze Parbat (8126 m n.p.m.), jednym z dwóch niezdobytych o tej porze roku ośmiotysięczników, wysokość 7000 metrów udało się osiągnąć himalaistom tylko trzy razy. Dwukrotnie zrobił to Tomasz Mackiewicz Fot. michał obrycki/nangadream/michalobrycki.com
Świr, zapaleniec, wulkan energii - tak go widzą. Mało kto wie, że Tomasz "Czapa" Mackiewicz, który uparł się, żeby wdrapać się na jeden z dwóch niezdobytych zimą ośmiotysięczników, nie tylko w górach sporo przeszedł. Poza nimi też.

O czym marzyłeś dziesięć lat temu?
O kurczę, żebym ja to pamiętał...

2004 rok, miałeś 29 lat.
Chyba nie miałem wtedy takich marzeń, które dręczyłyby mój umysł. Miałem właściwie wszystko, co było mi potrzebne do życia. Ale wiem do czego zmierzasz - wtedy o wysokich górach w ogóle nie myślałem. Byłem za to bardzo wkręcony we wspinaczkę sportową. Chodziłem na ścianę, jeździłem w skały, ale nie miałem jakichś ambicji czy pomysłów z tym związanych.

To co się stało, że dorosły facet, z zerowym doświadczeniem na ośmiotysięcznikach, nagle powiedział sobie: chcę być pierwszym, który zimą wdrapie się na Nanga Parbat?
Nie tak nagle, to jednak był pewien proces. Wszystko zaczęło się wtedy, gdy poznałem Marka Klonowskiego [partner wspinaczkowy Mackiewicza, druga połowa Nanga Dream - red.]. On, podróżnik, taki poszukiwacz przygód, miał pomysł, żeby pojechać na Mount Logan [najwyższa góra Kanady - 5959 m - red.]. Opowiadał mi, że to taki wielki masyw, zignorowany przez polski alpinizm, bo nikt tam jeszcze się nie zapuścił. Że piękne, niesamowite przestrzenie. Gadaliśmy o tym dużo, choć na początku nie było tematu, że pojedziemy tam razem. Marek wybrał się zimą sam, ja mu tylko pomagałem w przygotowaniach. Szybko jednak okazało się, że to jest hardkor i warunki go stamtąd przegoniły. Wrócił i mówi: kurczę, chyba musisz tam ze mną pojechać. Parę miesięcy później byliśmy gotowi.

Bakcyla złapałeś od razu?
Mnie to już strasznie wkręciło na poziomie organizacji: zakupy, logistyka, mapy. A jak już tam dotarliśmy, to okazało się, że łażenie po takich górach to bardzo ciekawa sprawa. Spodobało mi się od razu. Cieszyłem się jak dziecko już wtedy, gdy lądowaliśmy na Alasce. Gdy zobaczyłem te przestrzenie, lodowce po horyzont... Jezu, jaki byłem szczęśliwy. A im dalej w góry, tym było lepiej. Okazało się, że człowiek zaczyna odkrywać coś nowego, budzi się w nim jakiś pierwotny instynkt. No i ta samotność. Szwendaliśmy się tam 24 dni, nikogo w tym czasie nie spotkaliśmy. Jakbyśmy byli we dwóch na obcej planecie.

Wyprawa zorganizowana była na wariackich papierach. Tak jak lubisz.
Wszystko zależy od budżetu. Nie stać nas było wtedy na goreteksowe kurtki, więc jak bardzo wiało, to trzeba było owinąć się tropikiem od namiotu i iść dalej. Masa wrażeń, przygód. Niesamowity był dla mnie też ten rodzaj wysiłku. Człowiek tego potrzebuje, choć w naszych czasach, gdzie wszystko jest pod ręką - supermarkety, gadżety, różne dobra - ludzie robią się coraz bardziej powolni, coraz grubsi. Góry tę perspektywę zmieniają.

Od małego szukałeś wrażeń?

Wychowałem się na wsi. Działoszyn, drzewa, pola, rzeka Warta. Praktycznie bez rodziców, bo oni pracowali w Częstochowie i do domu przyjeżdżali raz na parę dni. Mieszkałem z dziadkami, którzy specjalnie nie ingerowali w moją codzienność. W sumie miałem prawie cały czas wolną rękę. A potem była przeprowadzka do Częstochowy i tam zderzyłem się z zupełnie inną rzeczywistością. Industrial, miasto, mentalność ludzi zupełnie inna. Wszyscy nieufni, nie wiadomo, czego po kim się spodziewać. Nie mogłem się w tym świecie zupełnie odnaleźć, poleciałem na dno.

To znaczy?

Uzależniłem się od heroiny.

Ile miałeś wtedy lat?
Kiedy zacząłem brać? Osiemnaście. Typ uzależnienia: kompulsywny. Jest też chroniczny, kiedy człowiek delikatnie podgrzewa w sobie herkę, a jednocześnie stara się stwarzać pozory, że wszystko jest normalnie; w pracy, w domu. Dramat, bo to może bardzo długo trwać, a po pewnym czasie nie odróżniasz już, co jest prawdą, a co kłamstwem, tworzysz iluzje, zapętlasz się coraz bardziej. No, ale ja chronikiem nie byłem. Jak zacząłem ćpać, to szybko się zdegradowałem. Prawie codziennie byłem w ciągu. Trwało to trzy lata, potem kolejne cztery spędziłem w ośrodku odwykowym na Mazurach. Przez herę zawaliłem szkołę, maturę zdałem dopiero w ośrodku. Wyszedłem stamtąd chyba w 1998, może 99. I wyszedłem właściwie spełniony, bo przecież wyrwałem się z tego gówna. Może dlatego nie miałem jakichś wielkich potrzeb, marzeń. Było mi dobrze tak jak jest, życie sprawiało mi satysfakcję. Tyle że ciągnęło mnie w świat.

Dokąd?

W 2000 roku pomyślałem sobie: pojadę gdzieś. W kieszeni miałem czterysta dolarów. Pojechałem stopem z Warszawy do Łysej Polany, a później były Słowacja, Rumunia, Turcja, Pakistan. Dojechałem do Indii, tam siedziałem pół roku u pani doktor Heleny Pyz, która prowadzi ośrodek dla trędowatych. Karmili mnie tam, miałem kąt do spania, a ja w zamian uczyłem dzieci angielskiego. Poznałem też ojca Mariana Żelazka. Niezwykli ludzie, sporo się od nich nauczyłem. W sumie poszwendałem się po Azji przez rok, bez kasy, czasem na nielegalu przekraczałem zielone granice. Kazachstan, Rosja. Ta wyprawa pokazała mi, że nie ma się czego bać, że świat stoi otworem, można próbować.

Nawet z marszu ruszyć na Nangę.
Nawet. Wszystko jest do zrobienia.

Projekt Nanga Dream ma takie hasło: Justice for all. Sprawiedliwość dla wszystkich. Co się za tym kryje? To taka wycieczka w stronę polskiego środowiska himalaistów, które krzywo na was patrzyło, czy szersza, społeczna myśl?
W sumie i to, i to. Z Markiem wpadliśmy na ten pomysł, żeby jechać na Nangę zimą. Z różnych powodów: bo zimą są tańsze pozwolenia, bo jest mało ludzi, a my nie lubimy tłoku. I zostaliśmy skrytykowani przez Polski Związek Alpinizmu.

Bo złamaliście etos elitarności?
Trochę tak. Krył się za tym taki zarzut: my to ogarniamy, a wy pstryk, z marginesu próbujcie wskoczyć do naszego garnuszka. A dlaczego nie? Nikomu krzywdy nie robimy, pieniędzy nie zabieramy. Jedyną rzeczą, którą zrobiliśmy, to napisaliśmy maila z pytaniem o drogę na tę górę, takie techniczne sprawy. Nikt nam nie odpowiedział, tylko zostaliśmy zaatakowani, że jesteśmy nienormalni, że nie mamy kwalifikacji. A ja przecież miałem samotne wejście na Chan Tengri. Zdziwiła nas ta reakcja, więc wymyśliliśmy to hasło "justice for all". Ale jest też drugie dno. Niesamowity kontrast między światami. Europa jest bardzo bogata. Żyje w luksusie. U nas ludzie zapominają o wartościach, materia jest istotna. Ktoś ci zrobi ryskę na samochodzie, a ty jesteś w stanie zaszlachtować go na miejscu. Lakier na aucie jest ważniejszy niż drugi człowiek. A tam jest inaczej. W Pakistanie ludzie żyją w bardzo trudnych warunkach, ale mimo tej wielkiej biedy zachowują godność, śmieją się, bawią, bez alkoholu, narkotyków.

Nazwano Cię punkiem w Himalajach, a Ty z takim przesłaniem raczej jesteś hipisem.

Ha, ha, może coś w tym jest.

Chciałbyś, żeby przestano patrzeć na Ciebie jak na niepoprawnego rewolucjonistę, a doceniono jako himalaistę?
Raczej jest tak, że robię to dla siebie. Nie robię tego dla poklasku. Góra była pierwsza, ta powiedzmy "popularność", zainteresowanie mediów, pojawiło się później. Wręcz bym chciał, żeby to nie zabiło tej mojej relacji z Nangą. Mnie kręci przebywanie tam, obcowanie z górą. Najlepiej w samotności.

W tym roku pojechaliście w większej grupie, lepiej przygotowani. Większa profesjonalizacja wyprawy uwierała?

Trochę, bo odebrała mi możliwość koncentracji, skupienia. Próbowałem więc od tego uciekać. Zdarzyła się taka sytuacja, że choć pogoda była kiepska, to powiedziałem: słuchajcie, wychodzę przetrzeć szlak. Zwiałem po prostu.

Zdarzyło się też, że parę dni na sporej wysokości siedziałeś sam w śnieżnej jamie.

To był dla mnie najlepszy moment całej wyprawy.

Dla większości ludzi byłoby to nie do wytrzymania.

A ja lubię ten stan.

Może jesteś stworzony do himalaizmu?
Popatrz na moje dłonie. Paznokcie duże jakby ktoś młotkiem walił, paliczkowate paluchy. Jeden lekarz powiedział mi, że ma to związek z krążeniem, coś jak choroba górska. Kiedy siedzę wysoko, nie odczuwam żadnego fizycznego dyskomfortu. Dobrze mi tam. I mogę siedzieć długo. Wchodzę wtedy w pewien rodzaj medytacji. Mogę zastanowić się nad wieloma sprawami. Nie chodzi o świadome rozwiązywanie problemów i myślenie, że jak wrócę, to muszę zrobić to i to. To raczej taka obserwacja przewijających się w głowie tematów i historii. Patrzenie na wszystko z boku. Bardzo ciekawy stan, trudny do opisania.

Zastanawiam się teraz: gonisz króliczka, ale czy chcesz go złapać?

Pewnie, że chciałoby się wejść na szczyt, ale hmm... On jest w tle, nie jest najważniejszy. Staniesz na szczycie i co potem? Będzie sukces, moment ekscytacji i trzeba schodzić w dół. Nie wiem, na razie sobie eksperymentuję.

Jest w Tobie chęć mierzenia się z legendą polskiego himalaizmu?

Przy okazji też. Historia polskiego himalaizmu to coś niesamowitego, teraz dobrze wiem, ile energii w to trzeba było włożyć. W tym chaosie zapominamy o Kukuczce, Rutkiewicz, Zawadzie. Chciałbym zwrócić uwagę na ten power, który Polacy mieli i mają. Tam w Himalajach jesteśmy wszędzie. Przyjeżdżam do Pakistanu i spotykam ludzi, którzy lata temu byli z Zawadą na ekspedycji. Porterów, przewodników. Pamiętają Berbekę, Pawłowskiego. To genialne, kiedy sześć tysięcy kilometrów od domu zagadują cię: "Andrew Zawada, very good man". Polska i Himalaje połączone są fajną energią.

Kiedy zasypiasz, to widzisz Nangę?
Nie, kiedy jestem tutaj, to wręcz staram się ją trochę od siebie odsunąć. Nie chcę, żeby ta góra stała się moją obsesją. Jak wracam do Polski, to moja głowa wraca ze mną. To już było, teraz muszę zająć się rodziną, skarbówką, ZUS-em. Nie jest lekko.

Bo?
A dużo masz czasu?

Dużo.
Miałem małą firmę, zajmowałem się energią odnawialną, zresztą takie skończyłem studia. Na zlecenie dużych graczy tego rynku zajmowałem się budową masztów pomiarowych. Zanim zbuduje się turbinę, trzeba postawić maszt, wysoki na 100-120 metrów. Na nim są urządzenia pomiarowe, które przez dwa lata zbierają dane o sile, kierunku wiatru, itp. Na ich podstawie powstają analizy, kiedy inwestycja się zwróci.

Dobry biznes?
Na tyle dobry, że mogłem zabezpieczyć rodzinę przed pierwszymi wyjazdami na Nangę i jeszcze wyjechać w góry. Firma działała w sumie cztery lata i było OK, do zeszłego roku. Unijna dyrektywa jest taka, że każdy kraj do 2020 roku musi produkować 20 proc. energii ze źródeł odnawialnych i musi wprowadzić odpowiednie ustawy ułatwiające tego typu inwestycje. Rok temu w styczniu ta ustawa miała zostać uchwalona. Wracam z Nangi, okazuje się, że ustawa nie weszła, tylko jakaś jej proteza. Unia tego nie łyknęła, płacimy gigantyczne kary, a wszystkie firmy wycofały się z polskiego rynku. Mój główny zleceniodawca również. Rynek z dnia na dzień opustoszał, umarł. Wróciłem i nie ma nic. Zostałem na lodzie. I z długami. Teraz, gdyby nie ludzie z Polakpotrafi.pl i zbiórka pieniędzy, to bym na Nangę w ogóle nie pojechał. Ten poprzedni rok był dla mnie ciężki. Psychicznie byłem wykończony. Uwierz, ocknąłem się dopiero jak zobaczyłem Nangę.

Opowiedz.
Przez ostatnie lata zebrało się trochę traumatycznych przeżyć. A ten ostatni rok to już była maskra. Ja na Nangę przyjechałem w stanie krytycznym niemalże. W Lattabo otworzyłem oczy, patrzę, o, jest moja góra. Może to trochę nienormalne, ale przy pierwszym wyjściu, krzyczałem do niej: dziękuję ci, że znowu mnie ratujesz z opresji! Wyciągnęła mnie z powrotem z marazmu, z takiego stanu beznadziei. Tam znowu nabrałem mocy; i fizycznie, i psychicznie. Gdyby nie Nanga to może stałbym się jakimś pospolitym żulem.

Co w niej takiego jest?
To nie jest tylko kawałek skały, w pewnym momencie ona staje się elementem twojej własnej osobowości. Daje ci moc, ratuje cię, ale też błyskawicznie potrafi zabrać energię, tak jak w tym roku, gdy chłopaki spadły z lawiną. Jest w stanie cię zabrać w sekundę, ale też bardzo dużo nauczyć. Dziwnie to zabrzmi, ale traktuję ją jak nauczycielkę. Gdy byliśmy tam z Markiem pierwszy raz, była taka pogoda, że musieliśmy się szybko wycofać. Nanga nas upokorzyła. Kiedy się zwijaliśmy i popatrzyłem na nią ostatni raz, to miałem takie wrażenie, jakby miała swoją osobowość, wrażliwość. Mam z nią takie swoje, niebanalne relacje.

Mówiłeś, że kiedy była firma, to zabepieczałeś rodzinę przed wyjazdem. Tym razem też byłeś w stanie to zrobić?
Nie byłem. Miałem tam takie myśli i wyrzuty, że siedzę w górach, a tam za sobą pierdzielnik zostawiłem. Ale dzięki temu wiedziałem, że nie ma prawa nic mi się przydarzyć, bo muszę wrócić i wszystko posprzątać.

Dużo tego sprzątania?
Dużo. Wróciłem do Warszawy bez grosza przy duszy, nie mówiąc już o tym, że nie chciała mnie przepuścić na lotnisku polska straż graniczna, bo niby szuka mnie skarbówka. Konto zajęte, długi, zaległości w alimentach. Na szczęście z byłą żoną mamy bardzo dobre stosunki. Mam nadzieję, że jakoś się odkuję i wyjdę ze wszystkim na prostą. Na razie sprzedaję na Allegro kubki i koszulki z "Nanga Dream", więc parę groszy wpadło, bo inaczej to w ogóle byłaby lipa. Mam taki dysonans: z jednej strony zamieszanie i wywiady, a z drugiej bida. Muszę coś rozkręcić, bo albo to, albo wyjazd do Anglii czy Norwegii. Tu niestety z pracy w Biedronce rodziny nie utrzymam.

Powrót do codzienności, pomijając nawet te kłopoty, to trudna sprawa?

Na Nandze nie ma imprez, alkoholu, a tu ktoś znajomy zawsze się znajdzie, żeby powiedzieć: chodź na piwo, na wódeczkę. Pierwsze dni to była permanentna balanga, ale otrząsnąłem się, bo nie mogę wchodzić w taki schemat. To zbyt niebezpieczne. Na prostą wyciągają mnie dzieci.

Ile?
Czwórka. Najmłodsza jest Zojka, ma dwa latka, najstarszy ośmioletni Antek, który jest synem mojej obecnej żony Ani z pierwszego związku. Trzyletnia Tonia i sześcioletni Maks to z kolei moje dzieci z pierwszego małżeństwa. Moja była żona Joasia mieszka niedaleko i dzieci wspólnie dorastają. Są szczęśliwe, mam nadzieję. Teraz często zabieram trójkę najmłodszych, biorę rower, przyczepkę i jeździmy po Warszawie.

A gdyby ktoś przyszedł i powiedział: Tomek, jedziemy latem w Himalaje, jest miejsce, o pieniądze się nie martw, to co? Jedziesz?
Nie wiem. Góry górami, ale życie jest na dole. Najpierw muszę wyprostować sprawy tutaj. Gdybym tak zostawił wszystko i wyjechał, to byłoby coś nie tak.

Czyli tylko Nanga zimą to taki obowiązkowy, rytualny męski wyjazd. Raz do roku.

Ha, ha, tak. Przed pierwszym ślubem otwarcie uprzedzałem Joasię, że - może przez tę wieś, przez to miasto, przez te wcześniejsze problemy - muszę raz do roku na dwa miesiące gdzieś wyskoczyć. Pobyć w samotności, bo to mi daje moc. Czasem coś takiego niełatwo zaakceptować drugiej osobie.

To Twoja pasja spowodowała rozstanie?
Nie, to wszystko było znacznie bardziej skomplikowane. Nie byliśmy idealnie dobrani, a w tym wszystkim zdarzyła nam się traumatyczna historia. Zmarło nam dziecko. Po czymś takim trudno się otrząsnąć, a to co popękane - posklejać.

Ludzie myślą o Tobie: pozytywny wariat, świr. A za tym wesołym wizerunkiem kryje się sporo trudnych przeżyć.
Urodziłem się 13 stycznia, miewałem nawet myśli, że ta data mnie prześladuje. Los potrafi ostro dopierdzielić, wiem to dobrze. Dostałem parę razy po tyłku, ale nie będę się skarżył. Ogólnie jestem zadowolony z życia.

Masz takie sygnały, że zainspirowałeś do działania mnóstwo ludzi? Że dzięki Tobie uwierzyli, że niemożliwe nie istnieje?
Cały czas. I muszę powiedzieć, że to jest dla mnie bardzo motywujące, choć - mówiąc szczerze - znalazłem się w tej roli zupełnie przypadkowo. Tak ni stąd, ni zowąd. Ja chyba jestem trochę aspołecznym typem, który najchętniej siedziałby sobie cicho w kąciku, a tutaj nie mam takiej możliwości. Są prelekcje, media, setki ludzi. Wszyscy chcą słuchać tego, co mam do powiedzenia. No i trzeba opowiadać. Ale może jest tak, jak w tym powiedzeniu: co zrobić z kroplą wody, żeby nie wyschła? Wrzucić ją do oceanu. Może tak jest ze mną. W kącie bym usechł, a tak wśród ludzi płynę dalej.

Na Nangę.
Mam już nawet zupełnie nową koncepcję na przyszłoroczny wyjazd, ale na razie jej nie zdradzę. Jedno jest pewne: z tego marzenia nie zrezygnuję.

Napisz do autora:

[email protected]

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Tomasz "Czapa" Mackiewicz. Wariat i jego Nanga Parbat. Kiedyś uciekł heroinie, teraz goni wielkie marzenie - Gazeta Krakowska

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska