W cierpieniu widzę plan. Czasem tylko złoszczę się na Boga: Ile jeszcze?

Czytaj dalej
Fot. archiwum
Maria Mazurek

W cierpieniu widzę plan. Czasem tylko złoszczę się na Boga: Ile jeszcze?

Maria Mazurek

W 2016 roku krakowianin Łukasz Data, spędzając na Węgrzech wakacje z rodziną, doznał udaru. Nie jest w stanie samodzielnie się poruszać, jeść, ma problemy z mówieniem. Wychowanie dzieci, opieka nad chorym mężem, utrzymanie rodziny - wszystko spoczęło na barkach jego żony, Katarzyny Sajboth-Daty. Pomaga im stowarzyszenie „Krzysiek pomaga pomagać”. W niedzielę w Kluszkowcach odbędą się rodzinne zawody narciarskie na rzecz leczenia Łukasza.

Można nazwać to losem albo boską interwencją; Kasia wierzy, że to drugie.- Nie ma przypadków - mówi kobieta. Gdy patrzy na sieć wydarzeń, które w ostatnich latach dotykają jej rodzinę, widzi wyższy plan. Nie wie, jaki jest jego sens ani ile on potrwa. Czasem, gdy jest już bardzo zmęczona, złości się na Boga: Czego jeszcze chcesz nas nauczyć? Ale na co dzień stara się uśmiechać do życia. Wierzy, że i w cierpieniu jest sens.

I że cię nie opuszczę

Najpierw zwróciła uwagę na jego oczy. Wielkie, roześmiane. Ich starszy syn, Tobiasz, ma dokładnie to samo spojrzenie. Potem ujął ją poczuciem humoru, trochę złośliwym, sarkastycznym. Gdy spotkali się po raz pierwszy, przegadali całą noc. Łukasz był wtedy studentem psychologii, Kasia - polonistyki. Udzielała korepetycji z angielskiego młodszej siostrze Łukasza. Od tego się zaczęło.

Potem, gdy już zostali parą, inspirował ją swoją spontanicznością, radością życia. W trakcie roku akademickiego potrafił stwierdzić nagle: „W Katarze potrzebują szczudlarzy” i ot tak sobie wyjechać na dwa tygodnie na Półwysep Arabski. Albo powiedzieć do Kasi: „W weekend we Wrocławiu jest maraton. Jedźmy, ja w nim wystartuję, a wieczorem napijemy się piwa”.

I tak robili.

Pobrali się w 2010 roku, u dominikanów, bo oboje byli związani z tym zakonem. Na filmie ze ślubu widać, jacy są przejęci i wpatrzeni w siebie, wypowiadając małżeńską przysięgę. Że się nie opuszczą, aż do śmierci. Tobiasz urodził się rok później, Korneliusz - w 2013 roku.

Życie jest teraz

Kolejne lata nie zawsze były tak kolorowe jak film ze ślubu. Łukasz pracował w Norwegii, założył tam małą firmę zajmującą się stawianiem drewnianych konstrukcji. Dobrze zarabiał, ale chodziło nie tylko o to: on po prostu w tej Norwegii się zakochał. W surowych krajobrazach, w drewnie, w jakości życia. Chciał ściągnąć tam Kasię i chłopców.

Kasia z kolei nie wyobrażała sobie mieszkać poza Polską. Raz prawie się ugięła, zaczęła nawet uczyć się norweskiego, ale - jakby to był znak - kompletnie jej to nie szło. Norweski wydawał jej się bulgocący, nieprzyjemny. Jakby odpychał. Więc krążyli między Polską a północą. Łukasz powtarzał: Przecież robię to dla ciebie i dzieci, żebyśmy dobrze żyli. A ona odpowiadała: To, co najlepszego możesz dla nas zrobić, to być z nami.

Katarzyna Sajboth-Data pamięta taką rozmowę z mężem. Mówiła: „ Życie jest nieprzewidywalne, nie wiadomo, czy za trzy lata będziemy w ogóle żyli, czy któreś z nas nie zachoruje”.

Rodzice Łukasza pół życia budowali dom. Gdy już w nim zamieszkali, jego mama szybko zmarła. Kasia dokładnie pamięta rozmowę, jaką odbyła z Łukaszem po jej śmierci. - Życie jest nieprzewidywalne - mówiła do męża. - Chciałabym, żebyś wrócił do Polski. Nie wiemy, co będzie za trzy lata. Czy będziemy w ogóle żyli, czy któreś z nas nie zachoruje.

Sekunda, która zmienia życie

Wtedy, w 2016 roku, wychodzili z tego „norweskiego kryzysu”. Starali się szukać rozwiązań, które zadowolą wszystkich. Pojechali na Węgry, do Hajdúszoboszló, gdzie jest kompleks basenów termalnych. Chłopcy (młodszy nie miał wtedy nawet trzech lat) byli zachwyceni. Oni też.

Wynajęli pokój w hotelu. Dzieciaki padały wcześnie wieczorem, zmęczone całodziennym pluskaniem się w wodzie. Kasia z Łukaszem siadali wtedy na podłodze (to była bardzo niewielka przestrzeń między złączonymi łóżkami, na których spały dzieci, a drzwiami wyjściowymi), otwierali wino i włączali film, cicho, cichutko, żeby nie obudzić chłopaków.

To wydarzyło się właśnie na tym kawałku podłogi. Któregoś dnia skończyli oglądać film, Łukasz chciał się podnieść, ale osunął się, zaczął ciężko oddychać, wydawać z siebie jakieś dźwięki. W pierwszym momencie Kasia myślała, że robi sobie żarty. Powiedziała: Przestań, to nie jest śmieszne.

Dosłownie po sekundzie, może kilku, zrozumiała, że Łukasz nie żartuje. To była ta jedna sekunda, która całkowicie zmieniła ich życie. Wywróciła wszystko do góry nogami. Sprawiła, że nic już nie było takie samo, a życie ich rodziny podzieliło się na „przed” i „po”.

Mężczyzna doznał udaru niedokrwiennego lewej półkuli mózgowej. Udar był rozległy, objął pień mózgu, który odpowiada za podstawowe odruchy: oddychanie, przełykanie, wydalanie.

To była ta jedna sekunda, w której ze zdrowego, silnego człowieka, który biegał maratony, Łukasz przeobraził się w pacjenta, który nie jest w stanie samodzielnie oddychać. Stan, w jakim jest dzisiaj - wciąż kompletnie zależny od innych - to i tak efekt długiej i żmudnej rehabilitacji, a może i paru cudów.

Kasia mówi, że przed udarem Łukasz nie czuł się źle, praktycznie nigdy nie chorował. Przez te lata, kiedy się znają, przeziębił się może dwa razy.

Wszystkie cuda

Potem nastąpił szereg różnych zdarzeń, których Kasia nie potrafi wytłumaczyć inaczej, niż działaniem siły wyższej. Jakby Bóg, od samego początku, prowadził ich przez ten trudny czas. Cały czas trzymał za rękę.

Zaczęło się jeszcze w hotelowym pokoju. Gdy przyjechała karetka, ratownicy nie byli w stanie wynieść Łukasza (to duży mężczyzna). Musieli wyważyć drzwi. To wszystko - huk, krzyki, zastrzyki, akcja ratunkowa - działo się w malutkim pokoju, w którym spał Tobiasz i Kornel.

To pierwszy cud, mówi Kasia, że chłopcy w tych warunkach się nie obudzili. Łukasz miał otwarte oczy, z trudem oddychał. Taki obraz zostałby z chłopakami na zawsze.

Drugi cud, mówi Kasia, to pomoc innych ludzi, której ciągle na Węgrzech - zagubiona, nieznająca języka i kraju - doświadczała. Po udarze Łukasza przypomniało jej się, że jej znajoma jest z pochodzenia Węgierką. Agnieszka załatwiła Kasi opiekę nad dziećmi, pomoc w tłumaczeniu, transport do szpitala. Przy Kasi co chwilę pojawiał się ktoś, kto starał się pomóc. Czasem zwykłym: Jestem tutaj, z Tobą.

Inny cud miał miejsce kolejnego dnia po udarze, w szpitalu. Kasia, idąc do sali Łukasza, wiedziała już, w jakim jest stanie: oddycha za pomocą respiratora, jest w śpiączce, na granicy śmierci i życia. Lekarze przestrzegali, że Łukasz raczej z tego nie wyjdzie. Że uszkodzenia mózgu są zbyt duże.

Zastała go na łóżku nagiego, tylko w pielusze, podłączonego do mnóstwa rurek, maszyn, leżącego nieruchomo. Zaczęła go tulić, dotykać, mówić do niego, że jest w szpitalu, żeby się nie bał, że ludzie się za nich modlą. Na koniec powiedziała, że musi już iść, że chłopcy czekają, pewnie się boją.

Wtedy Łukasz ścisnął jej dłoń.

Kasia jest zdroworozsądkowa, wiedziała, że to raczej niemożliwe. Poprosiła więc Łukasza, żeby to powtórzył, żeby wiedziała, że jej się nie zdawało. Uścisnął jej dłoń po raz drugi. Kilka dni później uścisnął też dłoń węgierskiego lekarza. Zebrało się kilka osób z personelu. Powiedzieli Kasi, że normalnie nie używają tego słowa, ale to, co wydarzyło się z jej mężem, nie potrafią określić inaczej niż „cudem”.

Kolejny cud był wtedy, gdy znajomi załatwili Kasi - która musiała już wymeldować się z hotelu - nocleg u zakonników tuż przy szpitalu. Okazało się, że to dominikanie. Jeden z nich był wcześniej w Polsce, w Krakowie. Kasia kojarzyła go jeszcze z tamtego czasu. Pomoc innych ludzi, ich serce i życzliwość, też w pewnym sensie były nadludzkie. To dzięki nim udało się przetransportować samolotem Łukasza do Polski.

Niemoc

Kolejne miesiące i lata to historia bezustannej walki o życie Łukasza. Dzięki żmudnej, długotrwałej rehabilitacji mężczyzna może teraz przełykać, częściowo ruszać lewą stroną ciała (prawa jest całkowicie sparaliżowana) i mówić. To nie jest płynna, normalna mowa - ci, którzy nie znają Łukasza, raczej go nie zrozumieją. Ale Kasia zazwyczaj rozumie. Jeśli nie - kładzie przed mężem alfabet, a on lewą dłonią pokazuje, litera po literze, co chce powiedzieć.

Łukasz jest całkowicie świadomy, wszystko pamięta, wszystko rozumie. Ale jest więźniem ciała. Nie podniesie się sam z łóżka. Nie skorzysta z toalety. Nie umyje. Nie zje samodzielnie. To psychicznie bardzo obciążające, podobnie jak świadomość, że na jego przypadłość nie ma operacji ani cudownego leku. Pomaga tylko rehabilitacja, bardzo mozolna, ciężka, która nie przynosi przecież spektakularnych, szybkich efektów.

To takie uczucie niemocy, mówi Kasia.

Łukasz - ponieważ pracował w Norwegii - nie otrzymuje renty ani żadnego innego wsparcia od państwa. Koszt jego leczenia, rehabilitacji, opieki to 12-14 tysięcy miesięcznie. Caritas prowadzi subkonto na leczenie mężczyzny; ludzie wpłacają datki i jeden procent podatku. Utrzymanie domu, dzieci, wszystkie rachunki i opłaty za aktywności rodzinne opłaca, ze swojej pensji Kasia. Stara się, jak może, żeby niczego im nie brakowało. Ani materialnie, ani emocjonalnie. Pracuje, opiekuje się chorym mężem, synami, domem. Czasem, przyznaje, ma dość. Jest po ludzku zmęczona. Kłóci się wtedy z Bogiem, pyta go: Ile jeszcze?

Ale w codziennej modlitwie głównie mu dziękuje. Że udało jej się tego dnia nie krzyknąć na dzieci, że świeciło słońce, że ma wsparcie rodziny i przyjaciół, że Łukasz jest w domu, że może go przytulić.

Stara się dalej spędzać z mężem dobre chwile, szukać drobnych przyjemności. Uwielbiają sushi, kiedyś przyrządzali je wspólnie z Łukaszem (to znaczy ona gotowała ryż, a on zajmował się resztą). Czasem oddaje dzieci do rodziców, zamawia sushi, Łukasza przenosi na kanapę, do dużego pokoju. Wspólnie siadają przytuleni, oglądają jakiś film i jedzą. To są ich wspólne, radosne chwile. Tylko we dwoje.

Wartość

Tobiasz i Kornel to fajni, rezolutni chłopcy. Żywiołowi, czasem rozrabiają, jak to dzieci. Na pewno brakuje im zdrowego ojca - tego, żeby pograł z nimi w piłkę, pobawił się, odrobił z nimi lekcje. Kasia wierzy jednak, że ta sytuacja jest dla chłopaków nie tylko stratą, ale też - wartością. Że być może w przyszłości to doświadczenie jakoś im pomoże. Jak? Jeszcze nie wie. Może któryś z nich zostanie psychoterapeutą i będzie miał większą wrażliwość na losy innych? Albo będzie pomagał dzieciom z niepełnych rodzin?

W każdym razie Kasia woli widzieć w tym jakąś wartość. I nawet w tym dramacie cieszyć się rodziną, bliskością, życiem. Bez używania wielkich słów: zawsze, nigdy, na pewno. Tak naprawdę nie wiemy, co czeka nas za zakrętem.

Życie jest teraz.

Postscriptum

Krzysiek Graczyk miał 15 lat, gdy - startując w biegu sylwestrowym w Krakowie - doznał udaru mózgu. W chorobie on i jego rodzina uzyskali dużo wsparcia od przyjaciół, ale też nieznajomych. Od tego czasu minęło kolejne 15 lat, a Krzysiek i jego rodzina - w podzięce za dobroć innych - co roku organizują charytatywne zawody narciarskie i aukcję na rzecz leczenia innej chorej osoby.

W tym roku pomagają Łukaszowi i jego rodzinie. Już w tę niedzielę w Kluszkowcach odbędą się charytatywne, rodzinne zawody narciarskie na ich rzecz. Zapisy i więcej informacji na stronie krzysiekpomaga.org. Natomiast 14 marca w krakowskiej Mandze odbędzie się koncert i aukcja - dochód również zostanie przekazany na Łukasza (informacje również na stronie internetowej).

Łukaszowi i jego rodzinie można również pomóc, oddając 1 proc. podatku na rehabilitację mężczyzny. Wypełniając PIT, wpiszmy nr KRS: 0000207658, a w rubryce cel szczegółowy 1 proc. - „Łukasz Data - pomoc w leczeniu”.

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.