Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Za klasztorną furtą albertynów: jesteśmy dla ludzi

Marta Paluch
Codziennie do stołówki do zakonników przychodzą głodni krakowianie - bezdomni, ale także  emeryci i renciści, których nie stać na obiad
Codziennie do stołówki do zakonników przychodzą głodni krakowianie - bezdomni, ale także emeryci i renciści, których nie stać na obiad Andrzej Banaś
Pierwsze, co się tu rzuca w oczy, to prostota. Brak drewnianych biurek, nawet brak gabinetu przełożonego. Gości przyjmuje się w zwykłym pokoju, w którym oprócz stołu stoją tylko dwie wysłużone wersalki. Nic - ani klasztorne budynki, ani nawet prowadzone przez krakowskich albertynów przytulisko, nie należy do zakonu.

- I dobrze. Brak własności daje wolność i dystans. Tak też myślał Albert Chmielowski - mówią bracia albertyni. Prostotę widać nie tylko w wystroju, ale też w sposobie bycia albertynów. Większość z nich to bracia, nie mają święceń jak ojcowie.

- U nas ojcowie są dyskryminowani. Tylko brat może zostać przełożonym zakonu - uśmiecha się brat Paweł, w zakonie od 1988 r. Św. Franciszek nie był kapłanem, św. Benedykt i brat Albert też nie (także dlatego, że wtedy księżom nie wypadało pracować z bezdomnymi). - Bo bycie kapłanem nie jest istotą naszego powołania. My mamy być z ludźmi i najwyżej podprowadzić ich do księdza - tłumaczy brat Paweł.

Kaplica brata Alberta
W tej kaplicy kiedyś modlił się brat Albert. Dziś na poranną mszę o siódmej schodzi tu nie tylko dziewięciu braci. Jest też kilkunastu bezdomnych z albertyńskiego przytuliska ("chłopaki") i podopieczni domu opieki społecznej. Po mszy bezdomni rozchodzą się na prawo, ci z DPS - na lewo. Dzielą razem podwórko przy ul. Skawińskiej 6 w Krakowie.

Są wśród nich tacy, którzy zniszczyli własną rodzinę i tacy, którzy nigdy w życiu nie zaznali miłości. Niektórzy po kilku wyrokach (bracia nie pytają, za co), inni z domów dziecka albo patologicznych rodzin. A niektórym życie się nie ułożyło.
Bracia podkreślają, że najważniejsze, co można dla nich zrobić, to pokazać, że są akceptowani.

- Za to mamy dla nich ogromny szacunek - podkreśla Tadeusz, jeden z podopiecznych. Taternik, budowlaniec, który trafił do przytuliska półtora roku temu. Miał żonę, dzieci, ale je zaniedbał ("wszystko przez te góry"). Dla braci ma respekt również za to, że potrafią okiełznać podopiecznych. - Wśród chłopaków są ludzie i ludziska - przyznaje.

Bo na przykład obowiązuje zakaz picia, a chłopaki kombinują. Wielu z nich oszukiwało klawiszy w więzieniu, więc oszukać braciszka to dla nich pestka. Ale bracia mają zasady: nie wpuszczają pijanych. Kto ma rentę albo pracę, płaci za pobyt. A jeśli ma pracę, może stanąć na nogi, idzie do domu socjalnego przy Saskiej, gdzie żyje na własny rachunek. Tyle mogą zrobić.
Skok na głębię

Posługa przy Skawińskiej to dla młodego idealisty skok na głęboką i zimną wodę. Nie każdy jest w stanie się wynurzyć. Brat Kamil, dziś magister postulatu (opiekun i nauczyciel kandydatów na zakonników) też był taki, gdy przyszedł 15 lat temu, tuż po szkole.

- Myślałem, że wszystkich bezdomnych z biedy wyprowadzę. Po latach widzę, że bardzo rzadko się to udaje - podkreśla. Trzeba się z tym pogodzić i cieszyć się małymi rzeczami. - Nawet jeśli wróci na ulicę, to będzie pamiętał, że coś dobrego tutaj przeżył. To też coś, prawda? - pyta brat Kamil.

Kiedy zaczynał, pracował jako pomocnik kucharza, podopiecznego z przytuliska. Zaprzyjaźnili się. Kiedy kucharz zapił i wrócił na ulicę, brat Kamil miał mały kryzys. Nie mógł się z tym pogodzić. - Ale on wrócił do życia. Znalazł pracę, założył rodzinę. W wieku 60 lat odżył, teraz spotykamy się na kawie. Nie jestem w stanie powiedzieć, jaka to dla mnie radość, ten człowiek - przyznaje brat Kamil. Nie oszukuje się jednak - takich historii nie ma na pęczki. - Młodym, którzy tu przychodzą, mówię od razu, jak jest. Muszą się zderzyć z realnym życiem - podkreśla.

Byle do pierwszego

Takie zderzenie od początku przeżywa Krzysztof, 29-latek. To podopieczny brata Kamila, jest na postulacie (pierwszy etap życia zakonnego, trwa pół roku). Od ponad miesiąca przyzwyczaja się do życia albertynów. Na razie nie ma habitu, ale bardzo mu miło, gdy ktoś mu mówi: bracie.

Dziś ma dyżur na furcie. Wpuszcza podopiecznych. W klitce dwa na dwa metry ma biureczko, obok łóżko z materacem. Bracia odsypiają na nim nocne dyżury. W nocy też się czasem sporo dzieje - a to karetka przywiezie bezdomnego, a to czasem "chłopaki" zrobią awanturę. Ale Krzysztof właśnie tu czuje się na miejscu. Na swoim miejscu, którego tak długo w życiu nie potrafił znaleźć. Ani w zawodówce elektrycznej (dziś nawet gniazdka nie naprawi), ani wśród kolegów, ani w miłości (dobrze było tylko na początku).

- Pracowałem jako dozorca w szkole. Niby miałem wszystko: rodzinę, znajomych, bawiłem się. Ale w pewnym momencie straciłem sens. Wydawało mi się, że wszyscy są przeciwko mnie. Dotknąłem psychicznego dna - wspomina. - I wtedy Bóg do mnie wyciąg...

"Ding!, Dong!" - to domofon.
- Szczęść Boże, dobrze?
- Super, a u ciebie?
- Byle do pierwszego - uśmiecha się jeden z "chłopaków", który właśnie wchodzi.
…. - no więc Bóg wyciągnął wtedy do mnie rękę. Powolutku, pomalutku, przywiodło mnie tutaj - ciągnie Krzysztof. Spodziewał się, że będzie ciężej.

- Mam doświadczenie. Wcześniej nieraz zdarzyło się, że sąsiada czy kolegę zbierał pijanego z klatki. Taka dzielnica - wspomina.

"Ding!, Dong!"
- Co słychać?
- Maluję, jak brat Albert. Abstrakcje, różne takie. A dzisiaj byłem w Mangdze, sztuka japońska, wie brat? Piękna rzecz - opowiada Leon, jeden z "chłopaków".

Pod furtą zaczyna się ruch. Pod okienkiem kosz pełen bochenków, jak w biblijnej przypowieści. O dziewiątej rusza wydawanie chleba, którym kieruje Krzysztof. Wchodzą potrzebujący, spoza przytuliska - bezdomni, ale też renciści i emeryci, których nie stać na bułkę. Starsi panowie, którzy biorą pierwszy z brzegu bochenek i po cichu wychodzą. Ale i panie, które pakują po pięć, sześć - dokarmiają ptaki.

- Dziś tylko po dwa możemy brać, jest sporo ludzi. Dla wszystkich musi starczyć - upomina Krzysztof. Jedni słuchają, inni nie.
Krzysztof jest spokojny i cierpliwy. - Bywa różnie. Czasem się budzę i myślę: to moje miejsce, a czasem: co ja tu robię? Czasem mam doła. I wie pani co? Oni potrafią mnie z niego wyciągnąć. Ci poturbowani przez los ludzie - opowiada.
- Dzień dobry, znowu korki wybiło! - jeden z chłopaków, elektryk, zjawia się na furcie.

Stary budynek, nowe obwody trzeba zrobić. A sprawa nagląca, bo w kuchni już zupa się gotuje na obiad. O 13.30 ludzie ustawią się w kolejce.

Kocioł ciśnieniowy na 200 litrów z kapustą, marchewką i zimną wodą stoi w niewielkiej kuchni. Obok wiaderka z pokrojonymi burakami. Przy nim pan Henryk. - Dziś barszczyk, bo dostaliśmy w darach buraki. Tak jadłospis układamy, jakie warzywa nam wpadną - uśmiecha się.

- Ale będzie zupa? - frasuje się brat Paweł.
- Mamy nadzieję - drapie się w głowę pan Henryk.

Chciał uczyć matmy
Brat Paweł pochodzi z Poznania. W klasztorze jest, jak sam to określa, gryzipiórkiem. Odpowiada za dokumenty, papiery, wszystkie te mozolne rzeczy, które pozwalają na funkcjonowanie przytuliska i klasztoru. Ale sam się prosił. - Kiedyś chciałem uczyć matmy, bo to praca z ludźmi. Lubię z nimi przebywać, pomagać - przyznaje. W pewnej chwili poczuł powołanie i stało się. Tylko jak to poczuł?

- A jak wytłumaczyć, że się kocha Kasię, a nie Zosię? Można, tylko kto to zrozumie? - pyta. Twardo stoi nogami na ziemi. Po ponad 20 latach pracy już go nie irytują komentarze ludzi: "dzieciom byście pomogli". Albo: "niech idą do pracy". Mówi wtedy: a zatrudnisz bezdomnego? No właśnie. Wielu uważa, że praca albertynów jest syzyfowa, beznadziejna. Ale nie on. Co prawda nie wierzy w gromy z jasnego nieba, ale...

Kiedyś karetka przywiozła im mężczyznę w ciągu alkoholowym. - Zaczęliśmy go myć i czujemy, że zaczyna konać, stracił przytomność. Wezwaliśmy pogotowie, zawołałem chłopaków, klękliśmy i zaczęliśmy odmawiać różaniec. A ten nieprzytomny w pewnym momencie otworzył usta i zaczął się modlić z nami... - wspomina brat Paweł.

Nie ma złudzeń co do swoich podopiecznych, ale też widzi w nich więcej niż przeciętny człowiek. - To ludzie, którzy nie wytrzymują ciśnienia życia, idą w głęboką ciemność. Niektórzy popełniają samobójstwo na raty: nie leczą ran, piją trujące alkohole. Trzeba dla nich być - podkreśla. - Nie jestem przy tym żadnym Judymem, siłaczką. To coś więcej niż praca społeczna. Chcę im pomóc dotrzeć do Jezusa - opowiada.

Wie, że albertyni zawsze będą potrzebni. - Jezus mówił, że ubodzy będą zawsze. Miał rację - przyznaje. Z kuchni słychać gwar. Strumień ludzi wlewa się do stołówki. - Idziemy - komenderuje brat Paweł. Zakłada fartuch i nalewa barszcz. Prąd wrócił, jest zupa... I teraz to jest najważniejsze.

Możesz pomóc

Bracia albertyni opiekują się 58 bezdomnymi w przytulisku, codziennie też wydają chleb i zupę dla kilkuset potrzebujących. Możesz im pomóc i wpłacić 1 proc. podatku na Fundację Zgromadzenia Braci Albertynów, KRS: 0000355019

Napisz do autorki:
[email protected]

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska