Jednak wyspa ta została właśnie sprzedana, więc wolność ostatecznie zdycha na naszych oczach. Tak słychać, nie żartuję.
Krótko, żeby nie zanudzać. Na temat (braku) wolności w Polsce mam podobne zdanie od kilku lat: o pełnej wolności możemy mówić tylko wtedy, gdy dzieci wyjeżdżają na wakacje. Taką wolnością właśnie teraz się sycę, pożytkując ją na boganieznające (sam to słowo wymyśliłem) harce. Reszta interesuje mnie w tej chwili mniej, choć przytomności umysłu mi starcza, by w sprzedaży Rzeczpospolitej Hajdarowiczowi miast zagrożeń dostrzec coś zupełnie innego. Wolny rynek mianowicie.
Moje wydawnictwo (to znaczy, rzecz uściślając, nie do końca moje, bo to ja bardziej należę do niego niż ono do mnie) też ostatnio było na zakupach i wróciło z pełnym koszykiem, ale nie dziwmy się temu jak gawiedź oglądająca połykacza ognia. Toż rynek mediów to basen z rekinami, większe żrą mniejsze, i tyle, jak to w kapitalizmie, no bo nie w przyrodzie przecież. W przyrodzie - ucz się młodzieży, bo potem na maturze są problemy - rekiny jedzą płotki i turystów w Egipcie, ale tych ostatnich to tylko od czasu do czasu.
No więc ten Hajdarowicz chce robić tu u nas za dużego rekina. Kto by nie chciał. Pewne związki z wodą zresztą ma, bo w którykolwiek by wywiad spojrzeć, to chwali się, że kocha pływać na "kajcie". Jak nie wiecie co to, to sobie sprawdźcie, pod hasłem "kite-surfing". Wystawić sobie jednak musicie, że pływanie na kajcie to dziś szpan nad szpany, to rozrywka nowoczesnej, młodej Polski. Aż dziw bierze, że kiedyś była nią poezja.
Strach blady w każdym razie padł na dziennikarzy o prawicowej orientacji, bo przecież Hajdarowicz musi być lewackim siepaczem z niecnymi zamiarami, skoro "Przekrój" utrzymuje, a w tym "Przekroju" niejakiego Raczkowskiego, tego od flag w kupach, w imię ojca i syna. Ja akurat temu się nie dziwię, sam bym chętnie jakiegoś geniusza utrzymywał, gdybym miał pieniądze. No ale inni zadrżeli, że krakowski biznesmen wyskubie bez znieczulenia z Rzeczpospolitej wszystkie prawicowe pióra i zrobi sobie z nich dla żartu na przykład pióropusz. A ja tak przeczuwam, że nie wyskubie, a przynajmniej nie od razu. Dopóki da się zarabiać na skręcie w prawo, a teraz da się, dopóty bal będzie trwał. Biznes nie jest zainteresowany ideami, tylko tym, czy da się je podłączyć do dojarek.
Ja bym więc nieco zbastował z wynurzeniami o zagrożonej wolności mediów, bo to jest megabujda na megaresorach. Jeśli coś mnie w Hajdarowiczu martwi i spać nie daje, to jego wizje ostatecznego wyprowadzania gazet do internetu. Ludzie, powiada, za parę lat do czytania używać już będą wyłącznie tabletów, bo zadu do kiosków nie będzie im się chciało ruszyć.
I mam z tym problem, może ostatnio jakiś staromodny się zrobiłem, ale zamiast na tablecie gazety wolę czytać na taborecie. Jedno drugiego nie wyklucza, owszem, tablet wyprodukuje nawet szelest papieru i to taki, że zwykłe palce i gazety się zawstydzą, ale to nie to samo. Przecież tabletem kosza na śmieci nie wyścielesz, podłogi w czasie remontu nie ochronisz, a w lesie tyłka nie... No, oszczędzę wam końca. Nie wspominając o tym, że nie wytniesz zeń liter do anonimowego listu z pogróżkami. Bez sensu!
Papier. Musi być papier. Nie powiem przecież dziecku: "Kochanie, nie oglądaj już telewizji, lepiej poczytaj sobie tableta". Zwyczajnie nie przejdzie mi to przez gardło.
I jeszcze jedna rzecz, kto wie, czy nie najważniejsza spośród wszystkich kompromitujących tę elektroniczną idée fixe. Kiedy już naród polski powstanie przeciw totalitarnej władzy, kiedy narodzi się druga Solidarność, trzeba będzie zacząć wydawać prasę podziemną. I co wtedy? Zamiast bibuły będą rozrzucane tablety? Nie wiem jak wam, ale mi coś tu zgrzyta.
Kochasz góry?**Wybierz najlepsze schronisko Małopolski**
Urządź się w Krakowie!**Zobacz, jak to zrobić!**
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail