Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Doktor "Janosikowa", czyli lekarka ludzkich dusz

Katarzyna Janiszewska
Ilona Rosiek-Konieczna została w czwartek oczyszczona przez sąd. Nie pójdzie do więzienia za fałszowanie recept
Ilona Rosiek-Konieczna została w czwartek oczyszczona przez sąd. Nie pójdzie do więzienia za fałszowanie recept Andrzej Banaś
Przez dziesięć lat żyła z piętnem przestępcy. Najpierw spekulowano: że pewnie lekarka razem z aptekarką sprzedawały leki na boku. Później prokuratura chciała ją oskarżyć o usiłowanie zabójstwa rodziców. Bo po co jej niby tyle recept wypisanych na matkę?

W 1999 r. kontrolowano prywatne gabinety lekarskie. Doktor Ilona Rosiek-Konieczna miała taki na zapleczu jednej z nowohuckich aptek. Okazało się, że przez rok wystawiła ponad 2 tys. w pełni refundowanych recept dla inwalidów wojennych. Leki trafiały do bezdomnych i ubogich, których lekarka, nazywana w Krakowie "Janosikową", od lat leczyła za darmo.

Narodowy Fundusz Zdrowia stracił na tym ponad 100 tys. zł. Tego ilu osobom uratowała zdrowie i życie, nie da się wycenić. Kilka dni temu sąd oczyścił ją od wszystkich zarzutów.

Dr Ilona to przemiła, eteryczna, wręcz krucha osoba. Mówi cicho, spokojnie, bez pośpiechu.
- Emerytom i rencistom odebrano darmowe leki i pojawił się problem - opowiada. - Ja wiele takich osób leczyłam. Część lekarstw miałam z apteki darów, ale nie wszystkie, które były potrzebne. Przywilej zachowali kombatanci, więc najpierw wypisywałam recepty na mamę, byłą więźniarkę, później na jej koleżanki.

Za wizytę w swoim prywatnym gabinecie brała 20 zł. Jeśli ktoś miał. A przeważnie nie mieli. Gabinet był w zasadzie potrzebny tylko po to, żeby mogła wypisywać skierowania na badania. Kiedy reforma zabrała jej tę możliwość (tylko lekarz rodzinny kierował na badania), Rosiek-Konieczna zlikwidowała gabinet. Nadal jednak przyjmowała swoich pacjentów w przychodniach.

To rodzice nauczyli ją tego, że należy się dzielić, widzieć biedę i na nią reagować. Choć żyli bardzo skromnie, matka zawsze znalazła czas i sposób, by pomagać przyjaciołom, sąsiadom, robiła paczki dla patologicznych rodzin. Ojciec - adwokat, nieraz bronił ludzi, których nie było stać na jego usługi.
Wszystko zaczęło się od tego, że córka pani doktor wstąpiła do wspólnoty Odnowa w Duchu Świętym. Najpierw Ilona Rosiek-Konieczna leczyła zakonników, później przychodzących tam bezdomnych.

Z dnia na dzień poznawała ich świat i była wstrząśnięta tym, czego się dowiadywała. Odwiedzała noclegownie, dworce, kanały, gdzie nie ma miejsca dla słabych. Badała bezdomnych, rozdawała im kanapki. Zamarzyła, by stworzyć fundację i schronisko, w którym poczują się jak w domu. - Doraźna pomoc to było za mało - mówi dr Ilona.

- Chodziło o to, żeby tych ludzi odseparować od dotychczasowego środowiska. Oni potrzebowali wszystkiego, nie tylko pomocy medycznej. Potrzebowali się ubrać, umyć, zjeść. Co chwilę ktoś pukał do naszych drzwi.

Córkę to przerosło. Nie czuła się bezpiecznie we własnym domu. Wyprowadziła się do ciotki. Jakby tego było mało, dr Rosiek-Konieczna przeżyła kolejne rozczarowanie na polu zawodowym. Miała grupę 20 osób, którym pomagała. Myślała, że coś zrobią ze swoim życiem. Tymczasem oni tracili wszystko, co od niej dostawali, i wracali do swoich nałogów.
- Popełniłam wiele błędów - przyznaje dziś dr Ilona. - Wydawało mi się, że o uzależnieniach wiem wszystko. Ale w praktyce emocje brały górę. Zawsze byłam naiwna, dawałam się nabrać na wymówki, krętactwa. Nikt tak nie potrafi kłamać, jak narkoman czy pijak.

I wtedy na jej drodze pojawił się obecny mąż - alkoholik, któremu udało się pokonać nałóg. Pan Jurek stoi za swoją żoną murem, chroni i wspiera, nie odstępuje jej na krok. Razem założyli Stowarzyszenie Dobroczynności "Betlejem". Pomógł jej zrealizować marzenie życia: przytulisko dla bezdomnych. Najpierw, w 1999 r., przy ul. Zamkowej udało się wynająć stryszek. Później w tym samym budynku Konieczni zdobywali kolejne lokale. Mogli mieszkać za darmo, w zamian za doraźne remonty.

Pan Jurek, z brodą i lekkim brzuszkiem, sprawia wrażenie człowieka bardzo dobrodusznego. Jest wesoły i pozytywnie nastawiony do świata. - Moja żona jest bohaterką - mówi z dumą. - Byłem policjantem, pracowałem w wydziale do walki z przestępczością gospodarczą. Gdybym patrzył tylko przez pryzmat przepisów, uznałbym, że coś tu śmierdzi. Ale widziałem moją żonę w pracy, widziałem w jakim stanie znajdowaliśmy ludzi. Istnieje coś takiego jak etyka lekarska, stan wyższej konieczności. Do lekarza należy ocena, co jest ważniejsze w danym momencie.

- Nie miałam obaw, bo mam czyste sumienie - mówi doktor Ilona. - W ciągu trzech lat osiem razy zmieniałam przychodnie. Pracowałam tak jak mi nakazywała uczciwość, a nie odgórne nakazy. Mój ojciec stając po stronie prawdy, stracił posadę, dostał wilczy bilet. I nie bał się, a miał na utrzymaniu czworo dzieci. Wolałabym żyć z piętnem przestępcy, niż mieć na sumieniu ludzkie życie. W środowisku lekarskim jest wielu społeczników, takich jak ja, którzy bezinteresownie pomagają. Nie przyznają się, bo są na etatach. Boją się, że gdy ich działalność wyjdzie na jaw, wylecą. Ale nigdy nie miałam problemu, żeby poprosić znajomych lekarzy o pomoc. Zawsze przyjmowali moich bezdomnych pacjentów, mimo że byli brudni i śmierdzieli.

Od sierpnia doktor "Janosikowa" przyjmuje przy ul. Nowogródzkiej, w Borku Fałęckim. Tu udało się jej stworzyć przytulisko z prawdziwego zdarzenia. - Nie mogę już wypisywać recept, bo jestem na emeryturze - mówi. - Ale służę pacjentom swoją słuchawką i wiedzą. Mogę udzielać złotych rad - uśmiecha się.

W domu mieszkają 32 osoby. Już w progu wita mnie szczekanie. Sporych rozmiarów kundel w rzeczywistości jest łagodny jak baranek. W gabinecie pani doktor ma swoją własną leżankę. W środku masa ludzi. Już od rana panuje tu rozgardiasz. Ktoś gra na gitarze, w tle słychać telewizor, z kuchni dochodzą zapachy gotowanego obiadu. Po domu kręci się ekipa telewizyjna. Odkąd sprawa nabrała rozgłosu, dziennikarze nie dają doktor Ilonie chwili wytchnienia. - Może się to nam jakoś przysłuży - mówi "Janosikowa". - Już teraz odzew wśród ludzi jest cudowny: dzwonią, pytają, jak mogą pomóc, wysyłają paczki. A tu ciągle czegoś potrzeba: a to pralki, a to lodówki. Jesteśmy z mężem sami, wszystko jest na naszych barkach.
Mieszkańcy domu to zbieranina wszystkich możliwych ludzkich nieszczęść i tragedii. Parę lat temu byli obdartusami, od których każdy odwracał wzrok. Alkoholicy, przestępcy, złodzieje, pokiereszowani przez życie psychicznie i fizycznie - tu znaleźli dom i wychodzą na prostą. Tylu smutnych historii naraz jeszcze w życiu nie słyszałam.

Janusza straż miejska znalazła pod Halą Targową. Ukradli mu wózek inwalidzki, więc spał na kartonach. Ma otwarte złamanie nogi, które nijak nie chce się goić. Jest tu też 64-letni Piotr po wylewie. Przez długi czas wszędzie trzeba go było nosić. Ale chłopaki powiedzieli, że nikomu go nie oddadzą. Janek trafił tu prosto ze szpitala. Lekarze zadzwonili, że mają pacjenta, który nie kwalifikuje się na izbę przyjęć. Wcześniej był w Kobierzynie. Dr Ilona z miejsca go przygarnęła. Była też dziewczyna, ciężko chora, w ciąży z gwałtu. Tu znalazła swoją miłość i wyszła za mąż. Jest Marek po operacji kręgosłupa i Józek, któremu groziła amputacja nóg. Udało się je uratować.

Bez dwóch zdań prym w domu wodzi Małgorzata Kopacz - jedyna w tej chwili kobieta wśród podopiecznych "Janosikowej". Przysadzista, wesoła, wygadana, widać, że lubi postawić na swoim. Gienkowi powiedziała: albo będzie ślub, albo się rozstajemy. Nie chciała dłużej żyć w grzechu. No i było huczne weselisko. Dr Rosiek-Konieczna znalazła im mały stryszek, ich pierwsze wspólne gniazdko. Teraz mieszkają na drugim piętrze, w pokoiku z kuchnią. Czysto tu i schludnie, bo pani Gosia dba o porządek.
- Wcześniej spałam w kanałach, piłam wszystko, oprócz lepiku, czyli asfaltu - opowiada. - Dzięki Ilonce żyję. Tak te wszystkie rozprawy przeżywałam, że oka nie mogłam zmrużyć. Po ogłoszeniu wyroku płakałam. No, ze szczęścia! Wiem, że w więzieniu też są potrzebujący. Ale ona jest nasza i jej nie oddamy - dodaje groźnie.

Dawny budynek Agencji Mienia Wojskowego ma wiele ciekawych zakamarków. Jak choćby lochy w podziemiach. Mieszkańcy zrobili tu sobie przytulną salę telewizyjną, z wygodnymi fotelami. Na jednym siedzi Dariusz Naszora. Od drugiego roku życia mieszkał albo w sierocińcu, albo w zakładzie poprawczym, albo w więzieniu. Ma na koncie włamania, kradzieże, pobicia. Jest nosicielem wirusa HIV. Pani Ilona i pan Jurek mówią o nim: nasz synek. 10 lat temu znaleźli go na dworcu. - Mimo tych wszystkich wybryków nigdy mnie od siebie nie odstawili - opowiada. - Przyjeżdżali do więzienia, przysyłali paczki. Wrócić tam nie zamierzam. Tu w końcu człowiek jest wolny - dodaje.

Godzina 14 to pora, kiedy wszyscy wspólnie siadają do obiadu. 65-letni Piotr Stuczyński to podobno najlepszy kucharz w Krakowie. Na dziś zaplanował zupę pomidorową, ziemniaki i schab duszony w sosie pieczarkowo-czosnkowym. Mięsa to jego specjalność. - Ale mogę też upiec ciasto, zrobić lody, nawet naleśniki na słodko, choć ich nie lubię - chwali się.

Na ul. Zamkową trafił w 1999 r. Wcześniej mieszkał w schronisku przy ul. Pawiej. - Piłem niesamowicie, rozszedłem się z żoną - opowiada swoją historię. - Zostawiłem jej mieszkanie, bo nigdy mi nie zależało na dobrach materialnych. No i zostałem bezdomnym. Przedtem byłem kierowcą. Woziłem wycieczki za granicę. Zwiedziłem całą Europę i kawałek Afryki. Ale przecież nie będę jeździł na kacu.

Pod okiem dr Rosiek-Koniecznej udało mu się wyjść z nałogu. - Nie sztuka być filantropem, mając dużo pieniędzy - zauważa. - Najbardziej w pani doktor cenię to, że żyje według wartości, o jakich naucza.
Żeby wszystkim przyjemniej się jadło, Sergiusz Gancarz układa w wazonach kompozycje z suchych liści, gałązek i kwiatów. - Lubię to i mi to wychodzi - mówi skromnie. - Bo atmosfera też wpływa na dobre samopoczucie. Nie jestem samochwałą, ale wszyscy mnie tu znają, że jestem estetą. Gdy wieszaliśmy półki, to też mówiłem jak i co ma na nich stać, żeby było ładnie.

Pan Sergiusz wziął kredyt na dom. Nie było z czego spłacać, więc trafił do więzienia. Miał trzy zawały. Po ostatnim ("złapał mnie na ulicy, dobrze, że ludzie nie pomyśleli, że jestem pijany") wszczepiono mu bajpasy. Teraz nie może się przemęczać. - Próbowałem rozdawać ulotki, wie pani, tak na czarno - puszcza oko. - Nie dałem rady. Ale tu też nie można się nudzić, zawsze jest coś do zrobienia. Bo najgorsze jest bezczynne siedzenie i rozmyślanie. Nic to nie daje, tylko depresji można dostać. Było, minęło i trzeba żyć dalej...

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska