https://gazetakrakowska.pl
reklama
Pasek artykułowy - wybory

Jacek Taran uchwycił klimat małego miasta lat 90. Tak się żyło w Olkuszu czy Chrzanowie

Anna Piątkowska
Jacek Taran
Jacek Taran ANNA KACZMARZ / POLSKA PRESS
Lata 90., dorastanie w małym mieście i pierwsze doświadczenia muzyczne - powieść Jacka Tarana "Miastokoty" to sentymentalna podróż do czasów licealnych dla pokolenie 50-latków. Ale nie tylko w sentymentalne nuty uderza autor: "Chciałbym, żeby ta książka była odczytywana jako realizacja 11 przykazania Mariana Turskiego: nie bądź obojętny".

Powieściowe Młyńsko to fikcyjna miejscowość, ale mogłoby być prawie każdym mniejszym miastem w Polsce.

Rzeczywiście, wiele osób czytając tę książkę, rozpoznaje w Młyńsku swoje miasto i często słyszę: to są mój Olkusz, mój Chrzanów, mój Oświęcim, mój Mielec. Czytelnicy utożsamiają się z miejscem, bo przecież większość z nas nie pochodzi z Warszawy, Krakowa, Poznania, tylko z małych miast albo wiosek i dzięki temu powieściowa rzeczywistość staje się im bliższa. Tym bardziej, że świat powieści dotyka czasu, kiedy wchodziliśmy w dorosłość. To też taki okres, który się najbardziej pamięta, który odciska się najmocniejszymi przeżyciami. Czas, kiedy każdy był piękny i młody.

Ty pochodzisz z Mielca i wydaje mi się, że jednak podrzucasz tropy, które mieszkańcy tego miasta odnajdują w Młyńsku. Mielec dał topografię powieściowemu miasteczku?

Tak, topografia Młyńska jest może nie bardzo wiernym, ale na pewno czytelnym odzwierciedleniem topografii Mielca. Czytelnicy bezbłędnie ją odczytali i na facebookowych grupach o Mielcu bardzo szybko poszła wieść, że to książka o Mielcu. I pomimo że zawsze zaprzeczam – nie, to nie jest powieść o Mielcu - to jednak jego mieszkańcy bezbłędnie rozpoznali układ ulic, to gdzie jest kościół, gdzie dom kultury, gdzie był cmentarz żydowski – choć ten akurat w książce znajduje się w innym miejscu. Podział miasta na starą i nową część. Inna sprawa, że pojawiają się też w książce postaci incydentalne, ale na tyle charakterystyczne, że mielczanie rozpoznali bohaterów także swoich historii, np. wspomniany przez mnie mistrz piłkarski Krzysztof Zima dla osób z Mielca był łatwym do odszyfrowania Grzegorzem Lato. Pojawia się Wacław Kołek, postać w Mielcu znana pod innym imieniem i nazwiskiem, ale to osoba znana, która zrobiła niezwykle dużo dla kulturalnej, a zwłaszcza muzycznej edukacji młodzieży. Do dziś jest postacią kultową.

Muzyczna edukacja młodzieży w twojej powieści zajmuje szczególne miejsce. Rzecz się dzieje w połowie lat 90. we wspomnianym Młyńsku, gdzie grupa szkolnych kolegów postanawia założyć zespół muzyczny. Wszyscy moi koledzy z klasy mieli zespoły.

To na pewno znak czasów, tych zespołów było mnóstwo, grały w garażach, piwnicach na działkach, w domach kultury. Wszędzie. I w dodatku nie trzeba było mieć specjalnych umiejętności, tak jak bohaterowie mojej książki: ja nie umiem nic, ty nie umiesz nic, razem możemy mieć zespół.

Grałeś w zespole?

Grałem na trąbce w orkiestrze szkolnej, ale była to krótka kariera, ponieważ moja wielka miłość do muzyki jest miłością nieodwzajemnioną.

Przeżywanie muzyki i cała otoczka z nią związana, czyli wymienianie się kasetami, zdobywanie ich, przegrywanie – to epopeja, w której mięknie serce każdego, kto pamięta lata 90. Mam takie poczucie, że wówczas to zabieganie o zdobycie muzyki łączyły, dziś każdy może mieć w mgnieniu oka każdy utwór, a ludzie na ulicy w słuchawkach jakoś mi się kojarzą z zamknięciem w swoim świecie. Czujesz taką różnicą?

Przeżywanie muzyki jest pewnego rodzaju doświadczeniem wspólnotowym, które jest uniwersalne i obecne także w pokoleniu dzisiejszych nastolatków. Natomiast myślę, że różnica polega właśnie na łatwości dostępu do muzyki. Kiedyś wymagało to wielkiego wysiłku, przeszukania sklepów, bazarów, kontaktów. Dziś nawet najbardziej niszowa muzyka etniczna z drugiego końca świata jest dostępna na kliknięcie w telefonie. Myślę, że mam dobry wgląd w dzisiejsze pokolenie nastolatków, z racji tego, że moje córki są w takim wieku i widzę, jakie one mają podejście do muzyki – pod tym względem są tacy sami jak my. Muzyka wciąż jest czymś wspólnotowym, co łączy. Może nie spotykają się na wspólne słuchanie płyt, ale chodzą razem na koncerty, mają swoje zespoły, wymieniają się linkami do piosenek.

Wymieniasz się linkami muzycznymi z córkami?

Tak, czasem dostaję coś z komentarzem, że powinno mi się spodobać. Czasem ja coś podrzucam. Często oczywiście są to strzały chybione, ale zdarzają się też wielkie zachwyty.

Chyba mało co budzi taką wielką nostalgię za latami 90. jak właśnie muzyka.

To był czas, kiedy polska muzyka rozrywkowa wybuchła nową energią po gasnącym już boomie z początku lat 80. To też okres, kiedy zaczęła do nas docierać muzyka z zachodu, wcześniej o wiele mniej obecna. Moje pokolenie zachłysnęło się zespołami rockowymi lat 70., które na Zachodzie były muzyką pokolenia naszych rodziców: Black Sabbath, Led Zappelin, The Doors i wiele innych. Dla nas to były odkrycia i nieznane wcześniej fascynacje. Wielu z nas pamięta pewnie to wstydliwe doświadczenie, gdy na pierwsze kasety nagrywało się jakieś Sabriny czy Samanthy Fox, a potem nagle przyszło uderzenie dźwięków gitary i olśnienie, że to jest prawdziwa muzyka. Kasowało się tamte piosenki, żeby nagrać te budzące niepokój i często bunt dźwięki.

Ten nostalgiczny muzyczny powrót do lat 90. to jeden plan książki. Bohater „Miastokotów” poza tym, że gra w zespole eksploruje też dotąd nieodkryte rejony miasta, gdzie spotyka się z innym.

Pomyślałem, że jeśli napiszę książkę o chłopakach, którzy nie potrafią na niczym grać i zakładają zespół, to będzie to tylko fajna sentymentalna opowieść, ale dosyć płytka. Szukałem pomysłu na to, jak nadać tej historii inne odcienie. Z racji tego, że bliskie są mi wszelkie starania o dialogi międzykulturowe i przekonanie, że powinniśmy rozmawiać z tymi, których uznajemy za innych, których się boimy, to wątek relacji z romskimi rówieśnikami wydał mi się dobrym tropem. Temat oswajania innego i stawania po stronie odepchniętych jest mi w ogóle bliski, staram się go eksplorować także w moich dziennikarskich poszukiwaniach. Nie chcę powiedzieć, że to moja życiowa misja, ale na pewno jakiś rodzaj przyzwoitości, w który wierzę. Nie jestem jakoś szczególnie religijny, ale słowa głodnych nakarmić, spragnionych napoić, podróżnych w dom przyjąć, to jest baza funkcjonowania międzyludzkiego. To jest Ewangelia, po prostu.

Z jednej strony poznawanie innego w twojej powieści jest naturalne, bo spotykają się rówieśnicy, ale i to spotkanie wymaga przekroczenia bariery.

I okazuje się, że w życiu nie jest tak łatwo, jak w „Akademii Pana Kleksa”, gdzie możemy sobie otworzyć furtkę do dowolnej bajki i stać się jej częścią. W życiu to o wiele trudniejsze, bo np. nie można się pozbyć niebieskich oczu czy śniadej cery, ma się zupełnie inny bagaż kulturowy. Jeśli to wchodzenie w inny świat ma się udać, musi się odbywać ze świadomością, że się od siebie różnimy. Możemy się przyjaźnić, możemy ze sobą żyć, ale musimy szanować swoje różnice i przełamać też jakieś bariery, bo obawy, dystans czy strach zawsze są obecne po obu stronach. Natomiast, kiedy poznajemy swoje imiona i zaczynamy rozmawiać, to okazuje się, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, że mamy podobne problemy, troski.

O ile stosunki polsko-żydowskie w małych miastach mamy już jakoś oswojone, o tyle polsko-romskie nadal jest pełen tabu i stereotypów.

Zarówno nam obywatelom, jak i władzom miast i miasteczek najłatwiej przyjąć taką strategię, że Romowie żyją sobie gdzieś tam na marginesie, bo sami tak wybrali. Bo tak chcą. I trochę pewnie tak jest, ale jeśli ktoś przez pokolenia jest spychany na margines, to w końcu sobie myśli, że ten margines to jest jego świat. Myślę, że to my, jako silniejsi, ci, którzy mają wpływ na pewne decyzje, warunki życia, powinniśmy być tą stroną, która wyciąga rękę. Przecież to nie Romowie sobie nagle wymyślili, że mają prowadzić osiadły tryb życia i nie wolno im jeździć. Raz na parę lat chodzę z pielgrzymką romską, która kiedyś wyruszała z Łososiny Dolnej do Limanowej, a od jakiegoś czasu ze wsi Wał-Ruda z domu urodzenia bł. Karoliny Kózkówny do jej sanktuarium w pobliskiej Zabawie pod Tarnowem. Pierwszy raz szedłem z nimi, kiedy jako dziennikarz. Spodobała mi się atmosfera więc teraz od czasu do czasu im towarzyszę, robiąc zdjęcia. Oswajamy się. Niedawno spotkałem tam także Romów z Mielca, nie znaliśmy się, ale szybko doszliśmy do tego, że łączy nas to samo miasto. Rozmawiałem z nimi o serialu „Infamia”, który jakiś czas temu pojawił się na Netflixie – nie za bardzo podobało im się to, że zostali tam przedstawieni jak gangsterzy, ale też nie akceptowali głównej bohaterki, jej buntu, tego, że ogoliła głowę na łyso. Byli zgorszeni tym buntem. Są zasady. Ja byłem zachwycony tym serialem, ale rozumiem, że dla nich mógł on naruszać jakieś tabu, które w ich kulturze jest nienaruszalne.

Inny to temat dziś aktualny znowu. Wybór padł na Romów, bo w Mielcu byli sąsiadami?

Tak, ale w książce pojawia się też wątek społeczności żydowskiej, której już nie ma i o której się już nie mówi i lepiej już nawet o nią nie pytać. Nasze pokolenie nie ma dziś szans poznać tej tradycyjnej społeczności żydowskiej i trochę zamykamy sobie drogę do poznania społeczności romskiej. Nie chcę, żeby to brzmiało jak budzenie wyrzutów sumienia, ale trochę tak jest, że poprzez brak prób oswojenia, bardzo łatwo doprowadzić do sytuacji, kiedy innego postrzegamy jako kogoś, kto nam zagraża, kogoś, kogo nie chcemy, kto czyha na nasze majątki, miejsca pracy. I nie chodzi już tylko o Żydów czy Romów, bo dziś cały czas przyjeżdżają do nas inni. To będzie temat coraz bardziej obecny, nie unikniemy go budując kolejne mury, to się nie uda. Mam w sobie ogromną niezgodę i sprzeciw na to, co dzieje się w przestrzeni politycznej, kiedy np. posłanka nagrywa telefonem turystów i wrzuca to do sieci pisząc, że w Krakowie zaczęła się inwazja – nie potrafię tego akceptować. Tak samo tego, że kiedy przez Warszawę idzie pochód faszystów, krzyczących o białej Polsce, podbierając się do tego hasłami o Bogu i Ojczyźnie nazywa się ich patriotami zatroskanymi o ojczyznę. Nie, nacjonalizm, faszyzm, to zaprzeczenie patriotyzmu. Przez ostatnie lata bardzo zgęstniała wokół nas atmosfera pogromowa. Nienawiść, przemoc przestały być czymś abstrakcyjnym, stały się rzeczywistością. Chciałbym, żeby ta książka była odczytywana jako realizacja 11 przykazania Mariana Turskiego: nie bądź obojętny.

W twojej książce wyłamuje się tylko jeden chłopak, powoduje nim ciekawość, ale tylko on jest w stanie przekroczyć ten mur. Sam się zresztą zastanawia, co by powiedziała matka, gdyby sprowadził do domu nowych kolegów.

Doskonale to rozumiem, pewnie i ja, i moi koledzy też byśmy to usłyszeli kiedyś: Cygana mi do domu nie sprowadzaj. Podejrzewam, że w większości domów reakcja byłaby podobna i 30 lat temu, i dziś.

Ten sielankowy obraz chłopaków, którzy chcą mieć zespół ma jednak rysy. Joanna Flis w książce „Co ze mną jest nie tak” pisze, że wszyscy wychowani w latach PRL mogą mówić o sobie, że są dziećmi z domów dysfunkcyjnych. W szkole linijką po łapach, w domu również bywało różnie. Jeden z chłopaków, o których piszesz – Homer ma bogaty dom, swój własny pokój, płyty przywożone przez ojca, który pracuje w Niemczech i sprzęt, na którym je odtwarza. Wszyscy mu zazdroszczą, choć w gruncie rzeczy nie ma czego, bo w jego bogatym domu dzieje się zło. Ale nikt nie chodził wtedy na terapię, ani nie zwierzał się z tego, co w domu kolegom.

Ta książka jest trochę takim moralitetem, który zaczyna się wesoło: mamy sympatycznych chłopaków, którzy piją wino, palą skręty, zakładają zespół, robią różne śmieszne wygłupy i wraz z rozwojem akcji ten uśmiech zaczyna nam trochę zamierać na ustach. Okazuje się, że te wszystkie wygłupy, to wołanie o pomoc, o uwagę, a wszystko prowadzi do finału, który wcale nie jest śmieszny. Między chłopakami się o tym nie rozmawiało, ale przecież dobrze wiedzieliśmy, kto w domu dostaje porządne lanie. Padało to w półsłówkach, żartach, atmosferze po wywiadówkach. To się czuło, kiedy się kogoś odwiedzało. Matka Homera nie zachowuje się jak typowa matka – która mama przybiegała na widok kolegów z talerzem kanapek, herbatką i ciastem? To jej maska, by przykryć coś przykrego, czego doświadcza, co ostatecznie prowadzi do tragedii. Oczywiście, jest to zabieg literacko wyolbrzymiony, nie każda domowa awantura kończy się tak jak w książce, ale takie historie się zdarzały. Pamiętam nauczycielki, które szarpały za włosy czy biły linijką i nie było komu się poskarżyć. Pamiętam kilku kolegów ze szkoły, którzy byli traktowani przez szkołę jak ostatni gamonie i chuligani, a dziś wiem, że to były dzieciaki, którymi nie miał się kto zaopiekować, w domu nigdy nikt im nie pomógł, nikt się nie zatroszczył. W szkole byli sadzani w ostatnich ławkach, mówiono im wprost, że są półgłówkami, którzy nigdy niczego w życiu nie osiągną. Zresztą mnie też się zdarzało słyszeć takie wróżby na mój temat.

Jacek Taran jest dziennikarzem i fotoreporterem "Tygodnika Powszechnego", a także autorem powieści "Biała Jaskółka" i najnowszej "Miastokoty" wydanej nakładem wydawnictwa Wysoki Zamek. Mieszka w Krakowie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska