https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Łukasz Nowicki: Zawsze jestem uśmiechnięty. Na tym polega praca w mediach

Paweł Gzyl
Łukasz Nowicki zostawił Kraków i zrobił karierę w Warszawie
Łukasz Nowicki zostawił Kraków i zrobił karierę w Warszawie TVP
Jako syn Jana Nowickiego chciał pójść w ślady ojca i zostać aktorem. Ale to telewizja stała się jego przeznaczeniem. Dziś prowadzi „Pytanie na śniadanie” i teleturniej „Postaw na milion”. Nam przyznaje z rozbrajającą szczerością, że jako aktor nie stworzył żadnej wybitnej kreacji.

- Właśnie zaczął się 30 sezon „Postaw na milion”. Duża w tym pana zasługa, że teleturniej jest takim sukcesem?

- Myślę, że niewielka. To po prostu bardzo dobry format, wymyślony w Holandii przez ludzi znacznie mądrzejszych ode mnie i trudno go spieprzyć. Trzeba by się o to bardzo postarać. W niektórych krajach nie przyjął się, ale myślę, że ich mieszkańcy nie mają potrzeby dramaturgii i tego typu emocji, są bardziej wyczilowani, więc tam u nich oglądalność z biegiem czasu spadła. Właściwie każdy mógłby go poprowadzić. Dlatego jego sukces to w minimalnym stopniu moja zasługa.

- W każdym odcinku jest pan zawsze pełen energii i uśmiechu. Prowadzenie takiego teleturnieju to też trochę aktorskie zadanie?

- Oczywiście, że tak. Prowadzenie wszystkiego to aktorskie zadanie. Pan na przykład nie jest teraz do końca ze mnie zadowolony, bo nie mógł się pan ze mną skomunikować przez dwa dni. Ale jest pan dla mnie miły, bo musi pan taki być, ponieważ to pan ma do mnie interes, a nie ja do pana. Pan wie, że mnie nie zależy jakoś szczególnie na tym wywiadzie, a panu zależy bardziej, więc pan gra. I ja też gram w tym teleturnieju. Wielokrotnie miałem schorowane gardło, byłem zmęczony, bardzo się źle czułem, byłem wyczerpany fizycznie. Różne rzeczy się działy przez te piętnaście lat. A zawsze jestem uśmiechnięty. Na tym polega praca w mediach. I myślę, że coś pan o tym wie.

- Zdarzyła się panu kiedyś jakaś spektakularna wpadka?

- Zdarzały się wpadki, ale ze względu na to, że program jest montowany, one są wycinane, więc Polska się o nich nie dowiedziała. Te wpadki wynikają z tego, że moje zadanie jest trudniejsze niż kolegów z innych krajów. Na przykład w wersji angielskiej, która jest najbardziej popularna, na zapadniach są wagi, które liczą pieniądze. W naszej wersji ja muszę to robić, a liczenie pieniędzy w tak krótkim czasie jest dosyć trudne. Kiedyś więc pomyliłem się o jedną paczkę i od drugiego czy trzeciego pytania szliśmy podając złe kwoty. Trzeba więc było tę grę powtórzyć. Ale to się zdarza. De facto ja tego liczenia nie powinienem robić, więc to mój duży plus, że szybko i łatwo liczę. A to dlatego, że w młodości dużo grałem w pokera. Do tego jestem z Krakowa, więc lubię liczyć. (śmiech) Wszystko to dobrze się składa.

- Najwyższa wygrana w tym teleturnieju to 300 tys. zł. Nikt nie zgarnął jeszcze miliona. Może jednak zasady są za trudne?

- Ja myślę, że „Postaw na milion” to program, w którym są ważne pieniądze, ale nie najważniejsze. Czasy się zmieniły. W dobie mediów społecznościowych ludzie wiedzą, jak ważna jest autoprezentacja i wizerunek. A my umożliwiamy takie pokazanie się przed wielomilionową publicznością. Ludzie chcą się dziś też dobrze bawić. Z drugiej strony czasy są trudne. Za granicą jest wojna, ceny ciągle idą w górę, jest drożyzna. Chcą więc się trochę wyluzować w fajnym mieście, jakim jest Kraków. Dlatego coraz rzadziej przyjeżdżają, żeby wygrywać milion. Są oczywiście i tacy, ale większość uczestników przeważnie chce wygrać jakąkolwiek kwotę i nie odpaść na pierwszym pytaniu. A do tego spędzić weekend w Krakowie. Sto tysięcy to też jest dużo za czterdzieści minut. Za to można pojechać w fajną podróż dookoła świata. I to można zgarnąć w tym programie. Rzeczywiście milion wygrać jest bardzo trudno. Po prostu musi kiedyś pojawić się jakaś zwariowana para, która zaryzykuje i będzie miała szczęście, jak w filmie „Slumdog. Milioner z ulicy”.

- Program kręcony jest w krakowskim Łęgu. Lubi pan wracać do swego rodzinnego miasta?

- „Postaw na milion” to na pewno jedno z ważniejszych wydarzeń w moim życiu. Złożyło się na to kilka czynników. Przede wszystkim fajny format, ale też fantastyczna ekipa, która realizuje ten program, a szczególnie krakowski team, w którym większość z nas jest od samego początku. No i sam Kraków, który jest moim domem. A ze swojego domu tak naprawdę nigdy się nie wyjeżdża. Czy ja sobie żyję w Warszawie czy gdzieś tam – to serce i tak zawsze szybciej bije mi w Krakowie. Tak po prostu jest. Czasem to jest męczące, bo chciałbym głębiej zapuścić korzenie w Warszawie, ale jakoś się nie udaje. Bardzo lubię i szanuję Warszawę, bo dała mi miłość, dzieci i chleb, ale to nie jest miejsce, które kocham. Kocham Kraków, bo to jest mój dom. Dlatego to, że mogę realizować ten program w Krakowie, to dla mnie niewyobrażalne szczęście. Przecież to mogło być robione w Warszawie, w Lublinie, czy gdziekolwiek. A tu kompletny i absolutny fart. „Jeden z dziesięciu” był realizowany przez wiele lat w Lublinie. Ja lubię to miasto, ale tam nie miałbym takiej wielkiej radochy. Natomiast Kraków to petarda: tam była jeszcze przez chwilę część mojej rodziny, tam są wszyscy moi przyjaciele, tam są moje kąty. Na początku realizacji programu miałem tam nawet jeszcze swoje mieszkanie. Przyjeżdżałem więc robić ten program jak do siebie. To było coś więcej niż praca. Kiedyś było tak, że mieliśmy dwa dni zdjęciowe i dzień przerwy, więc jechałem w góry do mojego ulubionego schroniska PTTK Kudłacze w Beskidzie Makowskim, wchodziłem na Mogielnicę, eksplorując Beskid Wyspowy. Łączyłem fajną pracę, rodzinny Kraków i ukochane góry. To był po prostu kosmos.

- Takim „powrotem do domu” był dla pana też pod koniec zeszłego roku powrót do „Pytania na śniadanie”. Co sprawiło, że podjął pan taką decyzję?

- Trochę już nie pamiętam. (śmiech) A tak serio? Kiedy kończy się 50 lat, to przychodzi czas pewnych rozliczeń. Przynajmniej tak się zdarzyło w moim wypadku. Chciałem coś zmienić, odsapnąć, przestać wstawać o piątej rano. Przestała mi odpowiadać estetyka tego programu, byłem zmęczony rozmawianiem o dżemach, białej kiełbasie, wiązankach świątecznych, itd. Chciałem postawić na teatr – i tak zrobiłem. Sprawdziłem i okazało się, że nie ma jakiegoś wielkiego zapotrzebowania w aktorstwie na mnie. Po prostu sprawdzam się bardziej w telewizji. Dużo obecnie gram w teatrze i jeżdżę ze spektaklami, ale nie jest to coś, co by spełniało moje ambicje. Dlatego postanowiłem „odebrazić” się na „Pytanie na śniadanie”. Nie planowałem jednak tego powrotu, ale nagle pojawiła się propozycja. Zapaliła mi się wtedy w głowie lampka: „Przecież ja to lubię! Telewizja na żywo to mój żywioł!”. Wróciłem więc i absolutnie tego nie żałuję.

- Kiedyś powiedział pan o „Pytaniu na śniadanie: „Ja po prostu nadaję się do tego programu”. Co to znaczy?

- Po pierwsze mam wrodzoną umiejętność improwizacji. Taki talent, nie talent, to nie jest nic szczególnego. Mój ojciec, wielki aktor, znacznie większy ode mnie, zawsze mi powtarzał, że nie byłby w stanie poprowadzić na żywo takiego programu, ani jakiegoś eventu na estradzie. Bo tu trzeba często nagle zareagować na coś, co się wydarzyło. Bo spadła lampa, bo prezes się pomylił z dyrektorem, bo ktoś się spóźnia. I ja mam tę umiejętność. Dlatego zresztą bardzo lubię występować w teatrze improwizacji. Mam więc tę łatwość i do tego lubię telewizję na żywo. Nie znoszę czekać, dlatego nie gram w serialach, bo tam czeka się godzinami na planie na swoje ujęcie i trzeba uczyć się mnóstwa tekstu na chwilę. Śmiertelnie mnie to nudzi. A tutaj pyk – i kamera poszła. I co z tego, że nie wyszła rozmowa czy coś nie było dobrze? Co z tego, że padło niedobre zdanie? Trudno – poszło. Ja lubię podejmować to ryzyko i czasami balansować na krawędzi.

- To znaczy?

- Bo z żartami jest tak, że można nie trafić. W związku z tym ma pan dwie możliwości: albo pan w ogóle nie żartuje i jest nudny jak flaki z olejem, albo pan żartuje, wiedząc, że nie każdemu się to spodoba. Trudno – nigdy się nie będziemy podobać wszystkim. Trzeba umieć być wystawionym na krytykę i mieć swój pancerz, żeby nie reagować na niepochlebne komentarze czy obrzydliwe teksty. Podsumowując: telewizja na żywo mi leży. Uwielbiam tę chwilę, kiedy zapala się czerwona lampka nad kamerą.

- Prowadzenie programu na żywo to pewnie spory stres.

- A ja lubię ten stres. W „Pytaniu na śniadanie” jestem już piętnasty rok. Dlatego to już oczywiście nie jest wielki stres. Kiedy jednak w grudniu wróciłem do programu i poprowadziłem go po przerwie po raz pierwszy, przez pierwszą godzinę strasznie się pociłem. I nie mogłem tego zatrzymać. Tak reagował organizm na stres. Przy kolejnych programach już mi się to nigdy nie zdarzyło. Ani w kolejnej godzinie tego pierwszego programu. Ale przez pierwszą godzinę po prostu płynąłem i bałem się, że pojawią mi się plamy potu na koszuli. Po prostu stres podniósł temperaturę ciała. Ale ze stresem nie ma co walczyć. Trzeba go pokochać. Stresem trzeba się bawić. Trzeba się do niego przyznawać. W ogóle telewizja nie lubi kłamstwa. Ludzie natychmiast wiedzą, że kłamiemy. Jeśli więc pan się stresuje, to trzeba się po prostu oddać temu stresowi i powiedzieć do kamery: „Jestem zestresowany. To pierwszy mój program po dwóch latach. Pocą mi się ręce”. Jeśli pan przyzna się do tego, to tak jak z terapią – będzie panu lepiej.

- Jak sobie pan radzi ze wstawaniem o świcie, aby dotrzeć na czas do programu?

- Jestem już w takim wieku, że nie mam problemów ze wstawaniem. Zostało mi niewiele czasu, więc zrywam się z łóżka jak kogut bardzo wcześnie rano. (śmiech)

- Przez piętnaście lat prowadzenia „Pytania na śniadanie” miał pan dziewięć partnerek. Z którą udało się panu nawiązać wyjątkowe porozumienie?

- Moja odpowiedź może brzmieć tylko i wyłącznie: z Joanną Górską. (śmiech) Przecież nie mogę inaczej powiedzieć, bo to właśnie z nią teraz prowadzę program! Zadał mi pan pytanie, na które nie ma innej odpowiedzi.

- A tak na serio?

- Mogę powiedzieć jedno: bardzo ważną osobą była dla mnie Marzena Rogalska. Bo to ona wymyśliła mnie w „Pytaniu na śniadanie”. Zadzwoniła do mnie, kiedy akurat byłem na wakacjach na Wyspach Kanaryjskich i powiedziała: „Łukasz, wpadnij na casting!”. A ja na to: „Marzenka, co ty gadasz, przecież ja odpowiadam na pytania, a nie je zadaję! Nie jestem dziennikarzem, tylko aktorem”. „Spróbuj, będzie fajnie” – uparła się jednak. I prowadziliśmy potem ten program razem przez cztery lata. To było dla mnie najważniejsze. Marzena była moją przyjaciółką z Krakowa, razem byliśmy w RMF-ie, zrobiliśmy „Inwazję Mocy”, graliśmy w „Kubusiu Puchatku”, ona była Sową Przemądrzałą, a ja Kubusiem. Znamy się jakieś trzydzieści lat. Dlatego to ona była dla mnie najważniejsza. Potem każda partnerka była ważna, od każdej czegoś się nauczyłem, każda miała swoje zalety i wady, jak każdy człowiek. Ale najlepsza jest oczywiście Joanna Górska.

- Rzeczywiście świetnie sobie państwo razem radzicie od pierwszego programu.

- Na jakiej podstawie pan tak twierdzi?

- Jest między wami dobra energia i porozumienie.

- Oglądał pan choć jeden odcinek?

- Tak.

- Jak pan pięknie kłamie!

- (śmiech)

- Ale bardzo mi się to podoba. (śmiech) Dlaczego nam tak dobrze idzie? Bo Joanna jest zawodowcem. My nie jesteśmy parą w tym programie i nie przyjaźnimy się w prywatnym życiu. My jesteśmy od tego, żeby dać naszym widzom uśmiechnięty i energetyczny poranek. Musimy się więc szanować, wspierać i grać do jednej bramki. I to ustaliliśmy z Joanną na samym początku. „Jeśli coś ci się we mnie nie podoba, to pogadajmy po programie” – powiedzieliśmy sobie. „Nie bądźmy dla siebie nieuprzejmi w trakcie rozmów, nie rywalizujmy ze sobą, nie róbmy podwójnych puent, niech widzowie nie widzą, że chcemy być śmieszniejsi od siebie, nie walczmy ze sobą o ich atencję. Bo oni będą nas lubić tylko wtedy, kiedy my będziemy się też lubić i akceptować, będziemy uczciwi i szczerzy i nie będziemy kłamać przed kamerą” – zadeklarowaliśmy. I staramy się to uzyskać. To się oczywiście nie zawsze udaje. Każde z nas ma bowiem swoje ambicje, czasem jest tak, że ja ciągnę w swoją stronę, a Joanna w swoją. To normalne. Bardzo ważne by jednak była w tym życzliwość i czułość. Jeśli te cechy będą, to zawsze prędzej czy później to się poskłada. My się ciągle siebie uczymy, bo prowadzimy program dopiero kilka miesięcy.

- Praktyka rodzi perfekcję?

- Z Marzeną mieliśmy swoje kody. Kiedy kładła mi dłoń na nodze, to znaczyło, że chce zadać następne pytanie. Z Joanną dopiero uczymy się takich tajnych znaków.

- Kiedyś powiedział pan: „Żaden polski teatr nie odważy się zatrudnić faceta ze śniadaniówki i teleturnieju do poważnej roli”. Z czego to wynika?

- To prawda. Pan zna doskonale odpowiedź na to pytanie.

- Czyżby?

- Dam panu przykład. Jestem fanem polskich seriali. Włączyłem niedawno serial według Harlana Cobena – „Tylko jedno spojrzenie”. Bardzo spodobały mi się dwa pierwsze odcinki. A dopiero co skończyłem serial „Śleboda”. Patrzę: tu Maria Dębska i tu Maria Dębska. Tu Andrzej Zieliński i tu Andrzej Zieliński. To oznacza, że w polskim serialu obsadza się ludzi z klucza. I ja to doskonale rozumiem, bo telewizja działa dokładnie na tych samych zasadach. Ja jestem również głosem. Klienci przyzwyczajają się do głosu i lubią pracować z takim, który znają. Z głosem, który daje im gwarancję szybkiej realizacji i o którym wiedzą, że nie będzie stwarzał żadnych problemów. Dokładnie tak samo jest z reżyserami i producentami. Oni mają swoich aktorów. To samo ci, którzy organizują castingi. Dlatego kiedy przyjrzy się pan polskim serialom, to z grubsza grają w nich ci sami aktorzy.

- Może jedno warto próbować się przez to przebić?

- Ja nie jestem jakoś przesadnie zdolny. To nie jest żadną tajemnicą. Miałem kilkanaście okazji i tak naprawdę nigdy nie stworzyłem jakiejś wybitnej kreacji. Nie oszukujmy się. Dlatego nie ma powodu, żeby o mnie walczyć. Są ode mnie znacznie lepsi i zdolniejsi. Mam wizerunek pana z telewizji – kolorowy, uśmiechnięty, marynarkowy. Jestem kimś, kto pyta czy lepszy jest dżem malinowy czy truskawkowy. I reżyser castingu zakłada, że nie zagram wiarygodnie mordercy w serialu Netflixa czy SkyShowtime.

- Ale to byłoby jednak ciekawe. Prawda?

- Jako jednorazowy strzał – OK. Może mi ktoś coś takiego zaproponuje. Ale nie przebiję się do tych seriali na stałe. Ja rozumiem ten mechanizm. Taki Liam Neeson, gra w kółko tę samą rolę od piętnastu lat. A to jest bardzo dobry aktor i nie sądzę, żeby chciał grać tylko twardzieli. Po prostu nic innego mu się nie proponuje. Jest coś takiego jak szuflada. Ja to rozumiem i nie obrażam się. Obecnie dużo gram w teatrze – ale to są komedie.

- No właśnie: ten wizerunek pana z telewizji w tym kontekście chyba panu nie przeszkadza. A wręcz przeciwnie: przyciąga widzów na spektakle z pana udziałem w całej Polsce.

- To prawda. Dzięki temu gram teraz główną rolę w komedii „Miłość i polityka”. To ogromna ilość tekstu, jakieś sto stron. A to dlatego, że jestem lepszym aktorem teatralnym niż przed kamerą. I faktycznie – tu nie przeszkadza mi mój wizerunek. W przypadku dramatu czy thrillera – nie da rady. Ja nawet nie jestem zapraszany na takie castingi. To nie jest tak, że ja nie dostaję roli, bo jestem za słaby. Oni nawet nie wiedzą, jaki ja jestem. A ja nie za bardzo chcę, żeby się dowiedzieli, bo w gruncie rzeczy jestem szczęśliwy i jest mi dobrze.

- „Miłość i polityka” jest przebojem w Polsce. Komedia i farsa to pana żywioł?

- Nie przepadam za farsami. Ale bardzo lubię komedię. Ale najbardziej lubię tragikomedie, przy których łezka się zakręci. Stąd cenię najwyżej komedię francuską, która diametralnie różni się od komedii angielskiej. „Miłość i polityka” to cudowna sztuka. Moim marzeniem było zawsze, żeby zagrać skorumpowanego polityka. Pełnego wdzięku, a jednak obrzydliwie cynicznego. No i tam mogę poszaleć! To jest właściwie taka rola, przy której nie schodzę ze sceny. Tam mam pełen wachlarz aktorskich możliwości do zagrania, wszystkie odcienie i tonacje, więc uwielbiam to! Ale to nie jest farsa, tylko komedia. A nawet momentami ze sceny padają takie słowa, że widownia się nie śmieje, tylko odbiera je z przerażeniem.

- Teatr impresaryjny to podróże po Polsce, hotele, restauracje, godziny w busie. Lubi pan tak spędzać weekendy?

- Uwielbiam! Ale nie aż tak bardzo. Dlatego to też jeden z powodów mojego powrotu do „Pytania na śniadanie”. Dzięki temu mam więcej czasu dla rodziny.

- Uprawia pan też dziennikarstwo, prowadząc podcast „Z Nowickim po drodze”. Cieszy się on sporym powodzeniem.

- Za małym!

- Stwierdził pan ostatnio: „Podcast sprawia mi największą radość spośród wszystkich rzeczy, które robię zawodowo”. Z czego to wynika?

- Z tego, że to jest jedyna rzecz, którą w życiu zawodowym zrobiłem sam od początku do końca. Aktor filmowy ma niewielki wpływ na finalny efekt całej produkcji. W montażu zawsze mogą wyciąć połowę scen z jego udziałem. Dlatego mnóstwo rzeczy nie zależy od aktora. W teatrze może trochę więcej, ale i tak jest to praca zbiorowa. W „Pytaniu na śniadanie” przy dziesięciu prowadzących mam minimalny wpływ na wizerunek tego programu. Generalnie wszystko to zostało przez kogoś wymyślone, przez kogoś zorganizowane, przez kogoś zapłacone, przez kogoś wypromowane. Tymczasem podcast jest mój od początku do końca. Sam go montuję, sam znajduję współpracowników, sam zorganizowałem sobie kampera. Nawet sam za niego płacę, bo na nim nie zarabiam. Tam mogę nie gadać siedem minut, jak w „Pytaniu na śniadanie”, tylko sto dwadzieścia minut, jeśli z gościem rozmawia mi się dobrze i ciekawie. Zawsze o tym marzyłem. To moje zawodowe dzieciątko.

- Najciekawsze jest, że nagrywa pan ten podcast w kamperze, którym przyjeżdża do swego rozmówcy. To ważne dla późniejszej rozmowy?

- Nie. To nie ma żadnego znaczenia dla samej rozmowy. Ale po pierwsze: lubię kampery, więc udało mi się pożenić dwie rzeczy, które lubię. Po drugie: wydawało mi się to oryginalne. Nikt inny takiego podcastu nie robi. Zawsze gość musi przyjechać do studia. Tu mamy jedyną w Polsce sytuację, kiedy studio przyjeżdża do gościa do domu. Kamper daje możliwość zbudowania studia wcześniej, wiem jaki jest dźwięk, to jest moja przestrzeń. Chociaż zdarzyło mi się nagrywać rozmowy przy drogach szybkiego ruchu i nie było potem łatwo dźwiękowo to ogarnąć. O wyborze kampera zdecydował więc koniunkturalizm i chęć bycia oryginalnym, a do tego połączenie dwóch wielkich moich pasji. No i szacunek do moich gości: podoba mi się to, że mogą wyjść w kapciach z domu i możemy się spotkać w kamperze, a potem mogą do tego domu w kapciach wrócić. To fajny pomysł.

- Pana pasją są podróże. Dlaczego jeszcze nie poprowadził pan żadnego programu podróżniczego?

- Ależ ja jestem do dyspozycji! (śmiech) Czekam na propozycje. Tak naprawdę było „x” takich projektów przez ostatnie lata, ale z jakichś powodów one nie wypalały. Albo nie miałem czasu, albo wzięto kogoś innego, albo przegrałem casting, albo wycofano się z produkcji, albo ktoś o mnie nie pomyślał. Tak było chociażby niedawno: pojawiła się propozycja, ale ostatecznie teraz program ten prowadzi ktoś inny. Jest jednak złożony pewien nowy projekt i być może on wypali. Ale bardzo pięknie powiedział w moim podcaście Tomasz Michniewicz: „Kochasz podróże, to nie zaczynaj na nich zarabiać, bo przestaną być twoją pasją, a staną się twoją pracą”. Ja tak gadam od lat o tym programie podróżniczym, ale kiedy by się on wydarzył, to może przestałbym tak kochać podróżować? Może więc dobrze, że na tych podróżach wydaję pieniądze, a nie zarabiam.

- A jakie pan najbardziej lubi podróże: samemu, z żoną, z dziećmi, z kumplami?

- Każde. W grudniu i w styczniu byliśmy kamperem we Włoszech z rodzinką. Przejechaliśmy przez Wiedeń i Florencję w stronę Asyżu, gdzie spędziliśmy wigilię i święta. Potem Grecja i nasza kochana Albania. Tam tydzień w naszym domu i powrót przez Czarnogórę i Chorwację do Polski. W kwietniu byłem na święta w Albanii z przyjaciółmi. W maju jadę najpierw z żoną do Bukaresztu i Transylwanii, a potem z kumplami na rowery do Algierii. W lipcu znowu ruszamy kamperem z rodziną. We wrześniu lecimy z żoną tylko we dwoje do Kolumbii. To za każdym razem inny wariant i każdy jest fantastyczny. Bo każdy ma swoje tempo, rytm i emocje. Z dziećmi to zupełnie inna para kaloszy niż z kumplami. Z żoną to samo. Tylko raz w życiu wybrałem się w podróż sam, kiedy poszedłem w pielgrzymkę do Santiago De Compostela. To było wspaniałe doświadczenie i bardzo mi go brakuje. Dlatego pewnie kiedyś jeszcze je powtórzę.

- Pod koniec zeszłego roku wybrał się pan w Himalaje. Jak tam było?

- Byliśmy w Nepalu w sześcioosobowej grupie. Było więc do kogo gębę otworzyć. Zawsze chciałem zobaczyć dolinę Khumbu, Lhotse, Makalu, Cho Oyu i Mount Everest. I zobaczyłem.

- A bywa pan gdzieś w Polsce?

- Za mało. Trochę w górach, częściej nad morzem, które uwielbia moja żona. Spędzamy też dużo czasu na Mazowszu nad Wkrą, naszą ulubioną rzeką. Organizuję dużo spływów kajakowych. W tym roku będziemy na Roztoczu, na Pilicy, na Wkrze. Na kajakach i pod namiotami. Ile razy się da, bywam też w polskich górach. Zdobyłem już koronę polskich gór dwa razy. Zabieram też dzieciaki, próbujemy razem zdobywać szczyty. I zawsze śpimy w schroniskach. Niestety Józefina nie lubi chodzić, więc nie jest to łatwe. Na szczęście Zachary i Piotr to piechurzy pierwsza klasa.

- Ma pan dwa mieszkania w Albanii i jeździ tam co jakiś czas. To taki nieoczywisty kraj. Skąd taki pomysł?

- Niestety coraz bardziej popularny. Ja miałem szczęście, bo kupiłem te mieszkania jakiś czas temu, kiedy ceny były tam bardzo przyjazne. Teraz już tak nie jest, zbliżają się do cen w Polsce.

- Wtedy to był chyba jeszcze dziki kraj?

- W 2007 roku, kiedy pojechaliśmy tam na rowerach, to było kozacko. Dwa lata później podobnie. Teraz Albańczycy mają umowę stowarzyszeniową z Unią Europejską, która inwestuje duże pieniądze w drogi, wodociągi generalnie w infrastrukturę. Ten kraj ma niesamowity potencjał turystyczny: posiada jedną z najpiękniejszych linii brzegowych w Europie - Morze Jońskie. Częściowo uspokoiła się sytuacja, jeśli chodzi o przestępczość. Blisko jest do Grecji: od moich mieszkań mam 30 minut promem do Korfu. Można więc tam, kiedy się chce, wyskoczyć na obiad. To dzisiaj bardzo miłe i bezpieczne miejsce, trochę jak Polska w latach 90.: ludzie prowadzą rodzinne sklepiki, trochę jest niegrzecznie, wciąż pali się w knajpach. To pokazuje, że to jednak kraj spoza systemu, w którym my już żyjemy. Globalizacja sprawia bowiem, że właściwie wszędzie jest tak samo. Niedawno byłem na stacji benzynowej w Budapeszcie i zamknąłem na chwilę oczy. Kiedy je otworzyłem, wydawało mi się, że jestem na stacji benzynowej w Polsce. Dopiero żółty tramwaj pokazał mi, że jestem w Budapeszcie. Te same meble z Ikei są w każdym pokoju hotelowym, czy jest pan w Kambodży czy w Papui Nowej Gwinei czy w Paryżu. Albania się różni i to jest w niej fantastyczne. To w niej kocham.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska