- Wśród artystów panuje przekonanie, że druga płyta jest wyjątkowo trudna, szczególnie dla tych, których pierwsza odniosła sukces. Tak było też w twoim przypadku?
- Staram się podchodzić do każdego dzieła w ten sam sposób, ale rzeczywiście słyszałem o klątwie drugiej płyty. Nie przejmowałem się tym i nie było tak źle.
- Nie stresowałeś się tym, że nowa płyta powinna być lepsza lub co najmniej tak dobra jak debiut?
- Nie kierowałem się takimi kryteriami. Starałem się po prostu przekazać w nowych piosenkach takie emocje, które akurat chciałem zawrzeć na płycie. I myślę, że to mi się udało. Czy to będzie komercyjnym sukcesem? Nie zależy już naprawdę ode mnie. Najbardziej stresujące było to, żeby dotrzymać terminu dostarczenia nowych nagrań do wytwórni. Teraz, kiedy mam to już za sobą, czerpię z wydania tej płyty tylko satysfakcję i szczęście.
- Szybko się uwinąłeś z „Tak jak tutaj stoję”. Masz szufladę pełną gotowych piosenek?
- Jest ich trochę. Myślę jednak, że taka Sanah jest dużo bardziej płodną artystką. Ona właściwie wydaje co chwilę coś nowego! Mam więc w tej kwestii dużo do nadrobienia. (śmiech) Faktem jednak jest, że dwa lata przerwy między pierwszą a drugą płytą to nie jest długi czas i jestem z siebie dumny, że udało mi się tak szybko ogarnąć.
- Pozostałeś na nowym albumie w kręgu energetycznego popu. Nie ciągnie cię w inne rejony?
- Kiedy piszę piosenki, staram się tworzyć to, co daje mi satysfakcję i przychodzi mi naturalnie. Nigdy nie robię czegoś na siłę, czegość co ustawiłoby mnie w jakiejś innej kategorii. To co wydaję jest szczere i takie, jakie chcę żeby było na tę daną chwilę. Nie kieruję się gatunkowym postrzeganiem muzyki. Myślę, że to zdrowe podejście, bo pozwala mi pozostawać płodnym artystą.
- Twoją specjalnością są refreny, które od razu wpadają w ucho. To dlatego kochają cię radiowcy?
- To już raczej pytanie do radiowców. Nie wiem z czego wynika ich sympatia do moich dzieł. Faktem jest, że bardzo często zaczynam od refrenów i zauważyłem, że jeśli już mam “ten” refren, to dużo łatwiej przychodzi mi potem stworzenie pozostałych części piosenek. Największym jednak komplementem jest to, kiedy to fani zapamiętują moje refreny i śpiewają z nami na koncertach. Cieszę się, że moje teksty pozostają z nimi na dłużej.
- Na nowej płycie jest twój największy hit – „Tam słońce, gdzie my”, który pokrył się potrójną platyną! Jak powstał taki przebój?
- Szczerze powiedziawszy nie potrafię sobie nawet przypomnieć sytuacji, w której napisałem ten utwór. Ja byłem tylko przekaźnikiem energii, która do mnie dotarła. W efekcie jednym ciągiem napisałem bardzo dużo tekstu. Potem tylko pozmieniałem niektóre słowa, aby wszystko ładnie się zgrało. To było bardzo naturalne. Ktoś może to nazwać weną, a ja nazywam to energią, która skądś przychodzi do nas, a my jesteśmy jedynie transmitujemy ją na kartkę. Efekty tego są oczywiście różne. (śmiech) W zależności od naszych doświadczeń i naszego aktualnego stanu psychicznego tworzy się “jakaś” energia. Potem wychodzi taki utwór, jak „Tam słońce, gdzie my”.
- Wiedziałeś od razu, że to będzie taki strzał w dziesiątkę?
- Nie miałem pojęcia! To mnie totalnie zaskoczyło. Nie spodziewałem się, że aż tyle osób znajdzie swoje historie w tym utworze i będą się utożsamiać z jego tekstem. To mnie ogromnie wzrusza. Oczywiście w jakiś sposób czułem, że piosenka jest wyjątkowa. Jak pokazywałem komuś “Tam słońce” przedpremierowo, to były komentarze, że od razu zapamiętuje się tekst i melodię. Niemniej, takiego sukcesu się nie spodziewałem. Ciężko mi było nawet przerobić psychicznie w sobie, że tak szeroko to poszło. To ogromny komplement, kiedy ktoś w komentarzach na Facebooku czy Youtube opisuje swoje historie rodzinne, które wywołują w nim silne emocje, dla których ujście znajduje właśnie w tej piosence. To niesamowita sprawa.
- Jesteś kojarzony z radosnymi piosenkami, tymczasem na nowej płycie odsłaniasz też bardziej liryczne oblicze w dwóch balladach. Ciągnie cię też w stronę takich klimatów?
- Oczywiście. Mam w sobie dużo romantyzmu. Nawet więcej niż mniej. Chcę go odsłaniać na swój sposób. Mamy w Polsce wiele smutnych piosenek o miłości, a ja uważam, że powinno się też tworzyć pozytywne utwory o tej samej tematyce. Przecież miłość daje nam wiele radości! Często się jakby o tym zapomina. Zawsze wracam do piosenek Kory, z którą dużo mnie duchowo łączy. Staram się inspirować jej twórczością. To są bardzo piękne rzeczy. Przy tematyce miłości oczywiście łatwo o banał, ale nic w tym złego.
- Dużo opowiadasz w swoich tekstach o relacjach między dwojgiem ludzi – i to tych radosnych stanach, ale też trudnych momentach. Jesteś aktualnie zakochany?
- Tak. Mam takie emocje w sobie. Pisząc te piosenki sprawdzałem jednak też co się dzieje u ludzi wokół mnie. Często inspiruję się bowiem doświadczeniami znajomych i tych, których spotykam. Dlatego nie zawsze, choć często są to moje historie. To nie znaczy, że kiedy taka piosenka oparta na czyichś doświadczeniach powstanie, to się z nią nie utożsamiam. A wręcz przeciwnie. Czasami dzieje się tak, że wyprzedzam w ten sposób jakieś fakty i to jest cudowne uczucie, kiedy napiszę coś i dopiero w przyszłości okazuje się, że to są uczucia, które naprawdę odczuwam. Mogę je wtedy dłużej przeżywać dzięki takiej piosence.
- Jest tu też trochę smutnych refleksji – o przemijaniu czy o odchodzeniu. Masz dopiero 28 lat. Z czego to wynika?
- Nie mam pojęcia. Samo to do mnie przychodzi. Uważam, że to są rzeczy, z którymi powinniśmy się oswajać. Śmierć jest nieodzowną częścią naszego życia. Miłość może jednak przezwyciężyć śmierć. O tym opowiada piosenka „Nikomu niepotrzebny intergalaktyczny pył”. Trzeba doceniać każdą chwilę z tymi, których kochamy, bo nie wiadomo ile nam czasu pozostało na tym łez padole. Staram się o tym śpiewać i uważam, że choć jest to trudne, na tym polega piękno i tajemnica życia.
- Przy okazji debiutu powiedziałeś: „Piosenki mogą być dla mnie czymś w rodzaju terapii”. Tak było i tym razem?
- Oczywiście. Myślę, że wielu twórców może podpisać się pod tym zdaniem. Piosenki są dla nas terapią. Zresztą spisywanie swych emocji jest terapią dla tych, którzy nie zajmują się muzyką. W ten sposób możemy bezpiecznie wyrzucać z siebie różne uczucia. Polecam każdemu. Jeśli ktoś ma jakieś problemy, to powinien spisać na je na kartce. Napisać co go boli. To od razu ściąga z nas duży ciężar. Ja mam właśnie tak z piosenkami.
- Niektóre z nowych utworów już wykonywałeś na żywo. Jak sprawdzają się na koncertach?
- Dobrze. Od pewnego czasu świetnie sprawdza się „Motyla noga”, bo śpiewamy razem ten utwór z publiką na każdym z występów. Jest bardzo taneczny, więc idealnie nadaje się na żywo. Oczywiście hitowe „Tam słońce, gdzie my” też odśpiewuje cała sala. Teraz dołączymy do setlisty nowe utwory, a koncertów będzie dużo. Latem zagramy na takich festiwalach, jak Męskie Granie, Letnie Brzmienia czy Next Festival, a jesienią jedziemy w trasę po dziesięciu miastach Polski. Będę o tym na bieżąco informował w swoich mediach społecznościowych. Myślę, że każdy znajdzie mój koncert u siebie w mieście lub w jego pobliżu.
- Lubisz koncertować?
- Uwielbiam. Na moich koncertach jest zawsze świetna atmosfera. Często rozmawiam z publicznością, bo chcę, żeby mój występ był czymś w rodzaju przyjścia do mnie do domu na kawę. Wszyscy czują się więc na naszych koncertach komfortowo i mogą dzięki nim wyrzucić z siebie różne emocje – przede wszystkim te pozytywne, ale również te smutne i trudne.
- Pochodzisz z kaszubskiej wsi Przywidz. Kaszubowie słyną z upodobania do rodzinnego muzykowania. To stąd twoja wokalna pasja?
- Moja babcia dużo mówiła i śpiewała po kaszubsku. Ja ją rozumiałem, ale niestety nie nauczyłem się od niej tego języka. Muzyka była jednak cały czas w domu i dzięki mojej mamie nauczyłem się śpiewać i grać na gitarze. Samo to do mnie jakoś przyszło, tak bardzo naturalnie.
- Nie chciałeś pójść do szkoły muzycznej?
- Jestem osobą, która nie lubi być do czegoś zmuszana. Dlatego nie przeszedłem klasycznej edukacji muzycznej. Gdyby mama posłała mnie do takiej szkoły, to pewnie bym się zniechęcił i nie poszedł w stronę śpiewania i grania. Nie lubię mieć nad sobą bata. Moja ścieżka miała być inna i dzięki temu jestem tu, gdzie jestem. Z drugiej strony teraz zauważam, że mam jednak pewne braki w teorii, dlatego chciałbym je nadrobić. Na pewno pomogłoby mi to w komunikacji z moim zespołem, bo mam świetnych muzyków, którzy zjedli zęby na graniu.
- W liceum założyłeś z kolegami grupę Konsternacja. Jak ci się podobało taka zespołowa działalność?
- Wspominam to z dużym sentymentem. Mieliśmy dużo pięknych przygód. Te pierwsze kontakty ze sceną były momentami bardzo śmieszne. To było cudowne, choć w pewnym momencie poczułem, że czeka na mnie coś innego.
- To znaczy?
- Postanowiłem spróbować swych sił w solowej działalności. Zacząłem od występów na ulicy w Sopocie, potem grałem do kotleta w różnych restauracjach. Starałem się przy okazji rozwijać swoją pewność siebie. Udało się, bo występy na ulicy czy w restauracji to najlepsza szkoła walki z tremą czy z nieśmiałością. Czasem w knajpie był jeden stolik, przy którym siedziała zakochana para i choć miało się wrażenie, że swoim graniem bardziej się im przeszkadza niż poprawia nastrój, to trzeba było to wytrzymać i robić swoje do końca. To wszystko miało wpływ na to, kim jestem teraz. Jestem więc bardzo dumny z tej drogi, którą przeszedłem.

- Dałeś się w Sopocie poznać jako śpiewający kelner. Na czym to polegało?
- Przez sześć lat pracowałem jako kelner w restauracji. W pewnym momencie wpadliśmy na pomysł, że skoro śpiewam, to mógłbym w ten sposób urozmaicać ludziom konsumpcję na plaży. Podchodziłem więc do niektórych gości i mówiłem, że dzisiaj mamy specjalną ofertę: jeśli ktoś zamówi butelkę szampana, to w bonusie dostanie występ lokalnej gwiazdy. (śmiech) Ludzie byli zaciekawieni i wchodzili w to. Wtedy ja wyskakiwałem z gitarą i śpiewałem piosenkę. Bardzo się to spodobało – raz sprzedaliśmy osiem szampanów i zaśpiewałem osiem piosenek z rzędu. Menedżer był oczywiście bardzo zadowolony, bo napiwki były sowite, a ja się świetnie bawiłem. Ludzie potem wracali i pytali się, gdzie jest ten śpiewający kelner. To były piękne chwile.
- W 2017 roku zgłosiłeś się do „Idola”, ale nie udało ci się odnieść sukcesu. Nie byłeś jeszcze na niego gotowy?
- Dokładnie tak. Byłem jeszcze za bardzo zamknięty, ale dużo dał mi ten program. Zobaczyłem jak wygląda występ w telewizji i poddałem swe umiejętności ocenie kogoś, kto się na tym zna. Najbardziej byłem szczęśliwy, że pani Zapendowska, znana jako „kosa”, nie powiedziała nic krytycznego pod moim adresem. Jej opinia bardzo mnie podbudowała i do dziś we mnie siedzi. Dlatego to było wspaniałe doświadczenie.
- Porażka nie podcięła ci skrzydeł?
- Nie. W tamtym czasie stwierdziłem, że to nie jest jeszcze dla mnie i być może dopier w przyszłości spróbuję swoich sił w podobnym programie. W tamtym momencie nie czułem się jeszcze gotowy i odpuściłem sobie na jakiś czas.
- O wiele lepiej poszło ci cztery lata później w „The Voice Of Poland”. „Do tego programu poszedłem na większym luzie” – zdradziłeś potem. To była recepta na sukces?
- Po części tak. Zgłosiłem się bez żadnych oczekiwań, chciałem tylko pokazać, co umiem. Miałem też nadzieję, że może spotkam kogoś w programie, kto pomoże mi dalej na mojej ścieżce muzycznej. Przygotowałem nawet demówki ze swoimi piosenkami. I na tym mi najbardziej zależało: żeby pokazać to, co trzymam w szufladzie. No i wszystko się udało. To była najlepsza decyzja, żeby pójść do tego programu.
- Nie wygrałeś, a to właśnie tobie Universal zaproponował kontrakt płytowy. Co o tym zdecydowało?
- Myślę, że ktoś dostrzegł potencjał w tym, co sobą reprezentuję. Zobaczono też, że jestem pracowitą osobą, która przede wszystkim chce – a jak są chęci i ktoś wychodzi z własną inicjatywą z własnymi rzeczami, to z kimś takim dużo łatwiej się pracuje i w fajnej atmosferze. Pewnie dlatego Universal zdecydował się podpisać kontrakt właśnie ze mną.
- Widzów urzekł twój charakterystyczny wąs w stylu Salvadora Dali. To twój hołd dla tego słynnego malarza?
- Nie. Oczywiście doceniam i szanuję twórczość tego artysty. Ale po prostu mój tata nosił wąsy, a że jestem do niego podobny, to stwierdziłem, że może też będzie mi w nich dobrze. Dlatego je zapuściłem. Nie było z tym związanego jakiegoś planu. To po prostu część mojego wizerunku. Bardzo zdziwiło mnie, że to tak zapada ludziom w pamięć. Teraz cieszę się, że ktoś mnie zapamiętuje przez te wąsy.
- Dużo czasu zajmuje ci codzienne podkręcanie swego wąsa?
- Pięć minut. Już jestem w tym bardzo wprawiony. Krótka chwila – i wąsy wyglądają jak należy. Jeśli chodzi o jakieś ważniejsze wyjścia, to oczywiście poświęcam im nieco więcej czasu. (śmiech)
- Jako przystojny młody chłopak z wąsem od razu podbiłeś serca wielu fanek. To widać choćby na twoim Facebooku. Fajnie mieć takie powodzenie u dziewczyn?
- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie. (śmiech) Bardzo się cieszę z każdego wsparcia ze strony płci pięknej. Jestem za to bardzo wdzięczny swoim fankom i zawsze doceniam każdy uśmiech. Staram się za to dziękować szczerze – tak, jak czuję.
- Po koncertach masz zawsze czas, aby wyjść i pogadać z jego uczestniczkami czy zrobić sobie wspólne zdjęcia. Lubisz taką bliską relację z fankami?
- To bardzo cenne dla mnie i być może dla nich też. Dlatego staram się okazywać swoją wdzięczność za to, że przyszły na moje koncerty, że wysyłają miłe wiadomości, że doceniają moją muzykę. To ważne. Doceniam, że są.
- Już twój pierwszy singiel „Dobrze wiesz, że tęsknię” pokrył się złotem. Podobnie było z następnym – „Koło fortuny”. Odkryłeś receptę na przebój?
- Nie wiem czy taka istnieje. (śmiech) Nie jestem w stanie powiedzieć jak to się dzieje, że moje piosenki stają się hitami. Po prostu tworzę co czuję i nie kieruję się tym, czy będzie to popularne czy też nie. Śpiewam akurat to, co mi przychodzi do głowy, co uznam za atrakcyjne, aby podzielić się z innymi. A moi słuchacze to lubią i mamy hit! (śmiech) Wcześniej nie jestem w stanie ocenić czy coś stanie się popularne czy nie. Oczywiście jest mi bardzo miło, kiedy moja piosenka szerzej zaistnieje i ludzie widzą w niej coś wartościowego.
- Dzięki tym przebojom w 2022 roku wystąpiłeś na festiwalu w Sopocie. Jak młodego chłopaka z kaszubskiej wsi przyjęły wielkie gwiazdy polskiego show-biznesu?
- To było coś niesamowitego widzieć za sceną gwiazdy, które wcześniej tylko oglądało się na ekranie, a teraz przechadzają się obok mnie, a czasami nawet podejdą i powiedzą jakieś miłe słowo. To sprawiało, że miałem wrażenie, że trafiłem do jakiegoś filmu czy alternatywnej rzeczywistości. Prosiłem więc czasem kogoś, aby mnie uszczypnął, bo nie mogłem w to uwierzyć. To było cudowne doświadczenie.
- Zostałeś zaproszony na prestiżowe Męskie Granie i na Wodecki Twist Festival. Poczułeś się doceniony przez branżę?
- Na pewno to był ogromny zaszczyt. Mogłem się znaleźć w wyjątkowym gronie prawdziwych zawodowców i wiele się od nich nauczyć. Śpiewanie przebojów legendy polskiej estrady w nowych aranżacjach to była naprawdę trudna sztuka. Oczywiście nie byłem w stanie wejść na poziom oryginału, ale myślę, że warto kultywować pamięć o dawnych gwiazdach piosenki i przypominać ich hity w uwspółcześnionych wersjach. Dzięki temu młodsze pokolenia mogą zainteresować się tą muzyką i znaleźć w niej coś dla siebie. Cieszę się więc, że mogłem być tego częścią.
- Największą niespodzianką był twój udział w reality-show „Azja Express”. Co cię do tego skusiło?
- Możliwość zobaczenia innego świata. Pomyślałem, że może nigdy w życiu nie będę już miał takiej szansy. Postanowiłem więc z niej skorzystać. Zadecydowała też możliwość przeżycia wielkiej przygody, bo ten program jest dosyć nieprzewidywalny i wymagający.
- Na swoją partnerkę wybrałeś siostrę. Ta azjatycka przygoda wpłynęła na wasze relacje?
- Na pewno. Nasza więź jeszcze bardziej się zacieśniła. Dziś siostra to moja przyjaciółka, na której mogę polegać. Dużo wyciągnęliśmy z tej podróży dla siebie.
- Mieliście zabawne i dramatyczne przygody. Którą zapamiętałeś najbardziej?
- Tego było tak dużo, że trudno wybrać jedną. Na pewno zobaczyliśmy na własne oczy, że są ludzie na świecie, którzy nie mieli tyle szczęścia co my i urodzili się w kraju, gdzie jest chaos i bieda. Na początku mieliśmy poczucie winy, że my mamy dostęp do takich podstawowych rzeczy, a oni nie. Czuliśmy się bezradni, bo nie mogliśmy z tym nic zrobić. Ale dzięki temu doceniliśmy to, że mieszkamy w zupełnie innej rzeczywistości. Staliśmy się przez to bardziej uważni na drugiego człowieka, na jego krzywdę. Kiedy wróciliśmy, stwierdziłem, że nie mogę zbawić świata, ale mogę pomóc komuś na swoim własnym podwórku – choćby przez udział w różnych akcjach charytatywnych.
- Po pierwszej płycie postawiłeś wszystko na jedną kartę i wreszcie poświęciłeś się całkowicie muzyce. Nie żałujesz?
- Niczego nie żałuję. Staram się jak najwięcej pracować i rozwijać. Skoro dostałem taką szansę od losu, to próbuję ją wykorzystywać. I nic nie biorę za gwarant. W każdym momencie może się to skończyć, więc żyję chwilą.
- Utrzymujesz się już teraz tylko z muzyki?
- Tak. Mam to szczęście, że od trzech lat żyję z tego, co kocham. Jestem więc szczęśliwym człowiekiem.
- Powiedziałeś kiedyś: „Miałem takie momenty, że myślałem, że się nie uda”. Sukces sprawił, że nabrałeś pewności siebie?
- Na pewno. Każdemu zdarzają się momenty zwątpienia i czasami ma się wrażenie, że trzeba zarzucić to, do czego się dąży. Ale kiedy nam się coś udaje, nabieramy wiary w sens tego, co robimy. Tak też było i jest ze mną.
- Komu poza sobą zawdzięczasz spełnienie marzeń?
- Mam wokół siebie zespół wspaniałych ludzi. Świetnie się razem bawimy i mamy z tego dużą frajdę. Kiedy widzę, że oni też czerpią z tego wiele radości, utwierdzam się w tym, że wybrałem w życiu właściwą drogę. Staram się więc z tego korzystać i wysyłać innym dużo dobrej energii. Nawzajem możemy się tak ładować i rozwijać.
- Jak ci się podoba polski show-biznes?
- Na pewno wyobrażałem sobie ten show-biznes trochę inaczej, bo opinia o nim nie jest zbyt dobra. Wszyscy mówią, że to specyficzna branża, ludzie wchodzą sobie na głowy, podkładają sobie nogi. Tymczasem ja mam wrażenie, że to chyba zależy od człowieka. To, że pracowałem sześć lat w gastronomii, powoduje, że mam w sobie dużo dystansu, pokory i umiejętności rozmawiania z ludźmi. Dlatego ten show-biznes jakoś na mnie negatywnie nie wpływa. Staram się też za bardzo nie dzielić z nikim moim prywatnym życiem, bo to jest moja sprawa i chciałbym być oceniany tylko przez pryzmat tego, co tworzę.
- Jak widzisz siebie za dziesięć lat?
- Mam nadzieję, że będę nadal szczęśliwy, tak, jak aktualnie jestem. Chciałbym mieć u swego boku kochaną przez siebie osobę – i to jest dla mnie aktualnie najważniejsze. Wierzę też, że będę miał wokół siebie ciągle tylu wspaniałych ludzi, z którymi będę mógł się dalej rozwijać i nie spocznę na laurach, tylko nadal będę tworzył to, co najlepszego mam ludziom do zaoferowania.