- Trzy lat temu ukazała się twoja pierwsza autorska płyta. Jej dobre przyjęcie utwierdziło cię w przekonaniu, że dobrze się stało, iż rozpocząłeś karierę solową?
- Musiałem już to zrobić, bo zbierałem się do tego bardzo długo. Przez wiele lat polegałem na swoich kolegach i stwierdziłem, że już najwyższy czas stworzyć coś samemu. Odbiór pierwszej płyty był bardzo fajny, ale mógł być lepszy. Ja jestem taką osobą, że zawsze chciałaby mieć lepiej niż ma teraz. Ale to prowadzi do tego, że dużo pracuję. Ciężko mi się po prostu zadowolić tym, co dostaję. Cały czas chcę być lepszym wokalistą, songwriterem czy tekściarzem. Moja kariera solowa idzie jednak swoim tempem i cieszę się, że tak się dzieje.
- Podobno pracujesz nad piosenkami w domowym studiu regularnie od godziny 10 do 16. Tak powstawały utwory na twój nowy album?
- Tak. To jest coś, co ustaliłem podczas rozmowy z Vito Bambino. Stwierdziliśmy obaj, że najlepiej się pracuje systematycznie i regularnie. Ten moment, kiedy spływa na ciebie natchnienie w postaci jakiejś piosenki, pojawia się bardzo rzadko. Tymczasem aż 95 procent procesu tworzenia to regularna i powtarzalna praca. Ten przysłowiowy „boski uśmiech” nie przytrafi się nam, kiedy nie pójdziemy do pracy. Trzeba więc dać mu szansę i pomóc mu trochę. Dlatego tak pracowałem and tą płytą – chodziłem do studia jak do biura. (śmiech)
- Miałeś jednak stałego współpracownika w odwodzie – Kubę Jaworskiego. Macie wyjątkowe porozumienie?
- Znamy się już bardzo długo od początków mojej i jego kariery. I tak się złożyło, że na tyle się lubimy, iż fajnie się nam razem pracuje. Kuba jest dużo bardziej zaawansowanym producentem niż ja i umie robić rzeczy, których ja nie potrafię. Choć podstawowe rzeczy przygotuję sobie sam w Abletonie, to on lepiej się na tym zna. Cieszę się więc, że mam kogoś takiego na pokładzie.
- Twoim znakiem rozpoznawczym jest połączenie elektroniki z akustycznym brzmieniami. Tak jest i tutaj. Za co lubisz to zestawienie?
- Jest to jakaś wypadkowa moich wcześniejszych projektów – zespołu Clock Machine i duetu Bass Astral x Igo. Po prostu nie lubię zamykać się w jednym brzmieniu. Trudno mi ustalić, że tu jestem taki, a tu – taki. Cały czas poszukuję. Każda piosenka ma dla mnie inną opowieść i można ją pokazać w innym anturażu. To najbardziej wtedy cieszy. Problemem robi się wtedy tylko to, że płyta jest mniej spójna. Ale wówczas pojawia się Kuba i sprawia, że wszystko razem ze sobą ładnie współgra.
- Więcej na nowym albumie energetycznych i dramatycznych piosenek. To dlatego, że chciałeś sobie pozwolić na mocniejszą ekspresję wokalną?
- Cały czas szukam sposobu na to, by w pełni zaprezentować swoje możliwości wokalne. Sam uczyłem się śpiewać, nigdy nie miałem żadnych lekcji. I udało mi się osiągnąć taki poziom, że wiem, iż jestem dosyć dobry w tym, co robię. Jeśli ktoś by mnie spytał w czym jestem najlepszy jako człowiek – to właśnie w śpiewaniu. I szukam cały czas miejsca, gdzie mógłbym to w pełni pokazać. To jest jednak zawsze wypadkową tego z kim współpracuję, jak ktoś patrzy na mnie i co może mi zaoferować. Najlepiej śpiewa się piosenki, kiedy są w początkowej fazie. Wtedy głos jest najbardziej prawdziwy. Kiedy przenosi się to do komputera, trochę ta magia znika. To jest więc ten moment, kiedy staram się pamiętać, że to głos jest najważniejszy.

- Tym razem zaśpiewałeś wszystkie piosenki po polsku. Dlaczego się na to zdecydowałeś?
- Bo lubię wyzwania, a napisanie całej płyty po polsku było dla mnie nie lada wyzwaniem. Nasz rodzimy język jest bowiem bardzo trudny dla tekściarza i wokalisty. Ciężko w nim powiedzieć coś w prosty sposób, by nie zabrzmiało to banalnie czy kretyńsko. Po angielsku najprostsze wyznanie miłosne brzmi jak milion dolarów. Kiedy weźmie się pierwszą lepszą piosenkę z Top 10 „Billboardu” i przetłumaczy, to człowiek dziwi się, że oni o takich rzeczach śpiewają. W języku polskim nie ma przebacz. Jeśli nie chce się pisać refrenów jak w disco-polo, to trzeba się mocno nagimnastykować, żeby to wszystko połączyć.
- Mówi się, że pisząc po polsku, artysta bardziej odsłania się przed słuchaczem. To prawda?
- Oczywiście. Przez długi czas wmawiałem sobie, że ten angielski bardziej mi pasuje. Dopiero jako dorosły facet uświadomiłem sobie, że chroni mnie on właśnie przed tym odsłonięciem się przed odbiorcą. Kiedy zacząłem pisać po polsku, zrozumiałem, że nie ukryję się już za tym, co śpiewam i zacząłem zastanawiać się, co naprawdę chcę mu powiedzieć. Bo chcę mieć wpływ na słuchacza i na to, co mu przekazuję.
- Takie piosenki, jak „Pięścią w stół”, „Zostań” czy „Kości” mówią o trudnych emocjach, jak złość, gniew czy żal. Dlaczego postanowiłeś zapisać je w swych utworach?
- Ja nie potrafię w życiu kłamać. To moja zaleta lub wada – zależy, jak kto na to spojrzy. Dlatego nie potrafię zaśpiewać, że „Jadę BMW i mam pół miliona”, bo to jest nieprawda i brzmiałoby to nieprawdziwie w moich ustach. Dlatego jedyne, co mogę zrobić, to opowiedzieć o swoich przeżyciach, co ja czuję i jak mi się żyje. I to znalazło odbicie w tych piosenkach.
- Z kolei o miłości, pożądaniu i tęsknocie opowiadają „Bruce”, „Saute” czy „12 zmysłów”. Takie teksty łatwiej się pisze?
- Nie ma czegoś takiego. Albo to do mnie przychodzi, albo się zmęczę. (śmiech) Taki tekst do „Wiatru” powstał w osiem minut. Siadłem, napisałem i było gotowe. Z kolei do „12 zmysłów” miałem chyba z siedem tekstów. Tak jak powiedziałem – natchnienie zdarza się bardzo rzadko, a najczęściej to po prostu ciężka praca. Bo inaczej to się nie dzieje.
- Dzisiaj jesteś statecznym mężem i ojcem. Zdarza ci się jeszcze zaszaleć na imprezie tak, jak w „Tornado”?
- Zdarza mi się odpuścić i poczuć się wolnym. Generalnie jednak odmieniło mi się w życiu i imprezowanie nie jest już dla mnie przyjemnością. Ta piosenka to wspomnienie i ukłon w stronę moich wcześniejszych lat. Dziś dla mnie odpoczynek to cisza, spokój i dobra książka. Natomiast kiedyś było zupełnie inaczej i „Tornado” to puszczenie oczka do dawnego Igora, który był wszędzie i dla wszystkich.
- A gdzie ten dawny Igor lubił w Krakowie imprezować najbardziej?
- W Krakowskich Zakąskach przy Sławkowskiej na przykład. Tam zresztą dzisiaj wisi moja Platynowa Płyta w podziękowaniu za to, że tyle lat ze mną wytrzymywali. (śmiech) Było też kilka innych miejsc: House Of Beer przy św. Marka, Alter Ego na Floriańskiej czy Jazz Rock Cafe na Sławkowskiej. To nie były nigdy oczywiste lokale. Ja się wtedy trochę chowałem. Początkowo chodziłem do Rdzy, bo tam był duży lans. Przez chwilę mi to imponowało, ale później przestało.
- Są tu też obserwacje tego, co na zewnątrz: takich zimnych i wyrachowanych ludzi, jak w piosenkach „Niebezpieczny człowiek” czy „Mumia”, spotykasz w polskim show-biznesie?
- To moja refleksja nad tym, że niektórzy ludzie lubią chować się za różnymi maskami, a jest to w ogóle niepotrzebne. Tekst do „Mumii” jest jednym z moich najlepszych na tej płycie. Cieszę się, że trafił na nią, choć nie jest zbyt popowy. Opowiada jednak o czymś – o tym, że niełatwo jest być sobą, kiedy robi się to za karę i o tym, że trzeba podążać za tym, co my czujemy, a nie inni do nas czują.
- Jesteś już po pierwszej części trasy koncertowej promującej „12”. Jak piosenki z płyty sprawdzają się na żywo?
- Bardzo dobrze. Cała trasa była praktycznie wyprzedana, mieliśmy komplet widzów. Pierwsze koncerty były trudne, bo płyta wyszła, kiedy zaczynaliśmy. Choćby w Warszawie – album ukazał się tego samego dnia. Ludzie przyszli więc trochę jak na spektakl, bo nie znali tych piosenek. Okazało się jednak, że moi słuchacze są bardzo dojrzali i chcą posłuchać co mam im do zaproponowania. Nie mają nastawiania: „Będzie super zabawa, chodźcie wypijemy i pośpiewamy!”. Im jednak dalej z trasą, tym wszyscy znali już lepiej nowe numery. Myślę, że jesienne koncerty będą jeszcze bardziej żywiołowe.
- Twoja publiczność to głównie dziewczyny. Żona nie jest zazdrosna?
- Może czasami? (śmiech) A tak na poważnie: Ania wie, że jest moją jedyną kobietą i nie ma innych możliwości.
- Twoje życie to koncerty, nagrania, reklamy. Trudno w tym wszystkim znaleźć czas dla rodziny?
- Pomimo tego, że do końca roku mam aż 60 koncertów, tak sobie to wszystko poukładałem, że tu zabiorę Anię i Helenkę, a tam pojadę sam i szybciej wrócę, iż nie jest tak, że nie ma mnie w domu cały czas. Radzimy sobie z tym razem fajnie.
- Ponoć znajdujesz odpoczynek od zewnętrznego świata w przydomowym ogródku. Nadal tak jest?
- Tak. Właśnie zaczyna się ogrodniczy sezon, więc zastanawiam się, co posadzę w tym roku. Poprzednio postawiłem na egzotyczne rośliny, ale okazało się, że nie sprawdzają się one w polskim klimacie, choćbym nie wiadomo jak się starał. (śmiech) Dlatego w tym roku stawiam na polskie rośliny – zasadzę jabłoń, wiśnię, tego typu rzeczy.