https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wiktor Zborowski: Od 20 lat zbieram śmieci po mazurskich lasach. Uważam to za najczystszą formę patriotyzmu

Paweł Gzyl
Wiktor Zborowski jako czarny charakter w filmie "Dziadku, wiejemy!"
Wiktor Zborowski jako czarny charakter w filmie "Dziadku, wiejemy!" Next Film
Już pół wieku oglądamy go w kinie, telewizji i teatrze. Przez ten czas stworzył całą galerię niezapomnianych ról. W maju do kin wchodzi familijny film „Dziadku, wiejemy!”, w którym wciela się w postać czarnego charakteru. Nam Wiktor Zborowski zdradza jak wspomina zagranie Longinusa Podbipięty w ekranizacji „Ogniem i mieczem”.

- Jak to jest być dziadkiem?

- Zależy gdzie. W filmie dziadkiem jest Jan Peszek. Ja jestem tylko w wieku dziadka. Natomiast w prawdziwym życiu jestem dziadkiem czwórki wnuczek. I to fantastyczne doświadczenie. Kiedy pojawia się taka mała istota, od razu jest obdarzona jedną wielką miłością ze strony dziadków. Ja zakochałem się w swojej pierwszej wnuczce w momencie, kiedy się urodziła. Dostałem tylko fotkę na telefon z Brazylii – i jak ją zobaczyłem, w jednej sekundzie zalała mnie niewiarygodna fala miłości. Po prostu oszalałem na jej punkcie. Za sprawą jednego niewielkiego zdjęcia. I to trwa do dzisiaj. Oczywiście kocham tak samo wszystkie moje cztery wnuczki. Ale takiego wrażenia, jakie doznałem za pierwszym razem, już później nie doświadczyłem. Pewnie wkradła się jakaś rutyna. (śmiech)

- Jakiego rodzaju jest pan dziadkiem: surowym czy wyrozumiałym?

- Oczywiście nie pozwalam wnuczkom na wszystko. Ale jestem bardzo wyrozumiały i staram się być partnerski na tyle, na ile tylko się da. Na pewno jestem bardziej tolerancyjny i akceptujący niż byłem jako ojciec.

- Dwie starsze wnuczki Nina i Mila mieszkają w Brazylii. Jakie ma pan z nimi relacje?

- Bardzo dobre. To są Brazylijki. Przyjeżdżają do Polski raz lub dwa razy do roku. My też tam jeździmy, ostatnio może rzadziej, bo to męcząca podróż. Byliśmy tam jednak już wiele razy. One tam się urodziły, tam dojrzewają, mają tamtejszą otoczkę kulturową, wszystkie koleżanki i przyjaciółki. Ich pierwszy język to portugalski. Mają też w Brazylii całą drugą część rodziny: ojca, dziadka i babcię. Nigdy nie ośmieliłbym się namawiać je na to, by zostały w Polsce. Kiedy będą dorosłe, same wybiorą, gdzie będą chciały mieszkać. O ile oczywiście świat będzie tak otwarty jak teraz.

- Starsze wnuczki miały już okazję oglądać filmy z pana udziałem?

- Tak. Ale one jeszcze ciągle za słabo znają polski, żeby móc wszystko wyłapać. Mimo to jednak szalenie je to bawi i ciekawi, jak dziadek na ekranie nagle jest blondynem z wielkimi wąsami i wywija nad głową ogromnym mieczem. Starsza, kiedy przyjeżdża do nas, to już po miesiącu płynnie mówi po polsku. Oczywiście po wyjeździe zapomina. Ale jestem pewny, że będą dwujęzyczne, bo są takie już od urodzenia.

- Któraś z wnuczek przejawia zainteresowanie aktorstwem?

- Trudno powiedzieć. Na dobrą sprawę każde dziecko przejawia zainteresowanie aktorstwem. Dziewczynki lubią przebierać się i dawać przedstawienia. Każde dziecko ma to w sobie. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę chęć do pokazywania się i występowania, to raczej ta młodsza ma większą – czyli Mila.

- Wybierze się pan z wnuczkami na „Dziadku, wiejemy!”?

- Jasne. Myślę, że Nina zobaczy ten film z dużą ciekawością, bo dużo więcej rozumie niż Mila. Bo te wnuczki ze strony Zosi są jeszcze za małe na wizytę w kinie.

- Tym razem wciela się pan w czarny charakter. To chyba rzadkość w pana karierze?

- Tak. Może jakieś trzy razy zagrałem czarny charakter, biorąc pod uwagę teatr, kino i telewizję. To bardzo sympatyczne doświadczenie, bo stanowi ciekawe wyzwanie. Mój bohater z „Dziadku, wiejemy!” to czarny charakter nazwijmy to komediowy, bo to przecież film familijny, adresowany do dzieciaków.

- Gra pan Waldemara z typowym dla siebie komediowym zacięciem. To znak rozpoznawczy pana aktorstwa?

- Tak. Ale tak też była napisana ta rola. To nie jest prawdziwy czarny charakter z jakichś bandyckich czy horrorowych filmów.

- Waldemar to jakby postać żywcem wyjęta z naszej polskiej sceny politycznej. Inspirował się pan jakimś konkretnym politykiem?

- Nie. Musiałbym wtedy bardzo ograniczyć swoje możliwości aktorskie. (śmiech)

- To nieduża, ale ważna i wyrazista rola. Lubi pan takie charakterystyczne występy?

- Jeśli są dobrze napisane, a po przeczytaniu scenariusza i poznaniu obsady, film rokuje nienajgorzej, to czemu nie?

- Spotkał się pan na planie z innym weteranem polskiego kina i teatru – Janem Peszkiem. Mieliście kiedyś okazję wcześniej występować ze sobą?

- Tak. Robiliśmy coś ostatnio w Bibliotece Narodowej, a wcześniej wystąpiliśmy na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Janek jest wybitnym aktorem i to była dla mnie wielka przyjemność i zaszczyt zagrać z nim w jednym filmie i popartnerować mu.

- Nie było między wami rywalizacji?

- W żadnym wypadku. Każdy z nas doskonale wiedział co i gdzie ma zagrać. Nikt się przepychał. Ja się w ogóle tego nie obawiałem ze strony Janka, bo on jest zbyt wspaniałym aktorem, żeby wymagać, aby wszystko było grane pod niego. Janek wie doskonale, że cały sukces w pracy filmowej czy teatralnej polega na tym, że jest się razem i jest się szalenie uważnym na partnera.

- Jan Peszek to prawie to samo pokolenie co pan. To pomaga w dobrym porozumieniu na planie?

- Na pewno. Rzeczywiście jesteśmy w zbliżonym wieku. Między nami jest tylko sześć lat różnicy. To nie jest wiele. Kiedyś, gdy byliśmy młodzi, to było dużo, teraz już nie.

- Woli pan grać z aktorami ze swojego pokolenia czy młodszymi kolegami po fachu?

- Fascynuje mnie młodzi aktorzy, bo oni są świetni i przekonujący. Mają w tym, co grają taką niesamowitą prawdę, że patrzę na nich zawsze z zachwytem. Tych starszych już dobrze znam, napracowałem się z nimi i ich już się ich naoglądałem. A ta młodzież mnie po prostu zachwyca – i dziewczyny i chłopaki. W ich grze jest sama prawda, nie ma żadnego udawania. Można by powiedzieć, że oni nie grają, tylko są, ale to nie jest dobre określenie. Oni wcielając się w jakąś postać, pokazują, jaka ona jest naprawdę. I jeżeli ja się do nich nie dostosuję, to nie będzie żadnego porozumienia. Jeden z moich wielkich kolegów, nieżyjący już Mariusz Dmochowski, mawiał, że wtedy za przeproszeniem „każdy chuj na swój strój”. (śmiech) Bo to jest bardzo ważne, żebyśmy wszyscy grali w jednej konwencji. Praca z tymi młodymi aktorami, którzy są fantastycznie osadzeni w tym, co robią, wymaga od nas starych dostosowania się. Bo to oni mają rację. Świat poszedł do przodu i my musimy za nimi nadążyć.

- Mówi się, że dzieci i zwierzęta kradną dorosłym aktorom film. Jak się panu pracowało z małymi aktorami?

- Ja nie miałem żadnych złudzeń, kto jest na pierwszym planie. Ania Nowak i Filip Tkaczyk to w tym filmie tak naprawdę główne role na równi z Jankiem Peszkiem.

- Film pokazuje jak ważny dla dziecka jest dziadek. Pan miał taką wyjątkową relację z którymś ze swoich dziadków?

- Nie miałem okazji. Dziadek ze strony ojca już nie żył, kiedy się urodziłem. I to było już sporo lat. Dziadek ze strony mamy zmarł, kiedy miałem jakieś dwa i pół roku. Pamiętam go więc śladowo jako niezwykle ciepłego i serdecznego człowieka. Miałem więc właściwie kontakt tylko z babciami. Też cudownymi zresztą.

- Wychował się pan w powojennej Warszawie, podnoszącej się z ruin po powstaniu. Jakie było pana dzieciństwo?

- Bawiliśmy się żelaznymi kapturkami – czyli żołnierskimi hełmami, które znajdowaliśmy po wojnie. Buszowaliśmy w ruinach, choćby tam, gdzie jest teraz plac Dąbrowskiego. Jeszcze w latach 60. były tam zwały gruzu i ziemi. Dla dzieciaków to był teren do wspaniałej zabawy. Wszyscy tam ganialiśmy. To było niezbyt bezpieczne, ale szalenie emocjonujące.

- Początkowo wszystko wskazywało, że poświęci się pan koszykówce, ale kontuzja przekreśliła te plany. To był dla pana duży cios?

- W pewnym sensie tak. Grałem wtedy w warszawskiej Polonii. Początkowo myślałem, że ten etap w moim życiu, kiedy zajmowałem się sportem, potrwa znacznie dłużej. A tu niespodziewanie się zamknął. Tuż po powrocie z mistrzostw Europy, doznałem kontuzji na meczu sparringowym przed początek rozgrywek pierwszej ligi. Zerwanie więzadła krzyżowego było wtedy poważną sprawą – lekarze bali się tego operować. Było bowiem ogromne ryzyko, że staw będzie sztywny. Dopiero trzy lata później kolano zoperował mi znakomity chirurg sportowy dr Jerzy Moskwa. Ale wtedy byłem już po drugim roku szkoły teatralnej. Było więc wiadomo, że wyczynowy sport jest za mną.

- Pana wujkiem był wybitny aktor Jan Kobuszewski. To jego zasługa, że zdecydował się pan zdawać po maturze do szkoły teatralnej?

- Tak. Ja bardzo dużo chodziłem do teatru. W dzieciństwie nawet występowałem na scenie. W nieistniejącym już Teatrze Kameralnym, który był małą sceną Teatru Polskiego, wystawiano „Rewolwer” Aleksandra Fredry. Poszukiwano młodych statystów i wujek zaproponował mnie i dwóch moich kolegów. Przeszliśmy casting i jako trzech urwisów kradliśmy ten tytułowy rewolwer. Wtedy pewnie łyknąłem tego bakcyla teatru. Stało się to jednak nie tyle na scenie, co w rekwizytorni, gdzie były fantastyczne rzeczy dla młodych chłopaków: miecze, szpady, tarcze, pistolety, karabiny, muszkiety, halabardy. Myśmy tam po prostu szaleli.

- Pana tata był cenionym prawnikiem. Nie był zachwycony, że syn chce być aktorem?

- Mój ojciec był szwagrem Janka Kobuszewskiego i uwielbiał go, bo ten był już wtedy świetnym aktorem, a nawet wręcz wielką gwiazdą. Z jednej strony cenił i rozumiał więc aktorstwo, ale pewnie miał nadzieję, że wybiorę inny zawód – zostanę prawnikiem czy lekarzem, bo u nas w rodzinie było ich wielu. Ale okazało się inaczej. Sprawiłem więc trochę ojcu zawód, bo poszedłem do „podkasanej” muzy. Później jednak, kiedy zacząłem się bardziej pokazywać, zagrałem w „C.K. Dezerterach” czy Papkina w „Zemście”, to widziałem, że jest ze mnie dumny. Był bardzo szczęśliwy.

- Te prawie dwa metry wzrostu były dla pana na aktorskim starcie atutem czy przeszkodą?

- Na początku to była przeszkoda. Ale akurat, kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, przyjęto trzech chłopaków, który byli ponad metr dziewięćdziesiąt. A i kilka dziewczyn było wysokich. Widocznie chcieli mieć takich wysokich aktorów.

- Podobno początkowo pana idolem był równie wysoki Donald Sutherland i stąd pana gra ma do dziś lekko zdystansowany i powściągliwy charakter. To prawda?

- On nie był tak wysoki jak ja, nie miał chyba metr dziewięćdziesiąt. Ale faktycznie – był fantastycznym aktorem. Trudno powiedzieć, że on grał w zdystansowany sposób. Właściwie każda jego rola była inna mentalnie i wręcz fizycznie: w „Klute” Pakuli, „Nashville” Altmana czy „Casanovie” Felliniego. Za każdym razem pokazywał swoją wszechstronność. Przeobrażał się w niesamowity sposób. Zobaczyłem kilka filmów z jego udziałem i wydawało mi się, że już znam jego aktorstwo. A potem on nagle pokazywał się w nowej roli - i myślałem: „O rany boskie, to naprawdę on?”. Taki to był aktor.

- Inspirował się pan jego grą?

- Byłem zafascynowany jego aktorstwem. On był wysoki, a ja jeszcze wyższy. Czyli miałem jeszcze trudniej.

- Zadebiutował pan w kinie w połowie lat 70., ale prawdziwe sukcesy zaczął odnosić dopiero dekadę później. Z czego to wynikało?

- Musiałem się pokazać i zajęło to trochę czasu. W moim przypadku nie było to takie łatwe,. Co prawda odnieśliśmy z kolegami wielki sukces jako kabaret Kur, ale oni byli normalnego wzrostu, więc im było łatwiej, a mnie trudniej. W końcu jednak doczekałem się swych małych sukcesów telewizyjnych, teatralnych czy filmowych.

- Cała Polska pokochała pana za rolę Moryca Habera w „C.K. Dezerterach”. To dlatego, że mógł pan w tym filmie w pełni objawić swój komediowy talent?

- Możliwe. To był świetny film w swoim gatunku. We wspaniałej obsadzie, znakomicie wyreżyserowany, z doskonałą muzyką, kostiumami i scenografią. Tam po prostu wszystko się zgrało. A zaczęło się od genialnego scenariusza. Kiedy czyta się powieść Kazimierza Sejdy, na podstawie której powstał, to wydaje się ona zbyt brutalna i nieprzyjemna. Janusz Majewski i Pavel Hajny zrobili z tego fantastyczną opowieść. Oni łączyli postaci – na przykład postać von Nogaya była złożona z kilku osób z książki. I to dało wspaniały efekt.

- Kiedyś powiedział pan: „Znacznie trudniej jest szlachetnie widza rozśmieszyć, niż wzbudzić w nim wzruszenie”. Z czego to wynika?

- Bo w komedii trzeba ogromnej delikatności i wrażliwości. Ale też naturalnych predyspozycji. Tego, co się określa terminem „vis comica”. No i oczywiście ogromnego warsztatu. Natomiast żeby wzruszyć, nie trzeba wiele: wystarczy pokazać biedne i smutne dziecko na ekranie i widownia już płacze.

- Mówi się, że komedię trzeba grać na poważnie. To też pana metoda?

- Zdecydowanie. Trzeba grać śmiertelnie poważnie, bo wtedy to jest śmieszne. Najczęściej pokazujemy bowiem człowieka, który znalazł się w sytuacji dla niego dramatycznej. Tymczasem z widowni wygląda to upiornie śmiesznie. Gdybym ze sceny mrugał do widza porozumiewawczo i dociskał pedał do dechy, to byłoby z tego coś, co Adolf Dymsza określał słowami „komiczne, ale nie śmieszne”.

- Zrealizowanie 12 lat później „Złoto Dezerterów” było chyba pierwszym sequelem w historii polskiego kina. To już była inna przygoda?

- Tak. To była seria ogromnych nieporozumień i złych decyzji. W efekcie to nie wyszło, jak mogło wyjść. Na początku Janusz Majewski pokazał mi scenariusz półtoragodzinnego filmu – i był to rewelacyjny tekst. Ale potem przyszedł do niego producent i mówi: „Wiesz co, zrób może z tego dwie części, jak było z „C.K. Dezerterami”. Janusz rozdął więc ten scenariusz i już było gorzej, ale jeszcze ciągle do przyjęcia. A potem, jak już wszystko nakręciliśmy, producent przyszedł i stwierdził: „Słuchaj, kiniarze się nie zgadzają na dwie części i chcą jeden seans. Zrób z tego jeden film”. I wtedy było już „po ptokach”. Bo tak się nie da.

- „C.K. Dezerterzy” zapoczątkowali pana długą współpracę i przyjaźń z Januszem Majewskim. Zrobiliście potem razem wiele filmów i spektakli telewizyjnych.

- Zaczęło się dużo wcześniej. Pierwszy raz pracowałem z Januszem już w 1976 roku, grając u niego w pierwszej, jeszcze czarno-białej wersji „Upiora w kuchni”, zrealizowanej dla telewizyjnego Teatru Sensacji „Kobra”. Grałem tam małą rólkę sierżanta Griggsona. Nasza współpraca zaczęła się na dobre kilka lat później na planie „C.K. Dezerterów”.

- Na czym polegała ta wyjątkowa zażyłość między panami?

- Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. I pozostaliśmy w bliskiej przyjaźni do końca jego życia. Mieliśmy takie samo poczucie humoru: te same rzeczy nas śmieszyły, lubiliśmy te same żarty, te same książki i filmy. On mnie potrafił swoimi opowieściami doprowadzić do łez ze śmiechu. I ja podobnie – aż spazmował po prostu. Tak żeśmy na siebie trafili.

- Nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie pan powinien zagrać Longinusa Podbipiętę w „Ogniem i mieczem”. Nie ma pan nic przeciwko temu, że to z tą rolą jest pan do dziś przede wszystkim utożsamiany?

- Nie. Broń Boże! Z największą przyjemnością! To było moje marzenie, które początkowo nie miało szans na realizację. Bo przecież w poprzednim systemie „Ogniem i mieczem” nie mogło powstać ze względów politycznych. Dlatego wydawało mi się, że nigdy nie zagram Longinusa. Nagle zawiał jednak wiatr przemian i otworzyła się szansa. W ten sposób spełniło się moje jedyne aktorskie marzenie.

- Dziś takich filmów w Polsce się już nie kręci. Jak pan wspomina pracę przy tej wielkiej superprodukcji?

- Jako bardzo ciężką robotę. Przed zdjęciami mieliśmy wszyscy miesięczny obóz przygotowawczy na terenach warszawskiej Legii – przede wszystkim szermierkę, jazdę konną, ale też ogólnorozwojowe ćwiczenia. Do tego przeszliśmy badania lekarskie, aby stwierdzić, że jesteśmy zdolni do takiej ciężkiej roboty. Pierwsze zdjęcia były w październiku i skończyły się w połowie listopada, potem była przerwa i potem znów od kwietnia do końca czerwca. I koniec. Fenomenalną pracę wykonała produkcja, wszyscy kierownicy planu zdjęciowego, zresztą każdy dział. To był ogromny film. Kiedy dzisiaj czasem dziennikarz pyta mnie o jakieś śmieszne momenty z tego planu, to ja mówię, że nic takiego nie pamiętam, bo wszyscyśmy pracowali w najwyższym skupieniu, bo wiedzieliśmy jakie ryzyko podjęli producenci.

- To znaczy?

- Jurek Hoffman i Jurek Michaluk pożyczyli na ten film pieniądze w banku, zastawiając wszystko, co mieli: domy, mieszkania, działki, samochody. Cały swój majątek. W ten sposób w pionierski sposób otworzyli nową drogę do finansowania filmu – kredyt bankowy. I udało im się: cały dług zwrócił się w 28 dni od premiery. No ale trzeba pamiętać, że na ten film czekała cała Polska.

- Poza komediami ma pan w dorobku wiele innych poważnych ról. Którą z nich ceni pan najbardziej?

- Jeśli chodzi o film, to „Pokot” Agnieszki Holland, którą uwielbiam od lat. A w teatrze – musical „Człowiek z La Manchy”, gdzie grałem Don Kichota i Cervantesa, „Operę za trzy grosze”, gdzie wcieliłem się w Mackie Majchra, a w innej realizacji w Beachuma czy „Piotrusia Pana” z rolą kapitana Haka lub pana Darling.

- W pana biografii teatr zajmuje wyjątkowo ważne miejsce. Bez niego pana aktorski dorobek nie byłby pełny?

- Oczywiście. W końcu uczyłem się w szkole teatralnej. Przygotowywałem się więc głównie do zawodu aktora teatralnego. Telewizja i kino przyszły dopiero później.

- Kiedyś stwierdził pan dosyć ostro: „Kto nie gra w teatrze, nie można go nawet nazwać aktorem”. Dlaczego?

- Nie przypominam sobie, abym aż tak dosadnie to powiedział. (śmiech) Raczej, że bez teatru nie ma aktora. Bo praca na scenie to coś wyjątkowego. Zaczyna się od prób, które trwają czasem po kilka miesięcy. To ogromna analiza tekstu i postaci. Potem przychodzi potężny wysiłek fizyczny, ponieważ momentami nie schodzi się ze sceny przez dwie czy trzy godziny. Z krótką przerwą, a czasami bez przerwy. To wymaga nie tylko ogromnej koncentracji psychicznej, ale również solidnego przygotowania fizycznego. Grając Papkina w „Zemście” czy Don Kichota w „Człowieku z La Manchy”, musiałem włożyć w swój występ kolosalny wysiłek.

- Jest pan też wziętym aktorem dubbingowym. I tu ma pan w dorobku wyjątkowe kreacje – Mufasę z „Króla lwa” i Obelixa z serii o Asterixie. Trudno się tworzy charakterystyczną postać samym głosem?

- Kiedyś trudno się tworzyło. Specyfika pracy była wtedy zupełnie inna. Robiło się na tzw. „sklejkę” – zapętlało się taśmę filmową i ćwiczyło tak długo, aż wszystko idealnie pasowało. A to było trudne, bo czasami trafiało się na sceny zbiorowe, w których udział brało kilkanaście postaci. Jeden się pomylił – i trzeba było wszystko od początku nagrywać. Dlatego to była bardzo żmudna praca. Teraz przy technice cyfrowej, jest to dużo prostsze.

- Ale pana charakterystyczny głos nadal jest niepodrabialny.

- W dubbingu też obsadza się role po warunkach. Wiadomo, że z moim głosem nie zagram polnej myszki. Już prędzej ryczącego tygrysa – jak w „Kung Fu Panda”. (śmiech)

- Z biegiem lat wszyscy zaczynamy tęsknić za latami naszej młodości. Wolał pan być aktorem w czasach Peerelu niż dzisiaj?

- Wtedy było inaczej i dzisiaj jest inaczej. Aktorstwo ewoluuje i idzie do przodu tak samo, jak wszystko. W Peerelu było nie najgorzej być znanym aktorem, bo dostawało się w sklepach różne towary spod lady. (śmiech) Dzisiaj to już nie ma większego znaczenia. Dlatego nie siadam i nie porównuję tych czasów. Mnie najbardziej szkoda dzieciństwa.

- A dokładnie?

- Kiedy miałem 7-8 lat, jechałem na miesiąc na kolonie, a potem z babcią nad morze. Między tymi wyjazdami byłem w Warszawie. Chodziłem wtedy najczęściej do kina. Do Atlantiku i do Bajki czy Skarpy. Dużo było wtedy kin. Był koniec lipca, miasto wymarłe, ulice bez samochodów. Pamiętam, że wychodziłem z klatki schodowej i uderzał mnie żar z powietrza. Patrzyłem na Marszałkowską – a tam pusto, tylko tramwaje, czasem autobus lub jakiś samochód.

- W „Dziadku, wiejemy!” widać, że jest pan ciągle w dobrej kondycji fizycznej. To zasługa golfa, w którego pan grywa?

- Być może. Na pewno golf dobrze robi. To piękna gra. Ostatnio mało miałem okazji w nią grać, bo zaliczyłem kolejną operację kolana. Podejrzewam więc, że nie wrócę już nigdy do formy sprzed przerwy. Dochrapałem się dwunastego handicapu, czyli jak na rekreacyjnego amatora całkiem nieźle. Teraz musiałbym z rok popracować ciężko z trenerem, żeby zagrać na swój handicap. Będę się więc zajmował golfem geriatrycznym. (śmiech) Ciągle sprawia mi to bowiem dużą przyjemność. Podobnie jak zbieranie śmieci.

- Co pan ma na myśli?

- Od chyba dwudziestu lat zbieram śmieci w mazurskich lasach. Jest już tego pewnie kilka ton. Dzięki temu dokładnie rozumiem na czym polega trud Syzyfa. Robię to jednak, bo uważam to za najczystszą formę patriotyzmu. Jest to poza tym równie emocjonujące co grzybobranie. Zwłaszcza, że śmieci jest znacznie więcej. Nie zdarzyło mi się, żebym przyszedł z pustymi torbami z lasu. A z grzybów mi się zdarzało. (śmiech)

- Świetnie się pan trzyma, ale czas jest nieubłagany. Jak radzi sobie pan z przemijaniem?

- W odpowiedzi zacytuję Czesława Miłosza, który na zadane mu kiedyś podobne pytanie, zapadł się w siebie i powiedział: „Jestem przeciwny”. (śmiech)

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska