https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jowita Budnik: Aktorstwo bywa wspaniałe, ale częściej to ciężki kawałek chleba

Paweł Gzyl
Jowita Budnik
Jowita Budnik Grażyna Gudejko
Dziś premierę ma w kinach „100 dni do matury” - komedia o licealistach, próbujących przedłużyć swą beztroską młodość. Matkę głównego bohatera gra w niej Jowita Budnik. Z tej okazji ceniona aktorka wraca w naszej rozmowie do czasów, kiedy sama była nastolatką.

- Jaka była Jowita Budnik sto dni przed maturą?

- To są tak odległe czasy, że ledwo je pamiętam. Matura była dla mnie ogromnym przeżyciem. Nie byłam typem prymuski w szkole średniej, ale zdawałam sobie sprawę, że jest ważna. Wtedy matura nie była bezpośrednio przepustką na studia, bo zdawało się na nie egzaminy. Dlatego może nie miała takiej wagi jak dziś. Ale trzeba było ją zdać. Mnie się udało wręcz bardzo dobrze. A przy tym okazało się, że stres przed nią był niewspółmierny do tego, co się wydarzyło potem.

- Sto dni przed maturą to oczywiście studniówka. To był znaczący moment w pani życiu?

- To było fajne wydarzenie, jak wówczas każda impreza ze znajomymi. I jestem zwolenniczką takich studniówek, jakie były za moich czasów. Może nawet nie chodzi o miejsce, bo to, że odbyła się w szkole, było dla nas naturalne. Mam tu na myśli raczej rozmach. Jestem mamą nastoletnich córek, jedna z nich właśnie miała studniówkę i kiedy patrzę jak to dzisiaj się odbywa, wydaje mi się, że skala tego jest zupełnie bez sensu. Moim zdaniem studniówka powinna powrócić do formatu kameralnej imprezy dla ludzi, którzy razem chodzą do szkoły, stanowiącej przypieczętowanie tych 4 lat i zamknięcie tego etapu życia.

- W liceum śpiewała pani w punkowym zespole. Wystąpiła pani z nim na swojej studniówce?

- Nie. Ten zespół nie był związany z moją szkołą. Zresztą moja przygoda ze śpiewaniem była dosyć krótka. Daliśmy tylko półtora koncertu. (śmiech) Na jednym zaśpiewałam, ale z drugiego zrejterowałam, bo po prostu zabrakło mi odwagi. Ostatnio znalazłam w domu jakieś nasze nagrania, bo udało nam się zarejestrować kasetę, co nie było w tamtych czasach takie oczywiste. Natomiast nie mam kontaktu z liderem tegoż zespołu, który go stworzył, więc nie mogę z tym nic zrobić.

- Miała pani paczkę znajomych ze szkoły czy spoza niej?

- Jednych i drugich. Z moją najlepszą przyjaciółką z czasów liceum mam do dzisiaj bliski kontakt. Sporadycznie spotykam się też z innymi koleżankami z tamtego czasu. To damskie grono, bo miałam raczej żeńską klasę, ponieważ była to klasa humanistyczna. Wszyscy moi koledzy to było grono pozaszkolne.

- Jako nastolatka grała pani w telenoweli „W labiryncie”, który oglądała ogromna widownia. Jak traktowali panią rówieśnicy?

- Popularność „W labiryncie” była ogromna, ale ja nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę i nie do końca zaprzątało to moją uwagę. Dziś wiemy, że to był swego rodzaju fenomen socjologiczny. „W labiryncie” był pierwszą polską telenowelą i oglądało go 18 milionów widzów. To wynik niewyobrażalny dla jakichkolwiek dzisiejszych produkcji telewizyjnych. Wtedy byliśmy pierwsi i siłą rzeczy oglądali nas wszyscy, którzy mieli telewizory.

- Nie czuła się pani gwiazdą?

- W ogóle do tego tak nie podchodziłam. Pamiętam, że pojechaliśmy kiedyś z klasą na wycieczką do Krakowa i kiedy zabrakło nam funduszy, moja przyjaciółka wpadła na genialny pomysł: „Chodź staniemy pod Wawelem i będziemy sprzedawać twoje zdjęcia z autografem, to trochę nazbieramy”. Ja się na to jednak nie zgodziłam i nie było dopływu gotówki. (śmiech)

- Jak sobie pani radziła z tą powszechną rozpoznawalnością?

- Kiedy coś takiego się wydarzało, nie było mi to na rękę i nie było to dla mnie fajne. Byłam zwykłą nastolatką, która robiła zwykłe rzeczy typowe dla nastolatki. Nie bardzo więc lubiłam, kiedy ktoś mi się przyglądał. Dlatego albo nie zwracałam na to uwagi, albo próbowałam tego unikać. Myślę, że trudno to zrozumieć dzisiejszym młodym ludziom. Myśmy żyli bez mediów społecznościowych i plotkarskich portali internetowych. Dlatego bycie popularnym nie było dla nas z automatu czymś fajnym i pożądanym. Nikt nie zabiegał o bycie rozpoznawalnym i lubianym, bo nie było ku temu żadnych warunków i powodów.

- Zdanie matury i koniec liceum to był dla pani koniec beztroskiej młodości?

- Nie. U mnie to nie ma nic wspólnego z zakończeniem szkoły średniej. Miałam dosyć nietypowe dzieciństwo, bo zaczęłam bardzo wcześnie pracować – grać w teatrze, w filmach i w telewizji. Dlatego u mnie nie było takiego wyraźnego przejścia między dzieciństwem a dorosłością. Już jako dziecko byłam bardzo samodzielna, dużo podróżowałam w związku z pracą, mając 14-15 lat jeździłam bez rodziców (ale pod opieką produkcji) na zdjęcia po Polsce. Pracowałam więc w towarzystwie dorosłych i zarabiałam jakieś pieniądze, oczywiście niewielkie, ale wystarczające na potrzeby nastolatki. Skończenie liceum niewiele u mnie zmieniło. Nie miałam jakiegoś przeskoku, że oto tu kończy się beztroskie dzieciństwo i zaczyna dorosłe życie. U mnie beztroskie dzieciństwo w pewnym sensie trwa do dzisiaj, bo praca, którą wykonuję trochę na to pozwala. (śmiech)

- Teraz gra pani w filmie „100 dni do matury”, który opowiada o współczesnych licealistach. Bardzo się oni różnią od tych z pani czasów?

- Myślę, że tak. To naturalny proces: tak jak my różniliśmy się od naszych rodziców, tak nasze dzieci różnią się od nas. Wiele tych różnic związanych jest z technologią. Dzisiejsi młodzi ludzie kontaktują i komunikują się ze sobą zupełnie inaczej niż w naszych czasach. Co wcale nie znaczy, że obecne nastolatki żyją tylko w świecie wirtualnym. Obserwuję moje córki i one świetnie sobie radzą w świecie realnym. Jednak rzeczy podstawowe, takie jak to, że ludzie chcą być ze sobą, mieć paczkę znajomych, spędzać razem czas, chcą się zakochiwać i mieć pierwsze przygody – to się absolutnie nie zmieniło. Młodość zawsze wiąże się z tymi samymi potrzebami i przeżyciami.

- Jak się więc wychowuje dzisiejsze nastolatki?

- Nie czuję się ekspertką w sprawie wychowania. O wychowaniu moich córek będę mogła porozmawiać za jakieś 20 lat. Bo dopiero wtedy można powiedzieć czy proces się powiódł, czy moje metody były skuteczne i mądre. Kocham swoje dzieci i uważam, że są świetnymi ludźmi, więc dobrze mi się z nimi komunikuje. Mam wrażenie, że moje córki są mądre i rozsądne, co wcale nie wyklucza różnych niespodzianek po drodze, bo byłoby nienaturalne, gdyby ich nie było. Dlatego jak na razie mogę mówić, że trafiły mi się świetne dzieci. (śmiech)

- W filmie „100 dni do matury” gra pani matkę nastolatka. Wykorzystała pani trochę własne doświadczenia, budując tę postać?

- To drugoplanowa bohaterka, więc nie miałam wielkiego pola do popisu. Zwłaszcza, że opowiadamy o klasycznej rodzinie. Jedynie dziadek wyłamuje się z niej i w niczym nie przypomina typowego dziadka. (śmiech) Moja bohaterka jest fajną mamą, która wspiera i rozumie swego syna, starając się mu towarzyszyć na jego życiowej drodze. Nasz film jest jednak bardzo przygodowy, więc w pewnym momencie sytuacja wymyka się rodzicom spod kontroli.

- Miała pani za partnerów uwielbianych przez młodzież influencerów internetowych z grupy Genzie. Jak się pani z nimi pracowało?

- Jadąc na casting do tej roli, nie miałam świadomości, że główni bohaterowie są już obsadzeni i że to są właśnie gwiazdy nowych mediów. Poznałam wtedy Bartka Laskowskiego – i od razu świetnie się nam pracowało. Dopiero potem dowiedziałam się kim jest. I przyznam, że w ogóle nie czułam różnicy w pracy z nim a z młodym aktorem zaraz po szkole. Może jedynie Bartek był bardzo podekscytowany, ponieważ pojawił się po raz pierwszy na „prawdziwym” planie filmowym. Pytał więc o wszystko, był ciekawy i błyskawicznie się uczył. Nasze wspólne zdjęcia kręciliśmy na początku realizacji filmu, więc wszystko chłonął i wszystkiemu się przyglądał. Był przy tym świetnie przygotowany. Nie znałam go – nie wiedziałam więc czego się spodziewać po takiej gwieździe internetu. Ale okazało się, że to sympatyczny młody człowiek, z którym świetnie się pracuje. Do tego co chwilę czymś się zachwycał – a to charakteryzacją, a to cateringiem. „Bo jak my mamy nasze nagrywki, to wszystko musimy robić sami” – tłumaczył. (śmiech) Mimo, że praca na planie jest momentami bardzo ciężka, Bartkowi wszystko bardzo się podobało. Kiedy poznałam potem jego kolegów z grupy, okazało się, że są podobnie przejęci tym, że grają w „prawdziwym” filmie.

- Większość osób z naszego pokolenia nie rozumie fenomenu popularności internetowych influencerów. Na czym on polega?

- Myślę, że oni robią coś, czego młodzi ludzie szukają i potrzebują. Nie jestem jednak w stanie tego przeanalizować, nawet jako dyplomowana socjolożka. (śmiech) To pewnie w dużym stopniu kwestia autentyczności, tego, że robią to ludzie z tego samego pokolenia, w podobnym wieku. Internet jest tak powszechny, iż wszyscy ich znają, obserwują i oglądają. Wiem tylko tyle: od czasu, kiedy wzięłam udział w tym filmie, z przeróżnych stron docierają do mnie głosy od dzieci moich znajomych i przyjaciół, które mówią: „Ciocia, będziesz nareszcie sławna!”. (śmiech)

- Kiedy zapytano polskich nastolatków, kim chcieliby być, jak dorosną, odpowiedzieli: internetowymi influencerami.

- To jest podobnie, jak za czasów naszej młodości, większość dziewczynek mówiła na przykład, że chce zostać aktorką lub piosenkarką. Bo w domyśle był to zawód, w którym człowiek nie musi się napracować, a sporo zarobi, jest powszechnie znany, ma ciekawe życie i spoczywa na laurach. Tak to sobie wtedy dzieciaki wyobrażały. Myślę, że teraz tak się kojarzy większości nastolatków bycie internetowym influencerem. A to jest tak, jak w przypadku aktorów i piosenkarzy: tych ludzi, którzy chcą zrobić karierę w nowych mediach są tysiące, a udaje się to tylko nielicznym, którzy mają to „coś”. Nastolatki oczywiście nie zdają sobie z tego sprawy, tylko mają nierealne wyobrażenia o tym, jak wygląda ten świat.

- A co pociągnęło panią w aktorstwie, że grała pani w teatrze i w telewizji już jako dziecko?

- To zdarzyło się przypadkiem. Ja nie miałam takich marzeń. Zaczęłam grać, zanim zaczęłam się zastanawiać co chcę w życiu robić. (śmiech) Trafiłam w piątej klasie podstawówki do Ogniska Teatralnego państwa Machulskich. Tam zostałam wypatrzona przez reżysera, którzy przyjechał zrobić dzieciom casting do filmu. Chodziłam na te zajęcia nie po to, żeby przygotowywać się do bycia aktorką – były to dla mnie typowe zajęcia dodatkowe, których w naszych czasach nie było zbyt wiele. Na egzaminy do Ogniska zaprowadziła mnie polonistka, nie dlatego, że byłam jakoś wyjątkowo zdolna, tylko dlatego, że zabrała na nie wszystkie dziewczynki, które chodziły na jej kółko teatralne w szkole. Na pewno miałam jakieś predyspozycje i pewną łatwość występowania, przez co granie sprawiało mi przyjemność. Nie chodziłam tam jednak po to, by przygotować się do egzaminów do szkoły teatralnej, której de facto nigdy nie zrobiłam.

- Dlaczego?

- Po maturze miałam już bogate doświadczenie filmowe i teatralne. Naoglądałam się już więc życia aktorów. To był początek lat 90. i nie robiło się wtedy zbyt wielu filmów w Polsce. A jak się robiło, było to coś w stylu Pasikowskiego: czterdziestu facetów i modelka. Pomyślałam więc sobie: „Co ja będę robić w takim kinie?”. Nie istniała już bowiem wtedy państwowa kinematografia z nieograniczonymi funduszami, a jeszcze nie było PISF-u, więc trudno było zrobić film. Pamiętam jak w 2000 roku na festiwalu w Gdyni pokazywano godzinne telewizyjne produkcje, bo nie było czym wypełnić konkursu. Dlatego zupełnie świadomie pomyślałam: „Tutaj miejsca dla mnie nie będzie. Pójdę robić coś innego w życiu”. Tym bardziej, że nigdy nie czułam, że muszę być aktorką.

- W telenoweli „W labiryncie” była pani dzieckiem Marka Kondrata i Sławomiry Łozińskiej. Nie przekonało to panią do pójścia w ich ślady?

- Zaczęłam grać mając lat 11, a skończyłam mając 18. Wystąpiłam w kilkunastu produkcjach u boku największych polskich gwiazd. Mało tego: zagrałam nawet z Malcolmem McDowellem we francuskim filmie „Wschodni wiatr”. Samo granie i praca na planie mi się podobały. Natomiast wiedziałam, że nie nadaję się na osobę, która siedzi w domu i czeka na telefon od reżysera, a ten telefon nie dzwoni. I potem okazało się, że miałam absolutną rację. Z koleżanek-aktorek z mojego pokolenia na palcach jednej ręki można wymienić te, które zaczęły grać jeszcze w szkole teatralnej, odniosły sukces i pracują z powodzeniem do dziś. Śmiem twierdzić, że było dużo więcej dziewczyn bardziej zdolnych czy atrakcyjnych niż ja, które dzisiaj mało pracują albo już praktycznie nie są w zawodzie. Dlatego to nie była zła decyzja.

- Została pani agentką w agencji aktorskiej. Lubiła pani tę pracę?

- Bardzo. I byłam w tym dobra. Myślę, że robiłabym to do dzisiaj, gdyby nie okoliczności, które wydarzyły się po drodze. Spełniałam się w tym i moi podopieczni lubili być moimi podopiecznymi. Nawet wiele lat po tym, kiedy przestałam pracować w agencji, pytali mnie czy czasem nie chciałabym wrócić do zawodu. Czyli tęsknili za mną. (śmiech)

- Przełomem w pani życiu okazało się spotkanie z Joanną i Krzysztofem Krauze. „To on uczynił ze mnie prawdziwą aktorkę”. – powiedziała pani o tym reżyserze. Na czym to polegało?

- Najbardziej niezwykłe było dla mnie to, że on, jako powszechnie uznany po „Długu” twórca, mogący przebierać w polskich aktorach i aktorkach, postawił na mnie (a w zasadzie postawili, bo kiedy poznałam Krzysztofa, pracował już w duecie z Joanną i tak było przy wszystkich naszych filmach) - na kogoś, kto choć miał duże doświadczenie w graniu, był jednak amatorką. Myślę, że zobaczyli we mnie coś, co im było potrzebne. Mieli dosyć specyficzny tryb pracy, zupełnie inny niż reszta reżyserów. Bardzo długo się przygotowywali, robili długie próby, często zapraszali do współpracy aktorów nieznanych, nie z pierwszych stron gazet. Przecież Krzysztofowi swoją karierę zawdzięcza choćby Andrzej Chyra, który dostał rolę marzenie w „Długu”. I tak samo było ze mną. Najpierw Joanna z Krzysztofem powierzyli mi główną rolę w telewizyjnym filmie „Sieć” z cyklu „Wielkie rzeczy” – i tam się poznaliśmy. Kiedy kończyliśmy tę współpracę, powiedzieli, że chcieliby napisać dla mnie film. Nie uwierzyłam w to, uznałam to jedynie za miły wyraz sympatii dla mojej osoby. Przecież wtedy nie pisało się w Polsce filmów dla aktorów, a już na pewno nie dla kogoś takiego jak ja – bez szkoły, bez nazwiska. Wydawało mi się to niemożliwe, a jednak tak się stało. Tak powstał „Plac Zbawiciela”, który spowodował, że pracowaliśmy razem już przy każdym kolejnym ich filmie. W efekcie, dzięki nim z czasem zmieniłam zawód i zaczęłam żyć z grania.

- Za wspomniany „Plac Zbawiciela” dostała pani nagrodę w Gdyni. Przekonało to panią, aby zostać aktorką na pełen etat?

- Ja po tej nagrodzie, ani nawet po kolejnych, jeszcze nie zostałam aktorką. „Plac Zbawiciela” zrobiliśmy w 2006 roku, a zdecydowałam się rzucić pracę w agencji i grać 7-8 lat później. Wcześniej robiłam filmy tylko z Joanną i Krzysztofem raz na kilka lat, a potem wracałem do pracy w agencji. Myślałam wtedy, że granie będzie czymś wyjątkowym, jedynie dla przyjemności. Udało mi się to praktykować przez wiele lat. Przestało to jednak być możliwe po międzynarodowym sukcesie „Papuszy”, która objechała 100 festiwali na świecie i ja musiałam w tej promocji uczestniczyć. Za często nie było mnie w pracy, a zawód agenta jest taki, że nie można pracować z doskoku i czasem wpadać a czasem nie. Musiałam więc podjąć decyzję co dalej. Wybrałam aktorstwo, nie wiem jednak czy rozsądnie. Ale od 2013 roku nie pracuję już w agencji.

- „Papausza” to była najbardziej wymagająca rola u Joanny i Krzysztofa Krauze?

- Trudno mi to oceniać. Właściwie każdy film z nimi to było wiele miesięcy przygotowań. Na pewno „Papusza” wymagała ode mnie nauki nowego języka, poznania kultury romskiej i bardzo dużej metamorfozy fizycznej. To była jednak piękna przygoda. Bardzo kocham ten film i w ogóle nie przeszkadza mi to, że w nim gram. (śmiech)

- Występy w tych artystycznych filmach pomogły pani rozkręcić karierę aktorską?

- Nie byłabym w ogóle aktorką, gdyby Joanna I Krzysztof nie zaprosili mnie do współpracy. Tego jestem pewna. Potem przychodziły do mnie bardzo różne propozycje. Kina autorskiego powstaje w Polsce coraz mniej, dlatego z przyjemnością biorę też role w kinie gatunkowym, w serialach i telenowelach. Im te postacie są bardziej różnorodne, tym bardziej jestem zadowolona. Dla aktora to frajda, że może się zmieniać, raz być bezbronną sierotą, a kiedy indziej – agresywnym potworem. To jest najciekawsze w tym zawodzie.

- Onet kiedyś napisał o pani: „Jowita Budnik – aktorka sponiewierana”. Coś w tym jest?

- No tak, ja jeszcze do tego często mówię, że jestem albo ze wsi, albo z wojny. (śmiech) To wzięło się stąd, że moja pierwsza duża rola – Beaty w „Placu Zbawiciela” – była rolą kobiety, którą ciężko doświadczyło życie. Tak powstał obraz osoby biednej i nieszczęsnej, który się do mnie przykleił. Ostatnio dostaję jednak zdecydowanie mniej takich ról i coraz częściej to ja jestem tą osobą, która stosuje przemoc. I nie ukrywam, bardzo mi się to podoba. (śmiech)

- Tak dzieje się choćby w filmie „Po miłości”, gdzie grana przez panią bohaterka najpierw jest ofiarą, ale potem bierze swój los w swoje ręce.

- Ja bym moją Marlenę lokowała jednak w tych rejonach „albo ze wsi, albo z wojny”. (śmiech) Faktem jednak jest, że nie jest bezwolna - nie daje się tłamsić i w pewnym momencie próbuje coś ze swym życiem zrobić. Bardzo lubię ten film, bo moja bohaterka ma tam całe spektrum przeżyć: najpierw jest ciemiężona przez męża-alkoholika, potem zakochuje się i przeżywa wielkie namiętności, aż w końcu wyzwala się z wszelkich okowów. Dlatego cieszę się, że mogłam ją zagrać.

- A jak się pani odnalazła w typowym kinie gatunkowym – w thrillerze „Jeziorak” w stylu braci Coen?

- Bardzo lubię ten film. To była moja pierwsza główna rola, która nie przyszła od Joanny i Krzysztofa. Dlatego jestem wdzięczna Michałowi Otłowskiemu, że zechciał mnie w niej obsadzić. To niby policjantka, niby silna kobieta, ale tam też chodziłam i szlochałam. Nie mogłam więc do końca wyjść z tego swojego emploi. Było to jednak coś zupełnie innego – postać szlachetnej szeryfki, która rozprawia się ze skorumpowanym światkiem. „Jeziorak” nie miał szczęścia w kinach, ale co jakiś czas można go zobaczyć w telewizji. Dlatego do dzisiaj odzywają się do mnie ludzie, że obejrzeli ten film i z zaskoczeniem skonstatowali, że w Polsce powstają takie super rzeczy. (śmiech)

- Gra pani też w teatrze. Dla kogoś bez szkoły aktorskiej to wcale nie takie oczywiste. Trudniej się było pani przebić w tym światku?

- Ta moja droga teatralna też była dosyć kręta. Zaczynałam występy w profesjonalnym teatrze już będąc w Ognisku państwa Machulskich. Debiutowałam w Teatrze Ochota w spektaklu dla dzieci „Eksperyment Magdalena”, wcielając się w postać mechanicznej lalki, która staje się dziewczynką. Potem zagrałam w kilku innych teatrach i spektaklach, ale kiedy zrezygnowałam ze zdawania do szkoły aktorskiej, te propozycje przestały do mnie przychodzić i było to dla mnie naturalne. Wróciłam do grania w teatrze dopiero po 21 latach przerwy. Przestałam wtedy pracować w agencji i mój były szef, Jurek Gudejko, który prowadzi również impresaryjny Teatr Gudejko, zdecydował się zrobić monodram ze mną w roli głównej – „Supermenka”. Dziś chyba bym się na to nie odważyła, ale wtedy uznałam, że nie mam nic do stracenia. I najpierw grałam ten monodram w Teatrze Kamienica, a potem jeździłam z nim po całej Polsce. Kiedy okazało się, że mój powrót na scenę jest udany, pojawiły się inne propozycje. I tak do dziś gram gościnnie w różnych teatrach, nie będąc nigdzie na etacie. Zazwyczaj jest to repertuar komediowy, a więc coś zupełnie innego niż gram w kinie czy telewizji. Bardzo to lubię, bo to miła odmiana. Nawet widzowie mówią mi czasem: „Nie wiedziałem, że pani jest taka śmieszna, bo zazwyczaj jest pani smutna albo płacze”. (śmiech)

- Podsumowując: dobrze się stało, że Joanna i Krzysztof Krauze wyciągnęli panią z agencji i zrobili aktorką na pełen etat?

- Różnie bywa. Kiedy robię takie rzeczy, jakie robiłam z nimi lub przygotowuję jakąś satysfakcjonującą premierę teatralną, to jestem bardzo zadowolona i szczęśliwa. Ale nie zmieniłam zdania o zawodzie aktora. Uważam, że to bardzo niewdzięczny zawód, nie zna się dnia ani godziny, niewiele zależy od nas, dzisiaj może być sukces, a jutro telefon zamilknie i nikt się nie odezwie, niezależnie od dorobku i doświadczenia, niemal za każdym razem startuje się od zera. W tym sensie, gdyby ktoś mnie spytał czy aktorstwo to wspaniały zawód, to powiedziałabym, że bywa wspaniały przy odrobinie szczęścia i talentu, ale nie cały czas, bo częściej to naprawdę ciężki kawałek chleba.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska