https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Tamara Arciuch: Sednem przemocy na aktorskich studiach jest źle pojęty etos

Paweł Gzyl
Tamara Arciuch
Tamara Arciuch Redakcja Polska Press
„Utrata równowagi” to głośny film, opowiadający o przemocy psychicznej w szkole aktorskiej. W jednej z ról pojawiła się w dziele Korka Bojanowskiego dawno nie widziana na dużym ekranie Tamara Arciuch. Namówiliśmy popularną aktorkę, aby opowiedziała nam o swych trudnych doświadczeniach z Akademii Teatralnej w Krakowie i z filmowych planów.

- Lubi pani grać u młodych reżyserów, którzy dopiero zaczynają swą przygodę z filmem?

- „Utrata równowagi” została głównie obsadzona przez młodych ludzi. Ze starszych aktorów jest tylko Tomek Schuchardt i ja. Reżyser też jest młody – to jego debiut. Kiedy dostałam propozycję występu w tym filmie, na początku się zawahałam. Miałam sporo zajęć, a oprócz tego były wakacje i chciałam jak najwięcej czasu być z dziećmi. Ale po spotkaniu z Korkiem Bojanowskim, kiedy natychmiast złapaliśmy nić porozumienia, po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że najważniejsza rzeczą w moim zawodzie jest spotkanie z drugim człowiekiem, z jego wizją i wrażliwością. I tutaj ta uważność i przygotowanie reżysera bardzo mi zaimponowała. Doświadczeni ludzie często nie mają w sobie już tej energii i pasji. Spotkanie z tą młodością okazało się dla mnie absolutnie ożywcze i inspirujące. Dlatego tak bardzo lubię grać u debiutujących reżyserów. Wcześniej wystąpiłam w filmie krótkometrażowym Elżbiety Benkowskiej „Siła oporu”. I tam było podobnie – piękne spotkanie i piękna praca. „Nie rezygnuj, bo potem będziesz żałować tego spotkania” – powiedziałam wtedy sobie. I faktycznie: oba filmy wyszły bardzo dobrze i zostały docenione.

- Młodzi reżyserzy to nie tylko świeża energia, ale też odwaga w podejmowaniu trudnych tematów. Tak chyba jest w przypadku „Utraty równowagi”.

- Na pewno w młodych ludziach jest ogromna chęć dojścia do głosu i wypowiedzenia siebie. Potem albo to tracimy, albo wchodzimy w jakieś układy, zastanawiamy się co wypada, a co nie wypada, więcej kalkulujemy. W młodych tego nie ma. I całe szczęście, bo świat nie mógłby iść do przodu i nic by się w nim nie zmieniało. Dlatego dobrze, że młodym twórcom daje się dojść do głosu. A przecież wiemy, że różnie z tym bywa. Na pewno młodemu reżyserowi jest dzisiaj w Polsce bardzo trudno dostać pieniądze na film. Stąd mikrobudżety, dzięki którym powstała „Utrata równowagi”. W ten sposób młodzi ludzie decydują się zrobić coś za mniej, ale mogą się wypowiedzieć i stworzyć coś pięknego i wartościowego.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Dalszy ciąg artykułu pod wideo ↓

- Film opowiada o przemocy psychicznej na uczelni artystycznej. Wiele sytuacji jest tu zaczerpniętych z prawdziwego życia. Dlaczego akurat uczniowie tego rodzaju szkół są szczególnie narażeni na takie zachowania?

- Nie wiem czy szczególnie – bo musielibyśmy zbadać inne środowiska, gdzie ta sytuacja też jest obecna. W przypadku aktorów jest to dotkliwe z wielu powodów. Po pierwsze rok na akademii teatralnej jest bardzo mały – do dwudziestu osób. To bardzo zwarta grupa, która natychmiast się ze sobą zżywa. I tak samo jest blisko nauczyciela. Po drugie praca studentów odbywa się na żywym człowieku. Nie piszemy pracy o jakiejś historii i nie malujemy obrazu, każdy w swoim kącie, tylko pracujemy w zespole na własnym ciele i na własnych emocjach. Stąd łatwo dotknąć wrażliwość danej osoby. Wychodzi student, a wykładowca mówi: „Jak ty stoisz?” czy „Co ty masz za głos?”. I to nie jest tak, że się nie nauczyłeś czy źle napisałeś. Takie uwagi dotykają cię bezpośrednio jako osobę. I po trzecie: kiedy przyszłam do szkoły, to pierwsze, co było podkreślane, to etos pracy aktora. Mówiono nam, że teatr jest najważniejszy, że nie ważne czy jesteś chory, czy umarła ci matka lub ojciec, to musisz być wieczorem i zagrać spektakl. Dlatego musisz być twardy. Do znudzenia powtarzano, że musisz mieć wrażliwość motyla, ale skórę słonia. Istniało więc wśród większości profesorów przeświadczenie, że muszą nas do tego przygotować. Bo kiedy pójdziemy dalej w życie, będziemy się spotykać z reżyserami, którzy są kapryśni, gwałtowni i wybuchowi.

- No właśnie: mottem filmu są autentyczne słowa znanego polskiego aktora, skierowane do studentów: „Ja was muszę zgwałcić, żeby was życie nie zgwałciło”.

- Dokładnie. Sednem przemocy na aktorskich studiach jest ten źle pojęty etos. Oczywiście w zdrowych proporcjach jest ważny – pracujemy bowiem w teatrze w zespole i kiedy jedna osoba nie przyjdzie, to się wszystko rozwali. Ale są w życiu naprawdę ważniejsze sytuacje. Dlatego przede wszystkim trzeba być człowiekiem - i o tym pamiętać. Aktor musi umieć wykrzesać z siebie trudne emocje czy czasem rozebrać się na planie. Bo nasze ciało jest narzędziem pracy i mieszkaniem dla tej postaci, którą w danej chwili będziemy powoływać do życia. Przemoc wobec aktorów jest więc bardzo łatwa. Tym bardziej, że już studenci wiedzą, że choć są ze sobą bardzo zżyci, to za chwilę będą dla siebie konkurencją. Granie na tych emocjach jest więc bardzo częste i w „Utracie równowagi” bardzo dobrze to pokazano: jak się wykorzystuje motywacje człowieka i jak można go zmanipulować, by grupę przyjaciół zamienić w grupę rywali.

- Wciela się pani w postać dziekan najbardziej prestiżowej uczelni aktorskiej w Polsce. Niestety: nie potrafi ona stanąć po stronie studentów, kiedy potrzeba. I tak często bywa w prawdziwym życiu. Dlaczego tak się dzieje?

- Ta moja dziekan jest uosobieniem systemu. Ona jest tak weń wtopiona, że stępiła się jej wrażliwość. Jedną nogą stoi w jednym miejscu, a drugą – w innym. Chciałaby być trochę z tymi studentami i stara się dobrotliwie rozmawiać z Mają, która zgłasza przemocowe zachowania ze strony reżysera jej dyplomu. „Nie przejmuj się, ja ci to zaliczę” – mówi do niej. Ale nie jest to ta odwaga, o której mówiliśmy. Ta dziewczyna nie chce litości, ale sprawiedliwości. Ona chce wykrzyczeć to, co ją spotkało. Ta pozorna pomoc jest dla niej jak policzek. Pani dziekan wydaje się tymczasem, że postępuje słusznie: po co rozkręcać aferę i stawiać sytuację na ostrzu noża, kiedy można to rozpuścić, zamieść pod przysłowiowy dywan. Dobrze wszyscy wiemy, jak to się odbywa w dorosłym życiu. Tu się przyklepie, tam się nie powie, tu się komuś szepnie jedno, a tam komuś drugie. Taka jest pani dziekan i dopiero, kiedy sytuacja określa się już jednoznacznie i nie ma innego wyjścia, staje tam, gdzie nie ma innej możliwości, żeby się inaczej zachować. To klasyczny konformizm.

- Można się spodziewać, że pani dziekan też przeszła przez szkołę artystyczną i miała do czynienia z przemocą psychiczną czy fizyczną. Tak przekazuje się traumę z pokolenia na pokolenie?

- Oczywiście. Weźmy taką ideę „fuksówki”, która mam nadzieję jest już przeszłością. Z zasady miała to być zabawa: oto przychodzą do szkoły aktorskiej młodzi studenci, którzy niby dostali się do niej „fuksem”, a nie dzięki swemu talentowi czy pracy. Studenci starszych lat wymyślają im więc zwariowane zadania, a oni mają być dla nich uprzejmi i znać ich wszystkich po nazwisku. Pozornie wydawałoby się, że nie będzie w tym nic złego, bo dzięki temu grupa roku zero się integruje, poznając przy tym całą szkołę. No ale każdy człowiek to osobna jednostka i w ludziach są różne instynkty. Dlatego często kończyło się indywidualnym znęcaniem się. I potem ten, wobec którego zastosowano przemoc, kiedy szedł na wyższy rok, miał bardzo dużą potrzebę odegrania się. To tak, jak „fala” w wojsku i ciężko było nad tym zapanować, żeby nie dochodziło do nadużyć.

- Pani też tego doświadczyła?

- Sytuacje były różne. Ale jedną pamiętam szczególnie. Kiedy dostałam się na pierwszy rok w studium aktorskim w Gdyni. „Fuksówka” była wtedy dla mnie wielkim zaskoczeniem. Starsi koledzy i koleżanki wymyślili sobie, że studentkom pierwszego roku nie wolno się malować. I w pewnym momencie jedna dziewczyna wsadziła mi siłą głowę do umywalki pod kran. Ja mam ciemną oprawę oczu i ona uważała, że jestem umalowana. Komu miałam się potem poskarżyć? To są sytuacje, które ciężko kontrolować. Stąd ta spirala przemocy się nakręcała. Ktoś, komu nie pozwolono pojechać na pogrzeb matki, bo musiał grać spektakl, wymaga potem od studentów podobnych zachowań wręcz jeszcze w dwójnasób: „Ja cierpiałem, więc i wy musicie cierpieć”.

- Trzy lata temu opisała pani na Facebooku swoje trudne doświadczenia z krakowskiej Akademii Teatralnej. Jaki wpływ miały na panią te przemocowe zachowania?

- Bardzo duży. Mówiąc o tym etosie pracy, można powiedzieć, że pobudki większości profesorów były właściwie szlachetne. Oni gnębili nas z przekonania, że to jest właściwe. Czymś innym była natomiast zwykła i chamska przemoc psychiczna, czyli uwzięcie się na kogoś. Ja umiałam to wewnętrznie rozgraniczyć – czułam, kiedy profesor jest dla nas ostrzejszy, bo chce, żebyśmy się wzięli w karby. A czymś innym była wyrafinowana i wręcz psychopatyczna przemoc.

- Jak to wyglądało?

- To zaczęło się już na pierwszym spotkaniu. Wykładowczyni kazała nam powiedzieć fragmenty tekstów, które mówiliśmy na egzaminach. Wszyscy wychodzili, a ona słuchała. Kiedy tylko ja zaczęłam mówić, od razu mi przerwała: „Nie, co to za tekst? Weź daj jakiś inny”. I od tego się zaczęło. Dlatego wiedziałam, że ona nie za bardzo mnie lubi. Ale od nielubienia do znęcania się jest daleka droga. Niestety na każdych kolejnych zajęciach było przerywanie po pierwszym słowie, kiedy zaczynałam mówić tekst. To była jak tresura, więc powodowało to, że zatrzaskiwałam się coraz bardziej w sobie i coraz bardziej się bałam. Wychodziłam, drżał mi głos i nie byłam w stanie nic z siebie wydusić. Dlatego nie byłam w stanie pokazać jej, że nie ma racji. Na koniec postanowiła mnie otworzyć na siłę. Kazała mi mówić tekst, a kolegom popychać mnie jak lalkę. I tak zrobili. Oczywiście rozpłakałam się, bo było to bardzo upokarzające. „Wreszcie coś z ciebie wyszło” – skwitowała tę sytuację. Byłam wtedy bliska rezygnacji ze szkoły.

- Jak się pani udało to przetrwać?

- Miałam dobrą duszę przy sobie. Pomogła mi pani profesor od dykcji – Marta Jurasz. Ćwiczyliśmy na lekcjach te teksty i ona zauważyła, że ze mną coś się dzieje i po prostu wyciągnęła do mnie rękę. Wysłuchała mnie i pracowała ze mną, żebym miała tekst tak wbity w głowę, że wytrącę z dłoni broń tamtej wykładowczyni. Poświęcała mi czas poza podstawowymi zajęciami. I mnie uratowała. Gdyby nie ona, chyba nie zostałabym aktorką.

- Przemocowe zachowania wykazują również reżyserzy teatralni czy filmowi – szczególnie właśnie wobec młodych aktorów. Pani też się to przydarzyło?

- Miałam takie jedno spotkanie z reżyserem, który zniszczył kilka osób. Umiał to robić: najpierw udawał bardzo przyjacielskiego i sprawiał, że człowiek się przed nim otwierał, a potem przy całej ekipie potrafił w to słabe miejsce uderzyć. Momentami był bardzo wulgarny, obcesowo odnosił się do kobiecej fizyczności, dosadnie komentował to, jak ktoś wygląda w kostiumie. Tresował aktora też tak, że wymuszał na nim jakieś dwadzieścia dubli. Wywracał przy tym oczami i mówił: „Cała ekipa czeka, a ty nie umiesz!”. I wiem, że jedna osoba nie podniosła się już z tego. Ja, nauczona paradoksalnie doświadczeniami ze szkoły, w pewnym momencie zorientowałam się z kim mam do czynienia.

- I jak sobie pani z nim poradziła?

- Postawiłam się mu. Ale nie przy ekipie, bo byłoby to nieprofesjonalne. Zresztą ekipa też go nie znosiła. Powiedziałam mu po prostu, że sobie nie życzę takiego traktowania – i on natychmiast odpuścił. Kiedy poczuł, że nie ma pola do znęcania się, wycofał się. Miałam o tyle łatwiej, że nie grałam tam głównej roli, kiedy więc inni spędzali na planie czterdzieści dni, to ja tylko jakieś dwadzieścia. On się po prostu ode mnie odczepił.

- Czyli trzeba jasno postawić granice?

- Innym razem miałam do czynienia z reżyserem, który tresował nas i wrzeszczał na wszystkich. Wtedy nie wytrzymałam i powiedziałam mu przy całej ekipie: „Bardzo przepraszam, ale czy możemy się do siebie odnosić z szacunkiem? Bo wszyscy gramy do jednej bramki”. I zostałam usunięta z serialu. To proste metody nacisku. Czasem jednak człowiek musi wybrać. Wtedy oczywiście nie przypuszczałam, że to się tak skończy, ale tak się stało i teraz mam już świadomość, że tak po prostu może być. Że ludzie z władzą, będą się na nas mścić.

- Nic dziwnego, że aktorzy boją się głośno mówić o swoich doświadczeniach, żeby nie mieć potem problemów ze znalezieniem pracy.

- Oczywiście. To bardzo mocna siła nacisku. Nasze środowisko jest małe i łatwo jest przykleić komuś łatkę - że to „trudny aktor”. Za wieloma moimi kolegami, którzy się nie zgadzali i buntowali, ciągnęła się potem taka opinia. Że są kapryśni, że nie umieją współpracować. I rzeczywiście mieli mniej pracy.

- Kilka lat temu dużo się mówiło o nadużyciach władzy w szkołach aktorskich i na planach filmowych. Teraz trochę to ucichło. Coś się zmieniło?

- Teraz wahadło wychyliło się w drugą stronę i tworzą się karykaturalne historie. Młodzi aktorzy nie życzą sobie, żeby mówić do nich podniesionym głosem. A na planie zawsze jest ferwor i żeby być usłyszanym trzeba nieraz krzyknąć. Jeśli ktoś tego nie zaakceptuje, praca staje się niemożliwa. Jeśli dalej tak będzie, to nasz zawód się skończy, bo nie będzie można dać aktorowi uwagi, ponieważ zrani się go psychicznie. Najważniejsze jest więc zachowanie balansu, żeby nie popaść w żadną skrajność.

- Początkowo chciała pani zostać malarką lub architektką. Nie żałuje pani czasem, że nie ukończyła Akademii Sztuk Pięknych, tylko Akademię Teatralną?

- Myślę tak często. Zawód aktora jest bardzo trudny. Są w nim piękne momenty i wtedy człowiek czuje się na miejscu, że dosłownie ma skrzydła. Ja przez długie lata zastanawiałam się czy jestem wystarczająco dobra, co było pokłosiem tego batożenia na studiach. „Bo ty jesteś tylko ładna” czy „Bo ty jesteś tylko ozdobnikiem”. Ale spotkałam też na swej drodze zawodowej bardzo fajnych ludzi. Wspaniałych nauczycieli: Jana Peszka, Jerzego Trelę, Annę Polony, Jerzego Grałka i innych. Te spotkania i charyzma tych nauczycieli na zawsze zostaną w moim sercu. Mimo wszystko ten balans jest więc jakoś zachowany. Bardzo mnie jednak męczy, że w naszym zawodzie jest dużo nieetycznych zachowań. Ta przemoc psychiczna czy fizyczna to jedno, do tego dużo jest też intryg. Masz rolę, za chwilę nie wiesz dlaczego tę rolę tracisz tuż przed rozpoczęciem zdjęć i nikt nawet do ciebie nie zadzwoni, że ty już nie grasz, tylko wsadza swojego człowieka. Dlatego jest we mnie sporo takiego zwykłego, ludzkiego smutku. Dzisiaj jednak zachowuję dystans i spokój. Kiedy dawniej zdarzała mi się taka sytuacja, to rwałam sobie włosy z głowy, a teraz mówię: „Aha, znowu to samo. Idziemy dalej”. Tym bardziej cieszy mnie praca z młodymi ludźmi, którzy nie są jeszcze zepsuci i uwikłani w żadne układy. To daje emocje, które w innych rejonach są już niedostępne: czuję się z nimi znów młoda.

- Cofnijmy się więc do czasu, kiedy pani zaczynała. Poznaliśmy panią jako pannę młodą w „Weselu” Wojciecha Smarzowskiego. Jakie to było doświadczenie zagrać w tym dzisiaj już kultowym filmie?

- Kiedy bierzemy w czymś udział, nie wiemy czy to będzie kultowe czy nie. Kiedy na castingu Wojtek wybrał pięć dziewczyn z dwustu czy czterystu, które przyszły, powiedział, że chciałby, aby znaleźć w scenariuszu słabe punkty. Czy są jakieś sceny czy dialogi, które mi się nie podobają. Przeczytałam więc ten tekst i pomyślałam: „Boże, co ja mam w ogóle powiedzieć? Przecież to jest genialne!”. Coś tam jednak wymyśliłam, bo wiedziałam, że on tego oczekuje. Ale miałam takie myśli, że jeśli ten film powstanie, to będzie coś wyjątkowego i ważnego. Kiedy pracowaliśmy nad nim, miałam więc poczucie, jakbym się unosiła nad ziemią. Tym bardziej, że cała ekipa aktorska była fenomenalna. W ogóle nie czułam żadnej hierarchiczności – że oto ja tu jestem najmłodsza. Słyszało się wielokrotnie, że starsze aktorki były zazdrosne o młodsze koleżanki, a tu w tego nie było. Kiedy czekaliśmy na ujęcie, siedziałyśmy wszystkie razem na czele z Iwoną Bielską, która grała moją mamę, przy takim dużym stoliku i wygłupiałyśmy się. To było fantastyczne przeżycie.

- Cała Polska polubiła panią dzięki sitcomowi „Niania”.

- Polubiła albo nie. (śmiech) To była komediowa bohaterka, więc bawiła widzów, zatem ta sympatia gdzieś tam była. Dziś też wiele osób mówi, że to kultowy serial. Ale w tym przypadku nie mogliśmy jeszcze tego wiedzieć, bo w tamtych czasach sitcom kojarzony był z czymś gorszym. Kiedy ktoś występował w tego rodzaju produkcji, wydawało się, że nie potrafi zagrać czegoś poważniejszego. Tymczasem ja uważam, że kiedy ktoś umie rozbawić publiczność, to jest trudniejsze i ważniejsze. Trudniej jest rozbawić widza, więc kiedy zostaje rozbawiony, jego wdzięczność jest większa. Ale nie ma się co za to spodziewać jakichś specjalnych gratyfikacji. Kiedy kręciliśmy „Nianię”, chcieliśmy zrobić coś nowego i fajnego. Byliśmy więc też bardzo zżytą ekipą. Pracowaliśmy w sumie cztery lata. Oczywiście spotykaliśmy się tylko co jakiś czas na dwa miesiące, ale te dwa miesiące byliśmy non-stop razem. Tym bardziej, że kręciliśmy w hali. Przyjaźnie, które nawiązałam, trwają do dziś.

- To naprawdę możliwe?

- Los chciał, że przeżyłam wtedy bardzo trudne chwile w swoim życiu. Pewnego dnia dostałam wiadomość, że bliska osoba z mojej rodziny zginęła w wypadku samochodowym. Musiałam więc pojechać wesprzeć bliskich i można było wtedy powiedzieć: „Niestety, nie możesz pojechać, bo każdy dzień zdjęć kosztuje”. Tymczasem wszyscy bardzo mnie wtedy wsparli: producentka Dorota Kośmicka, reżyser Jurek Bogajewicz, aktorzy i cała ekipa. Dostałam samochód i kierowca zawiózł mnie do mojej rodziny. To są takie sytuacje, które człowiek potem pamięta. Tak jak już powiedziałam: trzeba być najpierw człowiekiem – a dopiero potem reszta.

- Przyznała pani, że po „Niani” reżyserzy i producenci widzieli panią wyłącznie w podobnych rolach zimnych i wyrachowanych kobiet. Starała się pani walczyć z tym zaszufladkowaniem?

- Oczywiście. Starałam się zawsze wyposażać moje bohaterki w trochę inne cechy. Ale ten sznyt był podobny i trudno się było od tego oderwać. Potem jednak w „M jak miłość” czy w „Ojcu Mateuszu” udało mi się sprawić, że moje bohaterki były choć trochę cieplejsze i milsze.

- W „M jak miłość” występowała pani przez osiem lat. O telenowelach mówi się, że trzeba grać szybko, sprawnie – i do kasy. Można jednak z takiej produkcji coś dobrego wynieść dla siebie?

- To zależy od naszego podejścia. Jeśli my traktujemy taki występ na zasadzie „gram, odhaczam i idę do kasy”, to rzeczywiście tak będzie. Ktoś mądry powiedział, że „chałtura jest w nas”. Z takim podejściem można grać nie tylko w telenoweli, ale też w kinie. Kiedyś mój partner grał w jakimś filmie i jego koleżanka z planu, przygotowując się do sceny, ustalała przez telefon z malarzem jaki ma mieć kolor ściany, a potem odkładała słuchawkę i grała. On nie mógł się skupić, a on mu mówi: „Bartek, dla kogo my to robimy? Dla debili przecież”. (śmiech) Czyli podejście do pracy jest w nas. Dlatego ja zawsze staram się pracować jak najlepiej. Wiadomo – są dni, kiedy człowiek przychodzi i myśli: „Boże, żeby to jak najszybciej skończyć”. Ale kiedy już staję przed kamerą, to staram się zrobić to dobrze. Tym bardziej, że w telenoweli scenarzyści zapewniają aktorom cały wachlarz emocji i przeżyć. Dzięki temu można sobie naprawdę pograć.

- Zachowała pani pasję do teatru – wielkim sukcesem okazał się spektakl „Telewizja kłamie”, do którego powstania przyczyniła się pani. Występy w takim przedstawieniu do duża satysfakcja?

- Aktorzy generalnie mają małą siłę sprawczą. Ktoś pisze scenariusz, ktoś nas wybiera do roli, ktoś nas reżyseruje. Dlatego w pewnym momencie poczułam, że chcę mówić swoim głosem, realizować tematy, które mnie nurtują i opowiadać o tym, co mnie interesuje. Wiadomo – fajnie byłoby nakręcić film, ale to są za duże koszty. Dlatego postawiliśmy z moim partnerem Bartkiem Kasprzykowskim na spektakl. Ponieważ jesteśmy we dwójkę, możemy się nawzajem napędzać. Gdybym sama miała coś wymyślać, to byłoby trudniej. Bartek bardzo chciał opowiedzieć o telewizji. Przyszedł z tym pomysłem, zrobiliśmy burzę mózgów, potem Michał Paszczyk to napisał, przyjeżdżał do nas ze scenami, a myśmy je modyfikowali. To był proces twórczy, który dawał wielką satysfakcję. Nie myśleliśmy jednak, że to będzie sukces. Polski rynek spektakli, jeżdżących po kraju wypełniony jest francuskimi lub angielskimi farsami. A nasz spektakl to mieszanka teatru i kabaretu, więc ludzie nie bardzo wiedzieli na co przychodzą. Potem wybuchła pandemia – i byliśmy przekonani, że trzeba się będzie zająć czymś innym. Znalazł się jednak nowy sprzedawca, który poczuł w tym potencjał i nagle zaczęliśmy grać w każdy weekend, po dwa spektakle w mieście. Na pewno temat był aktualny, ale też forma spodobała się widzom. Mogliśmy się na tym przejechać, a udało się. Dlatego chcemy robić takie rzeczy dalej.

- Wspólna pasja do aktorstwa jest czymś, co cementuje państwa związek?

- To złożona historia. Na pewno wspólna praca nam nie przeszkadza. Ludzie często się dziwią: „Wy tak razem w pracy, razem w domu?”. A u nas przeciwnie – to przyczynia się do tego, że nasz związek dobrze funkcjonuje. Uzupełniamy się bowiem i wspieramy. Kiedy mamy jakiś pomysł, dyskutujemy i robimy burzę mózgów. Kiedy jedziemy w trasę na weekend, to jesteśmy razem na scenie i poza nią. Kiedy któreś z nas gorzej się czuje, to się wspieramy. Dzielimy więc i pracę, i życie.

- Kiedyś powiedziała pani: „Czerpię ogromną satysfakcję z naszego domowego życia”. Rodzina to najlepsze lekarstwo na zawodowe stresy?

- Zależy kto, jakie ma priorytety. Dla mnie rodzina jest sensem mojego życia. Żadne porażki i sukcesy aktorskie nie są w stanie mi tego ani zepsuć, ani naddać. Ciężkie przeżycia w życiu prywatnym sprawiły, że rodzina naprawdę jest dla mnie najważniejsza. To mnie mocno pionizuje. No bo jaka rola może być ważniejsza od moich dzieci? Każda matka doskonale rozumie, jaką wartość ma dla niej uśmiech, sukces czy porażka jej dziecka. Dlatego cieszę się, że nie wybrałam takiego życia, w którym poświęciłabym życie rodzinne dla kariery i nie założyłabym rodziny. Wiem bowiem, że wtedy prędzej czy później przychodzi taki moment, kiedy zostaje nam tylko samotność. A ten zawód się nie odwdzięczy.

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera

Wybrane dla Ciebie

Próba przemytu bursztynu z Dubaju. Mężczyzna wpadł na krakowskim lotnisku

Próba przemytu bursztynu z Dubaju. Mężczyzna wpadł na krakowskim lotnisku

Małopolskie wsparcie dla Trzaskowskiego. Mocna delegacja na krakowskim Rynku

Małopolskie wsparcie dla Trzaskowskiego. Mocna delegacja na krakowskim Rynku

Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska