Pamiętasz moment, w którym fortepian przestał być ćwiczeniem, a stał się językiem Twojej ekspresji?
- Szczerze? Nie pamiętam dokładnie, kiedy to się stało. Fortepian zawsze był dla mnie czymś w rodzaju schronienia – takim miejscem, w którym mogłem się ukryć. Językiem ekspresji stał się dopiero później, kiedy zacząłem grać jazz. To było mniej więcej w okolicach dwudziestki.
Choć wcześniej zorientowałem się, że grając, można zdobyć punkty towarzyskie. Pamiętam, że podczas imprez, kiedy siadałem przy pianinie i grałem popularne melodie, od razu gromadzili się ludzie. Zwłaszcza dziewczyny. Wtedy zrozumiałem, że fortepian to nie tylko instrument, ale pojazd. I tym pojazdem podróżuję przez życie do dziś.
Czy fortepian to był Twój wybór czy raczej decyzja rodziców?
Rodzice mnie po prostu dobrze obserwowali. W domu pojawiło się pianino. Miałem pięć lat, kiedy dostałem pierwsze lekcje. Zainteresowałem się – więc naturalnie poszedłem dalej tą drogą. Kiedy trafiłem do szkoły muzycznej, fortepian był już logicznym wyborem. A że się sprawdzał – zarówno jako narzędzie, jak i jako pasja – to nie było potrzeby zmiany.
Twoje dłonie to temat mitów. Słyszałem, że masz palce dwa razy dłuższe niż normalny człowiek.
Dłonie mam normalne, nie za duże, nie za małe. Fakt, że są sprawne – ale to kwestia ćwiczeń. Mam już je tak wyćwiczone, że czasami nie wiem, co dokładnie gram - one wiedzą lepiej ode mnie. I mówię teraz prawdę, czasami naprawdę nie wiem, co gram. Pamięć mięśniowa jest już poza moim świadomym postrzeganiem.
Twoje początki to trójmiejska scena jazzowa i współpraca z Januszem Muniakiem. Jak wspominasz tamte czasy?

Kultura i rozrywka
Tak, choć z Muniakiem grałem dosłownie parę razy w życiu, bo był z Krakowa, a ja z Trójmiasta. Pierwsze poszukiwania jazzu były razem z Irkiem Wojtczakiem, dziś jednym z filarów polskiego jazzu. Uczyliśmy się improwizować i szukaliśmy sposobu na to, żeby zbudować jakieś sensowne muzyczne formy. Potem zespół Miłość z Tymonem Tymańskim i kwartet Emila Kowalskiego. Potem zacząłem grać z muzykami z Warszawy i miałem coraz więcej propozycji.
Był jakiś moment przełomowy w Twojej karierze?
Nie wierzę w jeden przełom. To ciągła, mozolna ewolucja. Każdy dzień, każde doświadczenie – życiowe, sceniczne, nawet to z garderoby – dokłada kolejną cegiełkę. To nieustanny proces budowania siebie. Nie tylko gra, ale wszystko, co mnie kształtuje jako człowieka.
A jednak masz na koncie współpracę z takimi postaciami jak Tomasz Stańko, Marcus Miller czy David Gilmour.
Od Stańki nauczyłem się czego innego niż od Millera, a od Gilmoura jeszcze czegoś innego. Jeszcze czegoś innego od Johna Scofielda, od Phila Manzanery… Nawet od ludzi, których nazwisk nie znam. Każdy artysta ma swoją perspektywę, swoje sposoby na funkcjonowanie. Muzyka to język abstrakcyjny – i wymaga nie tylko warsztatu, ale też empatii. Trzeba mieć pewne umiejętności psychologiczne, ale to w zasadzie przychodzi samo.
Wydaje mi się, że dzięki Tobie – pewnie też przez te wszystkie współprace – jazz stał się dla wielu bardziej przystępny, nie mówiąc już o muzyce Chopina.
Może tak. Ale Chopin był obecny w polskiej przestrzeni muzycznej długo przede mną. Nie jestem pionierem. Może po prostu mam długie włosy i to się trochę kojarzy z Chopinem i z Jezusem – i to działa na podświadomość (śmiech). Ale tak serio – najważniejsze jest to, że jestem sprawnym pianistą. Ćwiczyłem tysiące godzin, i to jest fundament. Bez tego nic by mi się nie udało i nikt nie traktowałby mnie poważnie.
Nie jesteś dumny z płyty „Chopin – impresje"?
Nie. Na potrzeby płyty musiałem zdekonstruować muzykę Chopina, a konstrukcje Chopina są mistrzowskie – faktura i forma każdego utworu są doskonałe. A ja, by grać na jego tematach po swojemu, musiałem te struktury uprościć. Dziś bym tego tak nie zrobił. Ale wtedy zrealizowałem to zamówienie tak, jak potrafiłem, to było zawodowe wyzwanie. I, prawdę mówiąc, ta płyta otworzyła mi sporo drzwi.
Lubisz łączyć muzykę klasyczną z jazzem?
Tak, zdecydowanie. Uważam, że ten podział na style – klasyka tu, jazz tam – jest umowny. Kiedyś przecież muzycy klasyczni też byli improwizatorami. Dziś tę przestrzeń wypełniają jazzmani, ale to prawo do improwizacji powinno przysługiwać każdemu muzykowi. To naturalny element muzykowania, a nie coś zarezerwowanego tylko dla jednej sekty.
A po kogo sięgasz, kiedy improwizujesz na kanwie klasyki? Wciąż Chopin, czy może bardziej Bartók, Szymanowski...?
Chopin z biegiem lat stał się dla mnie – choć to może zabrzmi kontrowersyjnie – dość niewdzięcznym materiałem do improwizacji. Jego muzyka jest tak domknięta, tak krystalicznie doskonała, że trudno tam coś dołożyć, nie niszcząc pewnej subtelnej równowagi. Trzeba jednak pamiętać, że sam Chopin był przecież wybitnym improwizatorem – i to też słychać w jego muzyce. Nie zmienia to faktu, że dziś zdarza mi się sięgać po twórczość innych kompozytorów.
Od 2011 roku jesteś dyrektorem artystycznym Enter Music Festival. Jak to się zaczęło?
To był pomysł Jurka Gumnego, który zarządza terenem nad Jeziorem Strzeszyńskim. Chciał tam zorganizować jakieś koncerty, a od lat tworzy tam park rzeźby, w tej chwili jest to jeden z największych parków rzeźby w Europie. Wymyślił sobie, żebym to ja był dyrektorem artystycznym. Rozmowy trwały chyba dwa lata. W końcu zaryzykowaliśmy i od kilkunastu lat robimy to razem.
W tym roku będzie już 15. edycja...
Festiwal cały czas się rozwija. Mamy coraz większą wprawę, coraz lepsze nazwiska, coraz więcej publiczności. Tegoroczna edycja to m.in. dwie trzecie składu tria Esbjörna Svenssona, będzie Al DiMeola, Tia Fuller, Terry Lyne Carrington...
Macie jakiś klucz w doborze artystów?
Intuicja. Oczywiście trochę kalkulujemy – ile dany artysta kosztuje, czy ściągnie publiczność. Ale prawda jest taka, że mamy już swoich słuchaczy którzy nam ufają. Ale najczęściej zapraszam artystów, których sam chcę usłyszeć na żywo. To bardzo osobisty wybór. Czasem znam kogoś z płyt, czasem coś usłyszałem przelotem na innym festiwalu. Ale chodzi o to, żeby tworzyć jakość. Również przez odkrywanie nowych twórców.
Rok 2025 to nie tylko 15. edycja Enter Enea Music Festival, ale również trasa koncertowa, promująca Twój ostatni projekt "Beamo" z Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco – i to już w czerwcu.
Współpraca z Larsem Danielssonem i Zoharem Fresco w ramach projektu Beamo to bez wątpienia najintensywniejsza współpraca mojego życia. To muzycy, z którymi gram najczęściej, najdłużej i z największą przyjemnością. Jeśli więc miałbym wskazać najważniejsze spotkania muzyczne, które miały przełomowe znaczenie, to właśnie spotkanie tych dwóch artystów najmocniej wpłynęło na moje życie – nie tylko zawodowe.
Nagraliśmy płytę, która w pewien sposób jest awangardowa – łamie bowiem zasady tonalne, na których opiera się klasyczny system muzyczny. W czerwcu ruszamy z tym materiałem w trasę po Polsce – zagramy siedem koncertów w siedmiu miastach: w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie, Olsztynie, Gdańsku, Rzeszowie i Lublinie. Podczas pierwszej trasy koncertowej publiczność dobrze przyjmowała nasz nowy język, otwierając się na nowe doznania i inny sposób odbierania muzyki.
Skoro już jesteśmy przy temacie współpracy – jak doszło do tego, że połączyliście siły z Wojciechem Waglewskim i zespołem Voo Voo?
Pierwszy raz zagraliśmy razem koncert w duecie, na jednym z festiwali organizowanym przez Arkadiusza Stolarskiego – tego samego, który odpowiada za Męskie Granie. Był to chyba 2010 rok. Zagraliśmy wtedy krótki set – tylko we dwóch – i to było dla mnie porażające doświadczenie, w najlepszym znaczeniu tego słowa.
Publiczność zareagowała niesamowicie, atmosfera była magiczna. Oto nagle po ostrym, rockowym graniu zabrzmiał kameralny, intymny duet – zapadła cisza... Absolutna, stuprocentowa cisza. Zostaliśmy wysłuchani z ogromnym skupieniem. Było to naprawdę wstrząsające doświadczenie. Od tamtego momentu poczuliśmy, że zaszła między nami jakaś reakcja energoinformacyjna. Jakby działało jakieś prawo większych połączeń – coś, co nas po prostu związało. I od tamtej pory – czyli już 15 lat – trzymamy się razem z dużą sympatią i coraz głębszym zrozumieniem. Mam wrażenie, że wzajemnie odcisnęliśmy w sobie jakieś muzyczne piętno.
Wasze pierwsze spotkanie to jeszcze wcześniejszy epizod, prawda?
Tak, pierwszy raz pracowaliśmy razem przy nagraniach muzyki filmowej Zbigniewa Preisnera – to był, o ile dobrze pamiętam, film Agnieszki Holland. I wtedy doznałem objawienia! Ja wcześniej myślałem, że Waglewski to po prostu rockowy gitarzysta, a tu przychodzi do studia facet z gitarą akustyczną – i zaczyna grać tak, że zbieram szczękę z podłogi. Nie sądziłem, że potrafi grać z takim wyczuciem. Później, gdy padła propozycja zagrania z nim koncertu w duecie – nie wahałem się ani chwili. Już wiedziałem, że to nie jest tylko rockman, ale wybitny instrumentalista.
W Voo Voo grają też inni muzycy o bardzo wyrazistym stylu – Pospieszalski, Bryndal, Karim... Co było dla Ciebie największym wyzwaniem w tej współpracy? Łatwo było znaleźć wspólny język?
Jeśli chodzi o język – nie było żadnego problemu. To są wrażliwi ludzie i bardzo doświadczeni muzycy. Większym wyzwaniem okazał się decybelaż. Granie z zespołem rockowym oznacza, że jest po prostu... głośno. A fortepian to jest instrument akustyczny, który niezbyt dobrze sobie radzi w takich warunkach. Musiałbym też mieć przystawki, żeby mnie było słychać, a tak to muszę grać naprawdę mocno – to blokuje mięśnie, zabiera precyzję, no i zwyczajnie męczy.
Na szczęście mam świetnego realizatora dźwięku, Piotra Taraszkiewicza, który opracował optymalne omikrofonowanie i nagłośnienie instrumentu.
Chciałbym jeszcze zapytać o Twój udział w Montreux Jazz Piano Competition. Wiem, że był to 2012 rok, ale niezmiennie robi wrażenie to, że byłeś tam przewodniczącym jury – jako pierwszy Polak. Jakie to było dla Ciebie doświadczenie?
Rzeczywiście, zaskakujące było powołanie mnie na przewodniczącego, byłem wtedy jeszcze stosunkowo młodym muzykiem. Szefowa festiwalu była na moim koncercie rok wcześniej i zaryzykowała. Siedziałem w jury dwukrotnie, w tym raz jako przewodniczący. Przyznam się, popełniłem wtedy poważny błąd – nie przeczytałem regulaminu. Poprosiłem jednego z uczestników o wykonanie dodatkowego utworu. To uruchomiło proceduralną lawinę – trzeba było przepuścić wszystkich do drugiego etapu, żeby uniknąć pozwów. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło.
Ktoś szczególnie zapadł Ci w pamięć z tamtego konkursu?
Tak, Marialy Pacheco i jej brat Jorge Louis. To właśnie Jorga poprosiłem o wykonanie dodatkowego utworu w pierwszym etapie, a jego siostra Marialy wygrała ten konkurs. Jest znakomita – miała też okazję zagrać dwa razy na naszym festiwalu Enter Enea. Jest naprawdę świetna.
Skoro już jesteśmy przy młodych artystach. Powiedz, jak oceniasz kondycję polskiego jazzu dziś, w tych szybko zmieniających się czasach?
Jestem zachwycony. Naprawdę – zachwycony! Poziom muzyków, którzy dziś grają jazz, jest wybitny. Są sprawni, błyskotliwi, grają z wyjątkową lekkością i polotem… To są bardzo dobre czasy dla jazzu, ale chyba niezbyt dobre dla samych muzyków jazzowych, bo ilość dobrych muzyków powoduje swoistą inflację. Czasem przeglądam listy „Jazz Topu" w Jazz Forum, patrzę na nazwiska muzyków uznanych przez publiczność za najlepszych – i wielu z nich w ogóle nie znam! To pokazuje, jak ogromna i dynamiczna stała się dziś scena jazzowa. Mamy bardzo mało miejsca w mediach, jazz to zaledwie kilka procent rynku muzycznego. Nie wiem jak to się dzieje, że ja mam pełne sale, czasami na moje koncerty przychodzi po kilka tysięcy ludzi...
Na koniec zapytam, czy tak utytułowany artysta jak Ty ma jeszcze jakieś muzyczne marzenia, które chciałbyś spełnić?
Nie… Nie mam. Może to kwestia doświadczenia, ale jestem już tyle lat na scenie, że mam swoje "muzyczne dossier". Nie zależy mi na dopisywaniu nowych nazwisk do życiorysu. Poza tym – im większa gwiazda, z którą mógłbym zagrać, tym bardziej skostniałe bywają jej wykonawcze maniery. W takich przypadkach o prawdziwą, głęboką współpracę bywa trudno – można co najwyżej komuś akompaniować. Ale umysł ludzki to zagadka, czasami okazuje się nawiązać z kimś tajemną, trudną do wytłumaczenia więź. Bywa, że ta więź znika od razu po zejściu ze sceny - ale to jest właśnie magia muzyki, która nie jest z tego świata.
***
Leszek Możdżer
Wybitny polski pianista, kompozytor i producent muzyczny, jeden z najbardziej rozpoznawalnych artystów jazzowych w Europie. Znany z niezwykłej wrażliwości i umiejętności łączenia jazzu z muzyką klasyczną. Improwizator z wyobraźnią, który potrafi sięgać zarówno po Chopina, jak i po Bartóka czy Lutosławskiego, nadając ich muzyce nowy wymiar. Współpracował m.in. z Tomaszem Stańką, Janem A.P. Kaczmarkiem, Zoharem Fresco i Adamem Pierończykiem. Autor muzyki filmowej i teatralnej, twórca projektów symfonicznych i kameralnych. Jego koncerty są przeżyciem artystycznym – pełne emocji, przestrzeni i oryginalnych brzmień. Możdżer to artysta, który nieustannie przekracza granice gatunków i definiuje na nowo, czym może być współczesny jazz.