https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mikołaj Kubacki, aktor Starego Teatru, o swoich początkach: Przyjechałem ze wsi do wielkiego miasta. Byłem w Krakowie sam, 600 km od domu

Paweł Gzyl
"Wujek Foliarz"
"Wujek Foliarz" TVP
Do kin trafił właśnie „Wujek Foliarz” - nowa polska komedia, w której główną rolę gra utalentowany aktor Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Mikołaj Kubacki opowiada nam dlaczego porzucił rodzinną wieś i nie został rolnikiem, tylko przejechał 600 kilometrów, aby szlifować swój aktorski warsztat pod Wawelem.

- Wierzysz w teorie spiskowe?

- Coraz bardziej zaczynam wierzyć, kiedy obserwuję działania mojego wujka, bo ma on dużą siłę perswazji. (śmiech) Staram się jednak oddzielić uczucia do niego i swój światopogląd. Mówi się, że w każdym żarcie jest ziarno prawdy i chyba tak samo jest z teoriami spiskowymi. Podchodzę jednak do tego z dystansem. Trzeba się zawsze kierować własnym rozumem.

- W filmie „Wujek Foliarz” masz do czynienia z postacią wierzącą w teorie spiskowe. Kim są tytułowi foliarze?

- To grupa ludzi, która mnie porywa. Zdaniem swego wujka grany przeze mnie Kuba zostaje niesłusznie uwięziony w ośrodku terapeutycznym za posiadanie marihuany. Dlatego chce go uwolnić – ale też użyć do swoich planów. Samozwańczy dziennikarze internetowego programu Prawda TV, działający we wsi Słupczyn, twierdzą bowiem, że doszło tam do sfałszowanych wyborów na burmistrza. Chcą więc to udowodnić – i potrzebują do tego mojego bohatera. Przy okazji wujek Kuby sprzedaje w internecie różne gadżety, które mają uchronić ludzi przed nadciągającą zagładą.

- Zgłębiłeś na potrzeby filmu świat internetowych teorii spiskowych?

- To nie było potrzebne, bo mój bohater kompletnie nie wierzy w coś takiego. Kuba nie reprezentuje foliarzy. Oczywiście prywatnie mam do czynienia z internetem i widzę, jakie kanały są na YouTubie. Wystarczy tam tylko wejść i już wiadomo, jakie mają propozycje. Nasz film nie jest tak naprawdę o foliarzach. Przede wszystkim opowiada o tym, jak siła przyjaźni i rodzinne więzy mogą pomóc młodemu człowiekowi wyjść z jego zagubienia. Ale także o tym, że ekscentryczny krewny może przypomnieć swemu kuzynowi z dużego miasta, że na wsi tkwi pozytywna wartość. Równolegle prowadzony jest wątek miłosny, bo Kuba, kiedy wraca do wujka, spotyka dawną miłość z dzieciństwa. Czyli jest też o poszukiwaniu prawdziwego uczucia. To nagromadzenie wątków nie jest bez powodu: sprawia bowiem, że film ma wiele kolorów.

- Kiedyś powiedziałeś w wywiadzie: „Każda rola w jakiś sposób ze mną rezonuje”. Jak było w przypadku Kuby?

- Ta postać towarzyszy mi przez osiem lat. Wszystko zaczęło się bowiem od krótkometrażówki „Fanatyk” z 2017 roku, w której Kuba pojawił się po raz pierwszy. To było też moje pierwsze zetknięcie z planem filmowym, wygrałem bowiem casting, będąc jeszcze w szkole teatralnej. Bliska jest mi postać młodego człowieka, dojrzewającego i wstępującego w dorosłość, który zmaga się z różnymi traumami i kompleksami. Jest przy tym osobą wrażliwą i czuje się przytłoczony przez świat. Grając go, starałem się zaadoptować wszystkie swoje pokłady wrażliwości na potrzeby tej roli. Oczywiście na przestrzeni tych ośmiu lat zmieniłem się tak, jak mój bohater. Na pewno podobnie jak on nabrałem więcej kolorów i stałem się bardziej otwarty na świat, którego wcześniej trochę się bałem.

- Miałeś wpływ na powstawanie scenariusza i kreowanie twojej postaci?

- Cały czas byłem w kontakcie z reżyserem, bo przyjaźnimy się z Michałem Tylką. Znałem więc wszystkie wersje scenariusza. Byłem fanem jego pierwszej wersji, ponieważ występowała w niej dodatkowa postać, która ostatecznie nie pojawiła się na ekranie. Miałem nawet pomysł na to, kto mógłby ją zagrać. (śmiech) Moja przyjaźń z reżyserem „Wujka Foliarza” miała na pewno wpływ na to, jak nakreślił on postać Kuby. Michał przyglądał mi się przez te osiem lat i podpatrywał jak zmienia się moje spojrzenie na świat. Wiele razy dyskutowaliśmy ze sobą i wymienialiśmy się swymi myślami. Ostateczna wersja tej postaci jest jednak oczywiście w pełni zasługą Michała, którego talentu jestem wielkim admiratorem. Dlatego bardzo wierzę w jego sukces, bo ma on coś ciekawego do zaprezentowania. Jest nam potrzebny w polskim kinie.

- Tytułowym wujkiem jest Adam Woronowicz. Jak wypadło twoje spotkanie z tym wszechstronnym aktorem?

- Udanie. Na każdej płaszczyźnie: zarówno spotkania aktora z aktorem, jak i spotkania człowieka z człowiekiem. Spędziłem z Adamem sporo czasu i zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Cieszę się więc bardzo z tego spotkania, tym bardziej, że uznaję go za jednego z moich ulubionych aktorów. Imponuje mi jego gra, profesjonalizm, zmysł twórczy, to, że potrafi mocno zaangażować się w swą postać już na etapie preprodukcji i wymyślać w ciekawy sposób ten filmowy świat. Bije od niego pozytywna energia i jasne światło. Używam tu nomenklatury zaczerpniętej z duchowości, ale naprawdę doświadczyłem niesamowitego spotkania, dzięki współpracy z Adamem.

- „Wujek Foliarz” to kolejna komedia w twoim dorobku. Co sprawia, że tak dobrze odnajdujesz się w tym gatunku?

- Chyba z tych wibracji, które we mnie rezonują. Sam uwielbiam się śmiać, ale lubię też, kiedy widzowie w teatrze reagują śmiechem na moje kwestie lub kiedy mogę kogoś rozśmieszyć na planie filmowym przed monitorem. Cenię poczucie humoru w ludziach. Cieszy mnie, kiedy potrafię komuś poprawić nastrój i zaopiekować się nim wtedy, gdy widzę, że jest zdołowany. Humor może być bowiem lekarstwem. W „Wujku Foliarzu” mogłem najbardziej jak dotąd rozwinąć swój komediowy potencjał, bo ten film od początku miał być zabawny. Umówiliśmy się więc z reżyserem, że mogę sobie tu pozwolić na wolność i swobodę w tworzeniu. Fajne jest też to, że pokazujemy, iż wiele rzeczy w otaczającej nas rzeczywistości możemy zakwestionować żartem.

- Komedia komedią, ale film ma też poważniejsze przesłanie – twój bohater ratuje całą wieś przed katastrofą ekologiczną. Jest ci ono bliskie?

- Zdecydowanie. Pochodzę ze wsi i wychodząc na spacer po lesie, widzę jak wiele jest zaniedbań ze strony człowieka – jak dużo śmieci zostawia on po sobie zupełnie bezmyślnie. Dlatego szanuję bardzo tych, którzy dbają o planetę. Zostawiamy ją przyszłym pokoleniom, powinniśmy więc dbać o to, w jakim stanie ją im przekażemy.

W naturze tkwi ogromna siła i prawda: ona nas nie ocenia, tylko dzieli się swymi darami ze wszystkimi ludźmi, z tymi dobrymi i z tymi złymi. Daje nam tyle, że powinniśmy się jej odwdzięczać troską, a nie powodować destrukcyjnych działań. Taką pasję odkrywa w sobie mój bohater z „Wujka Foliarza” i jest ona dla niego swego rodzaju formą terapii, którą przechodzi w trakcie trwania filmu. Zaczyna dostrzegać niebezpieczeństwo zagrażające naturze – i postanawia mu zapobiec.

- Kręciliście na wsi. Sam też pochodzisz z takiej małej miejscowości. Czułeś się jak na wakacjach?

- Bardzo. To wakacyjny film i przeniosło się to totalnie na ekran. Kiedy zjeżdżaliśmy o świcie z wujkiem traktorem z akcji, witał nas dzień i wraz z nim śpiew ptaków i gorący powiew. A kręciliśmy w miejscowości Dłużew, zaledwie o godzinę drogi od Warszawy. Sprzyjały nam piękne okoliczności przyrody i fajny czas spędzony z ciekawymi ludźmi. Niestety nie dołączył do nas pisarz Malcolm XD, który jest „ojcem” mojego bohatera. Kiedyś, gdy spotkaliśmy się, marzyliśmy o wspólnym wypadzie na łono natury, który moglibyśmy połączyć ze zrobieniem dobrego filmu. To właśnie spotkało mnie przy „Wujku Foliarzu” i wszystko pięknie zagrało. To był super czas.

- Kiedyś stwierdziłeś w wywiadzie: „Ja jestem rolnikiem. Kwestia mojego pochodzenia jest kamieniem węgielnym mojej tożsamości”. Co to oznacza?

- Pochodzę w jakiejś części z rolniczej rodziny. Moi rodzice co prawda nie mają gospodarstwa, ale ma je mój wujek. Hoduje krowy mleczne i dawniej pomagałem mu co wakacje. Doiłem krowy, wyprowadzałem je na pastwisko, uczestniczyłem w zielonych żniwach, kiedy się robi siano. Znam więc wieś od tej rolniczej strony. Dlatego jest mi ona bardzo bliska. Pracowałem własnymi rękami i stało się to moją pasją. Uwielbiałem jeździć traktorem i zwozić siano z pola, pomagałem wujkowi wraz z innymi rolnikami ze wsi zbierać kukurydzę, aby zdążyć przed deszczem czy przed burzą. Mam więc piękne wspomnienia ze wsi.

- Obecnie pasjonujesz się sadownictwem i uprawiasz przydomowy sad u rodziców. Co ci daje taka bliskość natury?

- Daje mi wgląd w świat. W to, że dostałem dar życia i mogę obcować z czymś tak pięknym, jak to, że drzewa rosną, od ziarna, przez pąki, po kwiaty i owoce. Ta pielęgnacja roślin daje niesamowitą radość troszczenia się o byt przyrody.

- Dlaczego nie zostałeś na wsi i nie zająłeś się rolnictwem na pełen etat?

- Uwielbiam swój zawód. A wyjazd na wieś i pielęgnacja sadu daje mi chwilę odpoczynku. Teraz trochę rzadziej mam taką okazję, bo wyszedłem z domu rodzinnego i nie wracam tam tak często. Nie mam własnej ziemi i sadu. Jest to jednak część życia, która sprawia mi ogromną radość. Chciałbym więc spędzać wakacje na żniwach, a resztę roku na planie zdjęciowym.

- Jak wpadłeś na pomysł zostania aktorem?

- Wiele rzeczy się na to złożyło. Kiedy byłem w pierwszej klasie podstawówki, nauczycielka za karę za rozrabianie wysłała mnie na konkurs recytatorski. I spodobało mi się to. Potem zostałem przewodniczącym szkoły i prowadziłem apele, przystąpiłem do amatorskiego teatru szkolnego i byłem lektorem jako ministrant w kościele. Lubiłem więc wychodzić na forum publicznym i powiedzieć coś lub przeczytać dla wszystkich. W liceum grałem nawet przedstawienia po niemiecku. Wstąpiłem w Trzciance do Teatru Poezji Lotka, gdzie rozwijałem swą aktorską pasję pod okiem Włodzimierza Ignasińskiego. To we mnie dojrzewało i w końcu postanowiłem po maturze zdawać do szkoły teatralnej.

- Wymarzyłeś sobie krakowską Akademię Teatralną. Jak wypadła konfrontacja twoich wyobrażeń z rzeczywistością?

- Już na egzaminach wstępnych bardzo zauroczyłem się Krakowem. Zdawałem tylko tam, bo chciałem, żeby uczyły mnie takie sławy, jak Krzysztof Globisz, Anna Dymna, Dorota Segda, Jan Peszek czy Roman Gancarczyk. I potem każdy z tych profesorów wniósł do mojego warsztatu niesamowicie dużo. Dziś jestem im za to ogromnie wdzięczny, że tak pięknie przygotowali mnie do wykonywania zawodu. Dzięki profesorom wyniosłem ze szkoły wiedzę, która szybo pomogła ma wejść w zawód.

- Studiowaniu w Akademii Teatralnej towarzyszy potężny stres. Jaki znalazłeś na niego sposób?

- Muszę przyznać, że faktycznie przez cztery lata studiów towarzyszył mi ogromny stres. Na pewno wynikało to z mojej sytuacji: przyjechałem ze wsi do wielkiego miasta, byłem w Krakowie sam, oddalony aż 600 kilometrów od domu. Poza tym chciałem odwdzięczyć się rodzicom za to, że zainwestowali swoje oszczędności w moje wykształcenie. Dziś jestem bardzo im wdzięczny, że zaufali mojemu wyborowi i pomogli zostać aktorem. Ostatecznie udało mi się sobie poradzić z tym stresem, bo widziałem, że cały czas robię progres. To mnie budowało.

- Studia to też czas ostrego imprezowania. Byłeś stałym bywalcem knajp na krakowskim Kazimierzu?

- Nie chodziliśmy na Kazimierz, tylko raczej na Rynek Główny. Moi znajomi byli fanami Bunkra Sztuki przy Plantach, ale ja akurat nie przepadałem za tą knajpą. Szedłem tam tylko czasem z grupą, aby spotkać się ze znajomymi, ale dla mnie flagowym miejscem była Bomba przy placu Szczepańskim. Nie brakowało więc zabawy, wynikającej choćby ze zdanych egzaminów czy ukończenia roku. Czuliśmy się artystami – i chcieliśmy zachowywać się jak krakowska bohema. (śmiech)

- Ale nie popadłeś w przesadę w tym imprezowaniu?

- (śmiech) Nie. Imprezowanie nie jest dla mnie najważniejsze. Dla mnie najważniejsze jest to, żeby pracować. Warto doceniać to, co się robi i czasem świętować, ale imprezować można na wiele sposobów. Ja na przykład lubię to robić na trzeźwo. Nie piję od kilku miesięcy i nie używam substancji, które zmieniają postrzeganie rzeczywistości.

- Po studiach dostałeś się do Starego Teatru. Poczułeś się jak właściwy człowiek we właściwym miejscu?

- To było częścią pracy na studiach, żeby się dostać do zespołu Starego Teatru. Wydarzyło się to podczas konkursu „Młodzi w Starym”, do którego rada artystyczna tej sceny zaprosiła wydział aktorski i reżyserski uczelni. Odezwałem się wtedy do swego kolegi, z którym wcześniej pracowałem przy egzaminach do szkoły i grałem w jego sztukach jako aktor i zaprosiłem do zrobienia wspólnego spektaklu. Wygraliśmy ten konkurs i dostałem wtedy etat w Starym Teatrze. Kolega z kolei wyreżyserował spektakl na jego dużej scenie. Zacząłem od zastępstw – choćby za Krzysztofa Globisza w „Królestwie”, gdzie mogłem zagrać u boku Anny Dymnej. Bardzo to przeżywałem, że mogę występować ze wspaniałą aktorką, ale też z ciepłym człowiekiem, którego doceniałem bardzo za działalność charytatywną.

- Jak odnajdujesz się w zespole teatru wśród swoich dawnych wykładowców?

- Poczułem się przez nich zaproszony. Artyści, którzy tworzą Stary Teatr wyciągnęli swą dłoń i ugościli mnie bardzo ciepło. W efekcie teraz i ja tworzę to miejsce i jestem za nie odpowiedzialny. Bardzo mocno doświadczyłem tej gościnności od każdego członka zespołu. Poczułem, że są to ludzie, do których jest mi blisko, zarówno na zawodowym poziomie, jak i na czysto ludzkim.

- Którą ze swych ról teatralnych cenisz najbardziej?

- Piotra Wierchowieńskiego w „Biesach” Pawła Miśkiewicza. Ten rozmiar i waga roli były wyjątkowe. Spektakl składał się w dużej mierze z młodych aktorów, którzy wtedy dołączyli do Starego Teatru i wszyscy pracowaliśmy nad nim mocno twórczo. Taką możliwość dał nam reżyser. Potem „Kres długiego dnia” w reżyserii Luka Percevala. To dla mnie ważna rola, z którą mierzę się do dzisiaj. Myślę, że każda rola trafia do mnie nie bez powodu. I nawet zastępstwa, które robiłem, są dla mnie ważne. Choć w „Hamlecie” Krzysztofa Garbaczewskiego zagrałem tylko trzy razy, przygotowywałem się do tego dwa miesiące. Takie spotkania są szalenie cenne. To swego rodzaju sceniczne erupcje - czekam więc na kolejne.

- Cała Polska poznała cię dzięki filmowi „Apokawixa”. Dużo zawdzięczasz roli Kamila Wilka?

- Bardzo. Dzięki temu mogłem się spotkać z takimi ludźmi, jak reżyser Xavery Żuławski, reżyserka obsady Marta Kownacka czy producenci z Watchout Studio. Na tę rolę i jej rozmach bardzo zapracowało zaufanie, którym mnie te osoby obdarzyły. Czuję się dumny, że zagrałem w „Apokawixie”, bo uważam, że to bardzo dobry film. I kamień milowy na mojej drodze zawodowej.

- To pierwszy polski film o zombie. Jak się czułeś walcząc na planie z żywymi trupami?

- Traktowałem te sceny totalnie na poważnie, bo takie mieliśmy uwagi od reżysera. W metaforyczny sposób te żywe trupy uosabiały ludzi, którzy niszczą planetę i wychodzą z grobu, który sam sobie usypali. Przesłanie filmu było jednak pozytywne: że my młodzi ludzie musimy sprostać tej sytuacji, którą nam poprzednie pokolenia zgotowały. Stanąłem więc na wysokości zadania – i broniłem swych przyjaciół przed hordami zombie. Bo przyjaciele są najważniejsi.

- Poważniejszy ton miała „Drużyna A(A)”. Tutaj musiałeś podejść do swej postaci od strony psychologicznej. To było ciekawe doświadczenie?

- Tak. Pół żartem pół serio pomyślałem sobie, że terapią dla Kamila Wilka z „Apokawixy” są przygody w „Drużynie A(A)”. Byłem wtedy akurat w takim momencie życia, że postanowiłem oczyścić swój organizm i rezygnowałem z picia alkoholu czy palenia papierosów. Pracowałem też nad wspomnianym stresem. Przeobrażałem się w swojej prywatnej kondycji. Zaadaptowałem więc to wszystko do roli i dzięki niej mogłem wiele wyciągnąć dla siebie.

- Masz na swym koncie nie tylko pozytywne postacie, ale też psychopatów – jak w serialach „Król” czy „Forst”. To zupełnie inne doświadczenie aktorskie?

- Na pewno. Trudno jednak takie postacie potraktować negatywnie. Aktor przecież zawsze broni swojego bohatera. I tutaj też tak było. Na pewno jest to trudniejsze zadanie, ponieważ trzeba zanurzyć się w negatywnych emocjach. To obciążenie psychiczne grać takich bohaterów. Ale taka jest nasza praca i trzeba się czasem wcielać w tego rodzaju postacie. Cieszę się więc, że mogłem zagrać takie czarne charaktery, bo to wszystko składa się cały obraz mojego aktorstwa.

- Sporo grasz małych ról w telewizyjnych serialach. To dobra okazja do szlifowania aktorskiego warsztatu?

- Bardzo. Aktor potrzebuje być na planie i pracować z kamerą. To jak trening, cały czas powinniśmy być rozgrzani, mieć kondycję. Aktor musi grać, a nie starać się grać. Oczywiście to duża część naszej pracy, aby zapracować sobie na rolę. Ja tylko życzyłbym sobie, aby już te castingi były tym graniem. Tak to chcę postrzegać.

- Każda twoja rola jest właściwie inna od poprzedniej. Zależy ci, aby się nie powtarzać?

- Bardzo. Zależy mi na tym, żeby odkrywać w sobie coraz to nowe pokłady aktorstwa i portretować coraz to innych bohaterów. Lubię być kameleonem i zmieniać ciągle swą skórę. Obserwuję jak to się robi za granicą. W moim aktorstwie nie jest to jednak podyktowane jakąś metodą aktorską, ale tym, co ja czuję i chcę.

- Bardziej cię ciągnie teraz do filmu niż do teatru?

- Tak. W teatrze lubię robić piękne przedstawienia. Mam jednak sporo czasu, który mogę przeznaczyć na kręcenie filmów. Chciałbym więc go wykorzystać.

- Wielu aktorów z czasem ucieka z Krakowa do Warszawy, bo tam ma większe możliwości rozwoju. Ty też to planujesz?

- Nie czuję, że powinienem gdzieś uciekać. Cudownie się czuję w Krakowie i w tutejszym teatrze. Cenię sobie jednak podróże pociągiem do Warszawy i ten moment, kiedy jadę na plan filmowy i zmieniam medium. Czuję się wtedy, jakbym jechał na ferie czy wakacje, na taki trochę inny rodzaj rekonesans twórczego.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska