- Chciała pani być za młodu lekarką?
- Nie chciałam. W ogóle nie było to w obszarze moich zainteresowań.
- Ale już po raz drugi w karierze oglądamy panią w telewizji jako lekarkę: kiedyś w „Na dobre i na złe” i teraz w „Szpitalu św. Anny”. To przypadek?
- Nie mam żadnych ciągot lekarskich. To absolutny przypadek. Widzowie lubią medyczne seriale i historie związane z różnymi niedomaganiami zdrowotnymi. A stacje telewizyjne wychodzą naprzeciw tym gustom.
- Co sprawiło, że znów zechciała pani przywdziać lekarski fartuch na potrzeby „Szpitala św. Anny”?
- Zostałam zaproszona na zdjęcia próbne, organizowane przez Małgosię Adamską, z którą znam się przeszło 20 lat. To wspaniała reżyserka obsady. Początkowo odmówiłam, bo nie lubię zdjęć próbnych. Małgosia powiedziała jednak, że rola jest fantastyczna i dziś jestem jej ogromnie wdzięczna za to, że tak zgrabnie opowiedziała mi o niej, iż ostatecznie przełamałam swoje opory. Propozycja wydała mi się tak interesująca, że trzykrotnie pojawiłam się na tych zdjęciach próbnych, aż produkcja „klepnęła” obsadę. Rzadko kiedy ma się do czynienia z tak dobrze napisaną rolą, która poza tym, że spełnia wymogi codziennego serialu, jest bardzo charakterystyczna. To zasługa wspaniałych scenarzystek – Beaty Halastry, Patrycji Mnich i Dominiki Soleckiej-Mietelskiej. To najlepsze, co może się zdarzyć aktorce, bo można taką bohaterkę nakreślić grubszą kreską, co uwielbiam w teatrze i przed kamerą.
- Głównymi bohaterkami „Szpitala św. Anny” są kobiety. To było dla pani też ważne w tej produkcji?
- Początkowo serial miał być poświęcony tylko lekarkom, ale potem rozszerzono jego ramy tematyczne. Kobiety nadal pozostały głównymi bohaterkami, natomiast pojawiły się zdarzenia z całego szpitala. Zachęcając mnie do wzięcia udziału w tym serialu, mówiono, że to opowieść pokazana przez pryzmat kobiet. I faktycznie - do tej pory nie było czegoś takiego na polskim rynku. Głównymi bohaterami seriali medycznych były zazwyczaj postacie obu płci. Tutaj mamy kobiety, a to wiadomo – nieco inna jakość. Poza mną w główne bohaterki wcielają się Asia Liszowska, Julka Kamińska, Ada Szczepaniak i Klaudia Koścista. „Szpital św. Anny” to serial o wsparciu, bliskości i przyjaźni między kobietami, gdzie współpraca zastępuje rywalizację.
- No właśnie: serial pokazuje solidarność kobiet w środowisku lekarskim. Widzowie nie są jednak przekonani, że pani profesor kumplowałaby się z ratowniczką medyczką.
- A dlaczego nie? Faktycznie – czytałam takie wpisy w internecie. Moim zdaniem takie stare nawyki, związane z zawodową hierarchią, że ordynatorka nie może przyjaźnić się z salową, są już przeżytkiem. Ludzie są ludźmi, a nie tytułami. Moja bohaterka jest przede wszystkim profesjonalistką i potrafi leczyć. Zawód jest jej pasją i wypełnia całość jej życia. Ale przy tym jest dobrym i wrażliwym człowiekiem, który nie ma przysłowiowego kija w tyłku i nie nadyma się swoimi tytułami. To, że Zyta jest profesorką, znaczy tyle, że przeczytała więcej książek i zna się na swej pracy. Trzeba to oczywiście szanować, ale jeśli ktoś ma zdrowe relacje ze swoim ego, to nie będzie miał problemów z tym, by przyjaźnić się z ratowniczką czy z salową.
- Pani bohaterka poświęca się tylko pracy. Tacy powinni być lekarze?
- Nie mam pojęcia. To bardzo indywidualne. Zytę poznajemy jako samotną kobietę bez rodziny, ta sytuacja jednak się zmienia. Dla mojej bohaterki praca jest wszystkim, podporządkowała jej swoje życie i to jest dla niej w porządku. Praca daje jej ogromną satysfakcję, tutaj czuje się spełniona i odnosi sukcesy. Ponieważ w swojej profesji jest wybitną specjalistką.
- Poznała pani bliżej pracę lekarzy dzięki serialowi. Odnalazłaby się pani w tym zawodzie?
- Aktorstwo pozwala mi na wykonywanie wielu zawodów i to jest bardzo interesujące w mojej pracy. Na szczęście grając profesorkę medycyny, onkolożkę, nie stykam się z prawdziwymi dramatycznymi sytuacjami, z którymi konfrontują się lekarze. Mogę więc sobie tylko wyobrazić, jak ja chciałabym, aby się mną zajmowano i jak chciałabym być traktowana, gdybym to ja była pacjentką - i z tego miejsca mogę zinterpretować graną przeze mnie postać.
- Aktorstwo i medycyna mają ze sobą dużo wspólnego?
- W przypadku medycyny i aktorstwa konieczny jest talent i powołanie. Niektórzy aktorzy traktują swój zawód w kategoriach misji. Dobrze by było, gdyby lekarze też podchodzili do swej pracy jako do służby i za najważniejsze uznawali dobro pacjenta. Zarówno aktorzy, jak i lekarze powinni więc pamiętać, z jakiego powodu wybrali ten, a nie inny zawód.
- Pracowała pani na planie „Szpitala św. Anny” głównie z młodszymi koleżankami i kolegami. Podpatrywano panią jako bardziej doświadczoną koleżankę po fachu?
- Ada Szczepniak, Klaudia Koścista czy Michał Pietrus, z którymi gram najczęściej, to bardzo utalentowani młodzi ludzie. Nie czułam się więc podglądana przez nich. Oni są już bardzo świadomi tego, co potrafią. Dzisiejsze młode pokolenie jest inne niż moje. Odnoszę wrażenie, że młodzi ludzie rzadko kiedy chcą się uczyć od starszych. Oni są już przygotowani i gotowi do zawodu po szkole. Czasy, kiedy w aktorskim świecie panowała swego rodzaju hierarchia i miało się świadomość, że są mistrzowie w tym zawodzie, a ja chcę ich obserwować i uczyć się od nich, trochę się skończyły. Może coś takiego jest jeszcze w teatrach, ale nie w serialach, gdzie sięga się po inne środki wyrazu i ten „kunszt” aktorski opiera się na byciu prawdziwym w ramach określonej roli, która jest napisana w scenariuszu. Ja też obserwuję młodych ludzi i jestem ciekawa ich wrażliwości i tego, jak pojmują świat. W przypadku serialu trudno podglądać jednak siebie nawzajem. Tu trzeba być profesjonalnym, wszystko zrobić sprawnie i szybko. Takie są realia.
- Odpowiada pani takie tempo pracy?
- Takie tempo jest wynikiem okoliczności, w jakich obecnie pracujemy i żyjemy. Czy to serial codzienny czy zamknięty do kilku odcinków, musi być kręcony sprawnie, bo producenci rzadko kiedy dysponują nadmiarem czasu i pieniędzy, żeby bawić się w studyjność. Dlatego pracujemy szybko, intensywnie, efektywnie. Ważne jest więc to, aby na planie byli zawodowi aktorzy i realizatorzy, żeby scenariusz był dobrze napisany, bo nie ma czasu na pomyłki i poprawki.
- W serwisie Filmweb ktoś napisał na profilu „Szpitala św. Anny”: „Fraszyńska jest zdecydowanie najlepsza i gra świetnie”. Jak to się robi?
- Niezręcznie mi to komentować. Oczywiście dziękuję za taką uwagę. To, kto się komu podoba i dlaczego jest bardzo indywidualne. Dlaczego panu podobają się wysokie blondynki, a małe brunetki nie? Albo coś pana energetycznie pociąga, albo nie. W przypadku tego serialu na pewno scenariusz pozwala mi na pewną charakterystyczność, szerokość grania i określoną ekspresyjność. To nie tylko obyczajowe podawanie tekstu, które jest prawdziwe lub nieprawdziwe, dzięki czemu wierzymy lub nie wierzymy danej postaci. Zyta Orłowicz, moja bohaterka, jest bliska mojemu temperamentowi i jest wspaniale napisana, zawiera elementy, które z lubością wyjęłam i podkreślam na czerwono.
- W ostatnich latach seriale stały się pani specjalnością. Z czego to wynika?
- Czy seriale stały się moją specjalnością? Nie podpisuję się pod tym stwierdzeniem. Skończyłam prace nad „Leśniczówką” i przyjęłam propozycję w „Szpitalu św. Anny”. Ja po prostu jestem aktorką, która jest angażowana do różnych przestrzeni artystycznych. Po pandemii świadomie zawiesiłam występy w teatrze, ponieważ ta forma wyrazu na ten moment wyczerpała się dla mnie. Pracuję więc teraz w serialach i w dubbingu – i z tego się utrzymuję.
- W „Leśniczówce” grała pani osiem lat. Bardzo pani zżyła się z postacią Katarzyny Ruszczyc?
- To było osiem lat w bardzo przyjemnych okolicznościach przyrody, niedaleko od mojego miejsca zamieszkania, na miłym planie z fantastycznymi ludźmi. To tak, jakby pracował pan przez osiem lat w redakcji w jednym pokoju z fajnymi kompanami, że chciałoby się panu chodzić do tej pracy i spędzać z tymi ludźmi codziennie po przeszło osiem godzin. Tak było w moim przypadku i tego serialu. Mnie się tam po prostu radośnie chodziło. Praca to bardzo ważna część naszego życia. Jeśli więc chce się nam iść do tych ludzi, usiąść, pogadać, powymieniać się doświadczeniami, a do tego nam za to płacą – to czy może być coś fantastyczniejszego?
- Podobno prywatnie Katarzyna Ruszczyc była pani bliska charakterologicznie. Lubi pani takie role?
- Lubię rozmaite wyzwania aktorskie. W Polsce zwykle obsadza się aktorów po tzw. warunkach. Rzadko kiedy, a już w serialach codziennych to prawie nigdy, proponuje się aktorom role, w których przerabiano by ich na kogoś, kim nie są. Jeśli więc jest do obsadzenia mała i temperamentna kobieta, to dostanie ją taka właśnie aktorka. A jeśli bohaterką jest wysoka i długonoga piękność, to producenci sięgną po aktorkę, która dysponuje takimi właśnie warunkami fizycznymi. Tu nie ma czasu na kreację. Jeśli potrzeba nam kogoś z siwymi warkoczami, to nie czekamy aż one komuś wyrosną, tylko bierzemy od razu kogoś, kto je ma. Kiedy więc dostaję rolę w serialu codziennym, nie mogę za bardzo odejść od siebie i swoich warunków fizycznych i psychofizycznych.
- Bardziej chodziło mi o charakterologiczne cechy.
- Aktorzy potrafią wykreować bardzo duży wachlarz osobowości. Szczególnie, jeśli są zdolni, a do tego mają już swoje lata. Ja jestem w tym zawodzie od ponad trzydzieści lat i moje doświadczenia życiowe jest w moim aktorskim dossier. Dzięki temu paleta osobowości, które mogę zagrać, jest bardzo szeroka. Ale czy jestem taka, jak Zyta ze „Szpitala św. Anny”? Nie. Bywam taka. Ale to nie jestem ja. Czy jestem taka, jak Kasia Ruszczyc z „Leśniczówki”? Bywam taka. Ale to również nie jestem ja. Czy jestem taka, jak Gola ze „Skazanego na bluesa”? Też mam taki odcień. Ale to nadal nie jestem ja. Można więc z tej mojej palety brać do wyboru do koloru.
- Nie wymieniła pani „Na dobre i na złe”, a spędziła pani na planie tej telenoweli aż dwanaście lat. Jak to jest nosić w sobie jakąś postać tyle czasu?
- W serialu są aktorzy, którzy grają niemalże od początku, czyli od 25 lat. Bycie z postacią przez tak długi czas, zdarza się więc. Dorastamy wtedy z postaciami. Zmieniamy się jako ludzie, a z nami nasze postaci. Prawdą jest, że dzisiejszy dzień jest inny niż wczorajszy. Jeśli więc idę do pracy dzisiaj i byłam w niej wczoraj, to jest szansa, że moja postać będzie inaczej patrzyła z ekranu, bo to jest inny dzień.
- Kiedyś powiedziała pani, że najchętniej wraca do roli Romy Barańskiej z „Licencji na wychowanie”. Dlaczego?
- Dlatego, że mam nieskonsumowany romans z tą postacią. To była również fantastycznie napisana rola i miałam duży apetyt na jej granie. Twórczynią tego scenariusza była Dominika Hilszczańska. Czasem kunszt literacki scenarzysty czy scenarzystki sprawia, że aktor już na starcie dostaje taki prezent, że trudno byłoby mu popsuć rolę. Doświadczam tego również teraz w przypadku roli Zyty Orłowicz. Granie takiej postaci jest wtedy prawdziwą frajdą. Niestety „Licencja” została szybko zakończona. Czasem są takie piękne spotkania, które zostają nagle przerwane, a miały przeogromny potencjał. Dlatego tęsknię za tą postacią.
- Również na kontrastowych przeciwieństwach między rodzinami oparty jest serial „Teściowie”, w którym pani teraz występuje. Jego sukces polega na tym, że czerpie mocno z prawdziwego życia?
- Bardzo dobre zrobił pan to porównanie. Między tymi serialami jest jednak pewna różnica. W „Teściach”, napisanych przez Krzysztofa Jaroszyńskiego, są bardzo sztywne ramy – i to bywa czasami trudne, bo nawet zmiana przecinka sprawia, że dialog traci i przestaje być zabawny. Konstrukcja tekstu jest więc bardzo ważna. W „Licencji” było podobnie, chociaż panowała większa dowolność w warstwie literackiej. W obu przypadkach mamy jednak do czynienia z bardzo dobrze napisanymi tekstami komediowymi.
- Te komediowe role są pani bliższe?
- Jak ja mam panu to powiedzieć? (śmiech) Mnie się wydaje, że mam taki sam dryg do komedii i dramatu. Jestem słodko-gorzka. Taka jest też moja natura. Nie jestem specjalistką ani od komedii, ani od dramatu, ale w obu tych gatunkach dobrze się odnajduję. Mam za sobą wiele spotkań w dramatycznym repertuarze – choćby w Czechowie czy Szekspirze. Ale u mnie te postaci są zawsze śmieszno-smutne. I ta mieszanka emocji jest najciekawsza.
- To widać też w pani dorobku kinowym. To trzy najważniejsze role: „Skazany na bluesa”, „Ławeczka” i „Kilerów 2-óch”. Którą pani wybiera?
- Wszystkie te role lubię. Bo uwielbiam, kiedy scenariusz pozwala na to, by w dramatycznej sytuacji nagle zrobić taką woltę, że robi się śmiesznie. Bo życie bywa zaskakujące. Nie ujmując nikomu w jego bólu, ale czasem jest tak, że patrzymy na czyjąś rozpacz i ona w jakimś obszarze jest śmieszna.
- Od „Skazanego” nie ma pani właściwie w kinie. Nominacja do „Orłów” za ten występ nic nie zmieniła?
- Wtedy była nominacja do „Orłów” i nawet Złota Kaczka. A potem kino powiedziało „pas”. Tak czasami jest. Nie zastanawiam się jednak nad tym, dlaczego tak jest. Kiedy pojawia się jakaś ciekawa propozycja, to robię to najlepiej, jak potrafię. Po prostu zajmuję się tym, co mam, a nie tym, czego nie mam. Bo szkoda mi na to energii.
- Ta umiejętność przechodzenia pani od komedii od dramatu to efekt bogatego doświadczenia teatralnego?
- Myślę, że to efekt mojej osobowości i fantazji emocjonalnej. (śmiech) Pamiętam, kiedy miałam 5-6 lat, uwielbiałam stawać na „ryczce” przed lustrem w łazience i robiłam do siebie miny. Patrzyłam z lubością jak płaczę i wzruszałam się sama sobą. Albo dla odmiany robiłam głupie miny i śmiałam się sama z siebie. Na szczęście teraz za te wszystkie smutne i głupie miny otrzymuję zapłatę.
- Z dramatycznego teatru Jarockiego trafiła pani do komediowych spektakli Teatru 6. Piętro i Teatru Komedia. Na pewno więc przydała się pani zdolność do grania dramatu i komedii.
- Myślę, że wykonuję zawód, do którego na szczęście dostałam talent. Praca na planie czy kiedyś w teatrze przychodziła mi z łatwością i dawała dużo radości. Dziękuję więc Opatrzności i wszechświatowi, że jest, jak jest i mogę dawać innym i sobie chwile wzruszenia i wesołości. A najcenniejsze w mojej pracy jest to, że z tekstem, podaję często jakąś ważną informację, refleksję, zapytanie o kondycję człowieka, świata, o to, co dla mnie ważne. Bo najważniejsza jest intencja, z jakiego powodu coś mówimy.
- A dlaczego zawiesiła pani swą aktywność teatralną?
- Przestało mi się chcieć jeździć wieczorami do teatru i wracać późno. (śmiech) Pandemia sprawiła, że pomyślałam, że może nie chcę już tak pędzić. Że wybieram takie życie, które jest dla mnie dobre, pozbawione chaosu i gonitwy. Że potrzebuję zwolnić – i to zrobiłam.
- Nie brakuje pani teatru?
- Na razie nie.
- Znajduje pani spokój i wyciszenie w domu pod Warszawą. To najlepszy sposób, żeby zachować równowagę duchową?
- Lubię swoje towarzystwo i bycie sama ze sobą. W przestrzeni, która ma ład i porządek. To są dla mnie odżywcze i dobre składniki. Lubię się otaczać zielenią, ciszą i spokojem. Wtedy wypoczywam. Dlatego bardzo ograniczam wszelkiego rodzaju bodźce. Bardzo o to dbam. Pracując non-stop w serialach, gdzie jest dużo osób i szybkie tempo, kiedy przyjeżdżam do swojego domu, to potrzebuję się wyciszyć.
- Ponoć ma pani 200-letni dąb na działce – swoiste źródło mocy. Jak to działa?
- Działka jest w przeuroczym miejscu niedaleko Bugu i rośnie na niej piękny pomnik przyrody – ogromny dąb z lekko skorodowaną dziuplą. Będę więc musiała jako właścicielka posesji zadbać o jego stan. W związku z tym, że działka jest oddalona od mojego domu o 120 km, to nie mam czasu jeździć tam zbyt często i rozkoszować się tymi warunkami przyrody. Ale korzystają z nich moje córki, szczególnie starsza. Ja na co dzień cieszę się z tego, co daje mi moje miejsce zamieszkania, które znajduje się w sąsiedztwie Chojnowskiego Parku Narodowego. Mam tu nieduży ogródek i przez okno widzę piękną magnolię mojego sąsiada. Takie momenty dają mi szczęście i to mi wystarcza. Ja nie wymagam dużo. Wiem dokładnie, czego potrzebuję i to sobie organizuję.
