https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Sebastian Karpiel Bułecka jako miś z Krupówek. "To symbol mojego Zakopanego. Kiedy byłem małym chłopcem, zawsze mnie ten miś intrygował"

Paweł Gzyl
7 marca wchodzi do kin komedia „Misie”, która opowiada o mężczyznach, którzy nie chcą dorosnąć. W jednej z ról zobaczymy w niej lidera zespołu Zakopower. Z tej okazji zapytaliśmy Sebastiana Karpiela Bułeckę czy prawdziwemu góralowi wypada płakać.

Spis treści

- Często bywa pan na Krupówkach w Zakopanem?

- Nie odnajduję spokoju na Krupówkach, więc nie bywam tam zbyt często, chyba że muszę coś załatwić. Ale staram się unikać tej ulicy ze względu na chaos, który tam panuje i tłum ludzi.

- Stałym elementem Krupówek jest miś, z którym można sobie tam zrobić pamiątkowe zdjęcie. To dobry symbol Zakopanego?

- Zależy który. Na Krupówkach są zazwyczaj dwa misie. Jeden przy oczku wodnym to ten prawdziwy. Drugi jest podrabiany i nawet nie pochodzi z Zakopanego, tylko z jakiegoś innego regionu Polski, a tu przyjeżdża dorabiać i nie jest do końca uczciwy w tym, co robi. Miś zawsze kojarzył się z Krupówkami i Zakopanem. Pamiętam jako młody chłopak widywałem go, kiedy przechadzał się wśród turystów.

Jest to więc w jakimś stopniu symbol tego miejsca. Od tamtego czasu jednak wiele się pozmieniało. Wtargnęła komercja i ludzie, którzy chcą się za wszelką cenę wzbogacić. Stąd teraz mamy zamieszanie z misiami na Krupówkach.

Sebastian Karpiel Bułecka o filmowych projektach

- Niebawem zobaczymy pana jako misia z Krupówek w komedii „Misie”. Cozdecydowało, że zgodził się pan zagrać taką postać?

- Choćby dlatego, że to symbol Zakopanego, a ja tutaj mieszkam. Kiedy byłem małym chłopcem, zawsze mnie ten miś intrygował. Kiedy biegłem przez Krupówki, chciałem się do niego zbliżyć i pogłaskać, ale czułem wobec niego respekt. Teraz sam mogłem się w niego zamienić i to była wielka frajda.

- Miś z Krupówek został w filmie zesłany do czyśćca dla misiów. Za co spotkał go taki los?

- (śmiech) Za podejście do kobiet. Film opowiada o facetach, którzy wiedli niezbyt dobre i uczciwe życie na Ziemi. Byli kobieciarzami i szowinistami, więc po śmierci muszą odpokutować swoje przewinienia wobec partnerek w czyśćcu dla przysłowiowych „misiów”. I ja jestem jednym z nich. Na szczęście już zrozumiałem swe błędy i zbliżam się do momentu odkupienia win.

- To pana pierwszy występ w filmie fabularnym?

- To nie jest duża rola, właściwie tak naprawdę epizod. W moim życiu przewijały się już wcześniej podobne sytuacje, kiedy brałem udział w różnych produkcjach. Zawsze podchodziłem do tego z dużą ciekawością, ponieważ to coś innego niż robię zazwyczaj. A ja lubię poszerzać swoje horyzonty i doświadczać nowych rzeczy. Dlatego też chętnie się zgodziłem, by wziąć udział w tym filmie.

- I jak było?

- Cieszę się, że się tam pojawiłem. Spędziłem miło czas na planie z ciekawymi ludźmi. Okazało się, że reżyserem filmu jest Mariusz Malec - mój dobry kolega, z którym znam się wiele lat. Główną rolę zagrał Krzysiu Zalewski, który też jest moim kolegą po fachu, bo przecież pracujemy w tej samej branży. Było to więc bardzo przyjemne doświadczenie.

- Ma pan teraz ochotę na większą rolę filmową?

- Mógłbym spróbować. Dlaczego nie? Aktorstwo to kompletnie inna przestrzeń niż ta, do której jestem przyzwyczajony, grając i śpiewając. Na pewno byłoby to więc dla mnie poszerzeniem horyzontów i rozwijające doświadczenie. Oczywiście musiałaby to być rola, która by mi pasowała. No i musiałby się znaleźć ktoś, kto widziałby mnie jako aktora. Ja jestem otwarty na takie propozycje.

- Te wspomniane misie są w filmie symboliczne, bo oznaczają mężczyzn, którzy nie chcą wydorośleć, tylko ciągle są chłopcami. Spotyka pan takich często w świecie muzyki?

- Zdarzają się i tacy. Ale nie można wrzucać wszystkich do jednej szuflady. Ludzie są różni i to w różnych branżach. Są muzycy dojrzali, ale są też tacy, którzy szukają przygód i cały czas chcą przeżywać nowe miłosne uniesienia. Cóż – każdy jest panem swojego losu i żyje tak, jak uważa. Ja mam oczywiście na ten temat swoje zdanie i tego się trzymam.

Sebastian Karpiel Bułecka o kryzysie męskości

- Od kilku lat mówi się, że jesteśmy świadkami kryzysu męskości i faceci stali się zniewieściali. Dlaczego tak się dzieje?

- To znak czasów. Może jest nam po prostu za dobrze i brakuje mężczyznom prawdziwych wyzwań? Wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Jest nam za łatwo. Świat się zmienia, gna do przodu i zmienia się w błyskawicznym tempie. Nie wszyscy sobie z tym radzą. Nie każdy potrafi to unieść. Pojawiają się więc problemy egzystencjalne i psychologiczne. Może mężczyźni są fizycznie mocniejsi, ale wewnętrznie jesteśmy słabsi od kobiet i podatni na różne kryzysy i depresje. To bardzo złożony problem. Pewnie nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Wiele czynników ma na to wpływ.

- Kobiety tęsknią za prawdziwymi i dojrzałymi mężczyznami?

- Oczywiście, że tak. Na pewno jest jednak deficyt takich mężczyzn. Ale trzeba by się zastanowić czy nie ma w tym jakiejś winy kobiet. Może za bardzo rozpieszczają swoich mężczyzn? Same biorą na siebie zbyt dużo obowiązków, stają się silne i władcze, a faceci gdzieś się w tym gubią. Przez wiele lat byliśmy przyzwyczajeni do patriarchatu – i nagle świat się zmienił.

Kobiety stały się niezależne, zaczęły robić kariery zawodowe i otwierać biznesy, a co słabsi mężczyźni nie do końca sobie z tym radzą. Nie potrafią tego udźwignąć.

- Powszechnie panuje opinia, że górale to prawdziwi mężczyźni. Faceci z gór są inni niż faceci z nizin?

- To też jest szufladkowanie. Ja znam różnych górali: takich, którzy są silni i takich, którzy są słabi. Aczkolwiek coś jest w tym miejscu, że ten klimat i krajobraz nas inaczej kształtuje. Na pewno mieszka tam wielu mądrych, twardych i hardych facetów. Ale nie generalizowałbym. Górale to też ludzie.

- Wśród górali jest wielu artystów: muzyków, tancerzy, malarzy czy rzeźbiarzy. Góry wyzwalają w mężczyznach większą wrażliwość?

- Myślę, że tak. Ta wrażliwość bierze się z krajobrazu i otoczenia, w którym przyszło nam dorastać – z bliskości gór i przyrody. To wszystko mocno uduchowia i kształtuje nasze dusze, a przez to napełnia wrażliwością. Nawet ten, kto nie mieszka w Zakopanem, tylko przyjechał tu pierwszy raz, to kiedy pójdzie na wycieczkę górską, stwierdzi na pewno, że jest coś niezwykłego w tym miejscu. Ten krajobraz na pewno nas uszlachetnia.

- Góralowi wolno płakać?

- (śmiech) A dlaczego nie? To są właśnie te stereotypy. Dawno temu utarło się, że góral musi być twardy i nie okazywać uczuć czy emocji. Tymczasem to kompletna bzdura. Góral jest normalnym człowiekiem i ma prawo do łez. I nie musi się tego wstydzić. Przez to, że żyliśmy w takich stereotypach, górale często zapadają na różne depresje, bo tłumią w sobie wiele rzeczy. A to jest zupełnie niepotrzebne. Okazywanie emocji nie jest wstydem – a wręcz przeciwnie.

- Górale częściej popełniają samobójstwa?

- Na Podhalu jest takie zjawisko jak wiatr halny, który ma wpływ na ludzką psychikę. Wiem to sam po sobie. Nawet będąc w Warszawie, wiem kiedy wieje halny i ciśnienie gwałtownie się zmienia. Ale halny oddziałuje nie tylko na górali. Jeśli ktoś by się przeniósł z nizin i zamieszkał w Zakopanem, to tak samo by na niego wpływał. To nie dotyczy tylko rdzennych mieszkańców tamtego regionu.

- To ta większa wrażliwość sprawia, że górale częściej sięgają po alkohol?

- Ja częściej widzę turystów spożywających alkohol w Zakopanem niż górali. (śmiech) Bo ludzie z nizin przyjeżdżają tu, żeby się zrelaksować i odpocząć. Takie mam skojarzenia.

- Mówi się też, że górale mają twardą rękę dla swoich żon. To już przeszłość czy nadal tak się dzieje?

- Znam takie kobiety na Podhalu, które rządzą domem. To nie jest więc takie proste, jak się utarło. Te historie o góralach bijących swoje żony, można już między legendy włożyć.

Sebastian Karpiel Bułecka o wierze

- Większość górali to ludzie wierzący. To ma wpływ na to, jakimi są mężczyznami?

- Myślę, że tak. Ale z tą wiarą to różnie bywa. Często jest tak, że ludzie chodzą do kościoła, a po wyjściu robią zupełnie coś innego niż Kościół naucza. Na pewno jednak to, że w górach czuć rękę Stwórcy, ma wpływ na to, że na Podhalu jest wiele osób wierzących w Boga i chodzących do kościoła. Ale myślę, że to dobrze. Byle tylko żyli zgodnie z tym, co jest w Piśmie Świętym napisane, a żeby to nie było tylko na pokaz.

- Pan ma wiele fanek i uznawany jest pan przez nie za symbol prawdziwego mężczyzny. Zgadza się pan z tą opinią?

- (śmiech) Podchodzę do takich rzeczy z dystansem. Staram się być jak najlepszą wersja siebie. To mi się czasem udaje, a czasem nie. Nie jestem ideałem i doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Nie podchodzę do tego na serio i nie popadam w samo zachwyt.

- Jakie cechy powinien posiadać pana zdaniem prawdziwy mężczyzna?

- Na pewno powinien być opiekuńczy wobec swej żony i dzieci. Nie powinien wstydzić się swej wrażliwości, swych łez i okazywania uczuć. To są takie rzeczy, które pierwsze przychodzą mi na myśl. Dojrzały mężczyzna powinien też być wierny temu, co przyrzekał – czyli powinien być wierny w miłości. To cecha prawdziwego mężczyzny.

Wcale męski nie jest ten, który ma wiele kobiet. To wcale nie świadczy o męskości moim zdaniem. Wierność jest bardzo męska – i tego się będę trzymał.

- W filmie „Misie” jedna z bohaterek mówi, że prawdziwy mężczyzna powinien zajmować się domowymi rachunkami.

- (śmiech) Ja myślę, że to wszystko jest do dogadania między małżonkami. To, kto się czym zajmuje, można sobie indywidualnie wypracować. Małżeństwo jest wspólnotą, więc trzeba się dzielić obowiązkami. Nie może być wszystko na barkach jednej osoby, czy to jest mężczyzna czy kobieta. Trzeba sobie to jakoś samemu zorganizować. To tylko kwestia chęci i kompromisu.

- Nie jest tajemnicą, że wychowały pana kobiety – mama i babcia. Może to jest recepta na to, by chłopak mógł wyrosnąć na prawdziwego mężczyznę?

- Nie sądzę. Ja miałem przez całe dzieciństwo deficyt ojcowskiej miłości. Brakowało mi męskiej ręki. Ojciec jest bardzo ważny dla każdego dziecka. Oczywiście kobiety uczą nas wrażliwości i patrzenia na świat w empatyczny sposób. Potrzebni są jednak oboje rodzice – ojciec i matka. Dzięki temu dziecko może iść potem z podniesioną głową przez życie. Ja wiele rzeczy w sobie sam musiałem wypracowywać i to wcale nie było proste.

- Gdzie szukał pan wzorów męskości w dzieciństwie?

- Miałem dziadka, wujków od strony mamy, a przede wszystkim starszego od siebie o 20 lat brata. Mogłem więc od nich czerpać te wzorce męskości. Kiedy dorosłem, szukałem tego w innych miejscach. Nie ma sytuacji bez wyjścia. Te braki można więc w jakiś sposób ponadrabiać. Ale nie do końca. Zawsze jakiś deficyt tej ojcowskiej miłości będzie odczuwalny. Na szczęście nie jest to brak, który przeszkadzałby w normalnym życiu i funkcjonowaniu.

- Ożenił się pan jednak dosyć późno. Za młodu był pan tym przysłowiowym „misiem”?

- Co to znaczy późno? Kiedyś mężczyźni żenili się, mając po 40 lat i brali sobie za żony dziewczyny, mające po 18 lat – i było to najzupełniej normalne. W tej chwili to też mocno się poprzesuwało. Ja miałem 39 lat, kiedy urodziło mi się pierwsze dziecko. I cóż – pewnie wtedy byłem na to gotowy. Nigdy wcześniej nie spotkałem na swej drodze życiowej osoby, z którą chciałbym założyć rodzinę. Wiele rzeczy więc miało na to wpływ. Nie tylko moja niedojrzałość. Myślę, że byłem już dużo wcześniej gotowy na to, ale po prostu tak się nie złożyło.

- Wielu mężczyzn boi się zaangażować i wziąć ślub, bo obawiają się, że stracą wolność. Pan też miał takie opory?

- Ja miałem 39 lat i już się wyszalałem. (śmiech) Popróbowałem życia w jego różnych aspektach. To nie znaczy, że robiłem jakieś straszne rzeczy. Ale miałem ten czas tylko dla siebie. Teraz mam żonę i dzieci, cieszę się z tego, jestem mężem i ojcem, realizuję się w tym. To oczywiście nie znaczy, że nie mam wolnego czasu.

- No właśnie: jest pan już żonaty siedem lat. Jak to jest z tą wolnością w małżeństwie?

- Kiedy uzgodnię to z żoną, mogę sobie pojechać na narty czy wyjść z kolegami na jakąś imprezę. Ale szczerze powiedziawszy nie mam takich potrzeb, bo moja praca to jest jedna wielka impreza, bo takie właśnie jest granie koncertów. To wszystko można sobie w jakiś mądry sposób poukładać. Pewnie – jest wiele takich momentów, że muszę zrezygnować z siebie. Ale to tylko kształtuje charakter, tak naprawdę uszlachetnia i rozwija człowieka.

- Kiedyś powiedział pan w wywiadzie takie zdanie: „Nie przyszliśmy na ten świat, żeby żyć tylko dla siebie, ale i dla innych”. Tak mówi dojrzały mężczyzna?

- Oczywiście, że tak. Dla siebie żyje tylko egoista. Ale czy jest w tym szczęśliwy? Myślę, że nie do końca. Człowiek jest tak skonstruowany, że chce żyć dla drugiego człowieka. Oczywiście nie może przy tym zapominać o sobie. Nie można tego zatracić, tylko trzeba to w mądry sposób wyważyć. Oddawanie i rezygnowanie z siebie dużo człowiekowi daje.

Ja czuję, że się staję przez to lepszym człowiekiem. A przecież o to chodzi, żebyśmy się rozwijali i ewoluowali, a nie stali w miejscu. Zawodowo, ale przede wszystkim duchowo. Bo na tym życie polega.

- Nie tęskni pan czasem za kawalerskimi czasami?

- Nie mam takich myśli. Jest mi dobrze tak, jak jest. Pewnie – czasem jest ciężko, ale czy kiedy byłem kawalerem, to było mi łatwiej? Nie uważam tak. Myślę, że miałem więcej trosk i rozterek niż teraz.

Sebastian Karpiel Bułecka o wyzwaniach ojcostwa

- Rodzina daje panu duże wsparcie?

- Oczywiście. To fundament i baza, dzięki której można siebie budować zawodowo i po ludzku. Ja sobie nie wyobrażam inaczej. Kiedy popatrzyć na znanych sportowców, którzy osiągnęli sukces, jak choćby Adam Małysz czy Kamil Stoch, to oni mówili, że ich bazą zawsze był dom, do którego wracali, ocierali łzy po porażkach, ładowali akumulatory i ruszali dalej po zwycięstwo.

Z każdym z nas jest tak samo. Potrzebujemy takiego miejsca, gdzie się wypłaczemy, zdystansujemy, nabierzemy oddechu i sił. To najbardziej ludzkie i normalne. Ja się cieszę, że takie miejsce dla siebie znalazłem.

- Tak naprawdę mężczyzna dojrzewa chyba wtedy, kiedy zostaje ojcem. Bardzo pana zmieniło ojcostwo?

- Myślę, że tak. Ale nie mnie to oceniać, trzeba by zapytać kogoś, kto z boku na mnie patrzy. Ale myślę, że siłą rzeczy się zmieniłem, bo odpowiedzialność jest znacznie większa. Odpowiadam przecież za młodych ludzi – córkę i syna. Muszę ich ukształtować i wychować. Jestem odpowiedzialny za to, jak ich uformuję i jacy potem pójdą przez dorosłe życie. To jest jakiś ciężar – oczywiście nie w negatywnym tego słowa znaczeniu. Bo to jest piękne, ponieważ powoduje, że się rozwijam duchowo, jako człowiek, mężczyzna, mąż i ojciec. I o to w tym wszystkim chodzi.

- Ojcostwo to więcej obowiązków czy przyjemności?

- Czasem jest trudno, ale potem przychodzą za to nagrody. Satysfakcja, że udało się coś z tym dzieckiem wypracować. Patrzysz na jego sukcesy, jak się rozwija, jak mu idzie w szkole czy w sporcie. To daje poczucie dumy. Dostrzegasz w tym sens życia i to jest piękne.

- Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni, że to my uczymy dzieci. A na odwrót: czy dzieci pana czegoś nauczyły?

- Oczywiście: przede wszystkim cierpliwości i pokory, ale też zapominania o sobie i fajnego patrzenia na świat oczami dziecka. Mały człowiek wszystkim się zachwyca, wszystko mu się podoba, wszystkim się interesuje. Do wszystkiego pochodzi z miłością, bo jest czysty i niczym nieskażony. To jest piękne. Potem z biegiem lat nabieramy różnych przekonań i przywar, które nas skażają. A dzieci patrzą na świat czystym spojrzeniem. I tego powinniśmy się od nich uczyć.

- Antosia jest już w trzeciej klasie, a Jędrek w pierwszej. Jak się pan z nimi dogaduje?

- Bardzo dobrze. Nie mam z nimi konfliktów. Każde jest inne, każde ma inny charakter. Tosia jest mocno temperamentna, czasem trudno ją okiełznać, ale to mi się w niej podoba, bo widzę w niej siebie. Jędruś jest może odrobinę spokojniejszy, ale im jest starszy, tym bardziej lubi postawić na swoim. To tylko jednak dobrze o nim świadczy. Mają mocne charaktery i wyrosną z nich ludzie.

- Jak pana dzieci odnajdują się w góralskiej tradycji?

- Staram się ich nią zarażać. Wożę ich często na Podhale, tam też mamy dom i mieszkamy czasem, kiedy mają w szkole wolne. Chcę, żeby z tamtego miejsca czerpali jak najwięcej, bo wiem jaką mi to dało siłę i jaką to ma wartość. Chcę, żeby znali swoje korzenie, znali tamtejszą kulturę, żeby ubierali się po góralsku.

Oczywiście będąc w Warszawie, ciężko jest tego wszystkiego uczyć. Puszczam im więc w samochodzie muzykę góralską, żeby przynajmniej gdzieś w biegu to łapali. Staram się o to dbać w miarę możliwości.

- Ciągnie córkę i syna do muzykowania?

- Tak. Tosia gra na pianinie i na skrzypcach, lubi śpiewać. Ewidentnie ma do tego zdolności, co więcej, chce to robić i ma do tego zapał. Jędruś jest w pierwszej klasie, więc jeszcze jest za młody. Na razie nie gra na niczym, ale czasem zdarza mu się usiąść przy pianinie i wtedy widać, że ma do tego dryg. Pewnie gdzieś za rok będę chciał, żeby uczył się na czymś grać, ale oczywiście tylko wtedy, kiedy sam wyrazi na to ochotę, bo nie chcę go do niczego zmuszać.

- Może kiedyś Tosia i Jędrek założą własny zespół i zgłoszą się do „Must Be The Music”?

- Oczywiście będę im kibicował w tym, co będą chcieli robić. Czas pokaże co z nich wyrośnie i w którą stronę pójdą. Możliwości mają wiele.

Sebastian Karpiel Bułecka jako juror „Must Be The Music”.

- Oglądamy pana jako jurora „Must Be The Music”. Co pana skusiło, żeby zasiąść w tym gronie?

- Zawsze lubiłem ten program, bo uważałem, że to jeden z lepszych programów muzycznych w Polsce. Młodzi ludzie mogą tam przyjść z własnym repertuarem, prezentują się tam całe zespoły, przez to jest różnorodnie. Poza tym chciałem przeżyć jakąś nową przygodę w swoim życiu. I to mi dało taką możliwość. Nie rozczarowałem się, nagrywając ten program, bo naprawdę było to ciekawe doświadczenie. Duże wyzwanie – ale przyjemne. Dobrze się tam bawiłem i mam nadzieję, że widzowie obejrzą to show z przyjemnością. Chciałbym też, żeby były jego kolejne edycje, abym mógł dalej nad tym programem pracować.

- Każdy z jurorów w tym talent-show jest trochę z innej bajki. Odpowiadało to panu?

- O to chyba trochę chodziło produkcji. Żeby każdy spojrzał na tego artystę, który staje przed nami trochę z innej perspektywy. Dogadywaliśmy się ze sobą świetnie, nie było między nami żadnych waśni czy sporów, jak w innych tego typu programach. Z Natalią znam się lata, Z Dawidem trochę mniej, tylko z Mioushem się poznaliśmy przy okazji „Must Be The Music”, ale bardzo się polubiliśmy. Towarzysko było więc bardzo przyjemnie i konstruktywnie.

- Jaki poziom reprezentowali zgłaszający się do programu?

- Różnorodny. Było wiele zdolnych osób, było też trochę średniaków, ale też kompletnie odklejonych od rzeczywistości. (śmiech) Ale to też o to chodzi w tym show – w końcu to program rozrywkowy, wszystko to musi więc być przemieszane, żeby się dobrze oglądało. Dlatego wybieraliśmy na castingach takich ludzi, żeby to było ciekawe.

- Szukał pan przede wszystkim wykonawców z kręgu muzyki folkowej?

- Nie tylko. Oczywiście na tych zwracałem szczególną uwagę, bo są mi najbliżsi. Było kilka takich zespołów, jedne lepsze, inne gorsze. W szukaniu tych „korzeni” nie byłem jednak sam: Mioush przywiązywał do tego dużą wagę, ponieważ sam robi „Pieśni współczesne”, które są oparte na ludowiźnie, ale i Natalka, która przecież pochodzi z kaszubskiej rodziny z tradycjami folklorystycznymi.

Patrzyliśmy więc z ciekawością na tych ludzi. Ja uważam, że zawsze trzeba pielęgnować to, co nasze, polskie, oryginalne. Na pewno częścią tej oryginalności jest folklor, powinniśmy go więc eksponować. Szukałem zatem dobrego zespołu, który mógłby to w jakiś sposób pociągnąć.

- Myśli pan, że telewizyjne talent-show to dziś najlepsza droga do zaistnienia na muzycznej scenie?

- Trudno mi powiedzieć. To się bardzo zmieniło na przestrzeni lat. Wszystko tak przyspieszyło, że nie ma chyba jednej recepty, żeby zaistnieć. Sukces jest wypadkową wielu czynników i trudno wskazać jeden, który zadecyduje, że komuś się powiedzie. Na pewno taki program jest pomocny. Dzięki temu może nas zobaczyć szersza publiczność – nawet wręcz kilkumilionowa. Jest to więc wielka szansa. Poza tym ten, kto wygrywa, otrzymuje kontrakt płytowy i jest promowany przez wytwórnię. Aczkolwiek znam takich, którzy wygrywali takie programy, a potem słuch po nich zaginął.

- No właśnie: na 11 edycji „Must Be The Music” udało się zaistnieć szerzej tylko dwóch zwycięzcom – Enejowi i LemOnowi. Co ciekawe: oba te zespoły mocno czerpią z folku.

- To prawda. Teraz jest duża łatwość nagrywania i promowania muzyki. Tych zespołów jest więc coraz więcej. Dawniej, żeby nagrać płytę, trzeba było wynająć studio i za nie zapłacić. To był cały proces. Teraz każdy, kto ma dobry komputer i kawałek wytłumionego pokoju, może sobie sam poradzić. Ale myślę, że najważniejsze rzeczy pozostają niezmienne: talent, pracowitość, konsekwencja, wiara w to, co robimy. To daje największe szanse na sukces w tej branży.

- Jakby pan miał dzisiaj 20 lat i był nieznanym muzykiem z Zakopanego, zgłosiłby się pan do „Must Be The Music”?

- Gdybym miał 20 lat i taką wiedzę o tej branży, jaką mam teraz, to chyba bym się na to nie porywał. Bo wiem, ile to kosztuje wyrzeczeń i zdrowia psychicznego. To ciężki kawałek chleba. Młodym ludziom wydaje się, że wystarczy stać na scenie w blasku reflektorów, a ludzie klaszczą i podziwiają.

A to tak nie jest. Muzykowanie daje jednak wielką satysfakcję i spełnienie – przynajmniej mnie. Ja zawsze kochałem grać i śpiewać. Jest to więc jakaś realizacja moich marzeń.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska