Bogna Bielecka z Ispiny w powiecie bocheńskim swojego męża Marcina poznała przez przypadek. Wydawać by się mogło historia, jakich wiele i taka by była, gdyby nie fakt, że przyszły mąż pani Bogny spadł jej... z nieba.
- Bognę poznałem w dniu moich urodzin - wspomina Marcin Bielecki. - Byłem wówczas zawodnikiem polskiej kadry narodowej spadochroniarzy. Tego dnia wraz z grupą skoczków lądowałem na Stadionie 10-lecia w Warszawie. Bogna też tam była. Dziewczyna od wszystkiego. Przynieś, podaj, pozamiataj. Wtedy dla niej to był dopiero drugi skok w życiu - opowiada mężczyzna.
Po części oficjalnej mężczyzna z racji swoich urodzin zaprosił wszystkich, także Bognę, do wspólnego świętowania. Po raz drugi spotkali się kilka tygodni później na obozie kadry narodowej.
- Przyjechała jako przyszła kadrowiczka. Wielki talent, z dużymi osiągnięciami w skokach do wody - opowiada pan Marcin. - Jakoś na początku wielka miłość między nami nie zapłonęła, chociaż była bardzo atrakcyjną kobietą i nadal taka jest - szybko dodaje mężczyzna.
Mąż pani Bogny wyjaśnia, że wokół młodziutkiej dziewczyny kręciło się bardzo wielu kolegów, a on nie miał w zwyczaju stawać w takich konkurach. W końcu jednak uległ uczuciu.
- Ślub był tradycyjny. Nie wyskoczyłam z samolotu w sukni ślubnej, nawet przez myśl mi to nie przeszło - mówi z uśmiechem pani Bogna. - Ale i tak tego dnia czułam się, jakbym bujała w obłokach.
Życie na lotnisku
Dwa tygodnie przed weselem pojechali na swoje wspólne mistrzostwa świata. To był ich spadochroniarski prezent ślubny. Dużo czasu spędzali na lotnisku. Początkowo we dwójkę, później z gromadką dzieci. Chłopcy od najmłodszych lat towarzyszyli rodzicom podczas zawodów, obozów, treningów.
- Na lotnisku się praktycznie wychowywali - mówi mężczyzna. - Ale żaden z nich nie skacze - dodaje.
Bieleccy przeprowadzili się z Warszawy do Krakowa. Kiedy życie w wielkim mieście zaczęło ich męczyć, postanowili uciec na wieś. Wybrali Ispinę, gdzie znaleźli swoje miejsce na ziemi. Pan Marcin, emerytowany wojskowy, jest obecnie instruktorem spadochroniarstwa i jednocześnie komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej w Ispinie. Pani Bogna nadal jest czynną zawodniczką kadry narodowej oraz druhną w OSP, tej samej, w której rządzi jej mąż. Nie pasuje do stereotypu kobiety jako słabej płci. - Nawet kwiatów nie chcę od męża dostawać, skutecznie go z tego wyleczyłam - mówi pani Bogna. - Bardziej cieszą mnie czekoladki. Ale zdarza się, że Marcin stanie w drzwiach z misiem albo wielką poduchą i wtedy też jest mi miło - dodaje z uśmiechem kobieta.
Czasem jest awaria
Pani Bogna przyznaje, że nie wyobraża sobie życia bez spadochroniarstwa, które stało się nie tylko jej pasją, ale jak sama mówi, wręcz nałogiem.
- W momencie, w którym podchodzę do krawędzi samolotu i wiem, że zaraz z niego wyskoczę, nic innego nie istnieje. Skaczę, spadam, otwieram spadochron i lecę. Wspaniałe uczucie - zaznacza.
Ale nie zawsze jest tak bajecznie. Trzy razy spadochron się nie otworzył. - Ciśnienie wtedy rośnie, ale zawsze zapasówka mnie ratowała - wyjaśnia pani Bogna.