https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jak rozdzielano w Krakowie pierwsze bliźniaki syjamskie

.
Dr Elżbieta  Grochowska  przed trzema laty otwarła w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie nowoczesny blok operacyjny. Otrzymał on imię jej męża, prof. Jana Grochowskiego, wieloletniego dyrektora i nauczyciela wielu lekarzy dziecięcych w Krakowie.
Dr Elżbieta Grochowska przed trzema laty otwarła w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie nowoczesny blok operacyjny. Otrzymał on imię jej męża, prof. Jana Grochowskiego, wieloletniego dyrektora i nauczyciela wielu lekarzy dziecięcych w Krakowie.
Pierwsze rozdzielenia bliźniąt syjamskich w Polsce przeprowadzili w 1977 r. lekarze Oddziału Chirurgii Dziecięcej Instytutu Pediatrii w Krakowie-Prokocimiu (obecnie Uniwersytecki Szpital Dziecięcy). O operacjach - bez badań prenatalnych, USG, tomografii komputerowej - wspomina chirurg - dr n. med. Elżbieta Grochowska

Długo przygotowywaliście się do pierwszego rozdzielenia bliźniąt syjamskich?
Dziesięć lat.

Sporo.

Ale to symboliczne liczenie. Już wyjaśniam o co chodzi. Pierwszym zabiegiem, który przeprowadziliśmy w nowo otwartym szpitalu w Prokocimiu 10 lutego 1966 roku, była przepuklina pachwinowa u dziewczynki. 21 marca tego samego roku do szpitala przyjęliśmy noworodka płci męskiej w trzeciej dobie życia z zarośniętym przełykiem. Operacja zespolenia przełyku się udała, chłopczyk przeżył. I to był znak. Bardzo dobry znak, rokujący na przyszłość w zamierzonym kierunku leczenia ciężkich wad rozwojowych u dzieci.

Dlaczego?

Bo to była pierwsza wrodzona niedrożność przełyku zoperowana w Krakowie bez komplikacji, po której chłopczyk przeżył.

Minęło dziesięć lat…
… i my - młodzi chirurdzy - zdobyliśmy doświadczenie, wiedzę, umiejętności. Dlatego gdy do nas ze Świętokrzyskiego przywieziono dwie zrośnięte dziewczynki w drugiej dobie życia, nie wahaliśmy się ani minuty. Prof. Jan Grochowski, kierownik kliniki chirurgii dziecięcej, ówczesny dyrektor szpitala(mąż dr Elżbiety Grochowskiej - red.), zdecydował, że bierzemy się za tę operację.

Mogliście odmówić pomocy? W końcu nikt w Polsce wtedy nie wykonywał takich operacji?
Nie było takiej opcji. Nie wzbranialiśmy się przed nią, bo wiedzieliśmy, że powinniśmy dać sobie radę. Poza tym nasz szpital na tamte czasy mógł się pochwalić supernowoczesnymi warunkami: mieliśmy oddział intensywnej terapii dla noworodków, odpowiednią aparaturę do znieczulenia, specjalistę anestezji dziecięcej dra Jana Wężyka, a to są istotne aspekty w takich operacjach.

I tak byliście odważni: wziąć się za coś, czego wcześniej w ogóle nie robiliście.

Zrost bliźniaczek nie był aż tak skomplikowany: zewnętrznie przebiegał od mostka do wspólnej pępowiny.

Operacja wymagała jakichś specjalnych przygotowań?

Tak naprawdę nie mieliśmy zbyt wiele czasu na przygotowywanie się, po tym jak przywieziono do nas dziewczynki. Zabieg zaplanowano szybko: trafiły na stół operacyjny kilka dni po urodzeniu, gdyż jedna z nich była znacznie słabsza. Tereska gorzej oddychała, miała zapalenie płuc. Kasia była w lepszej formie.

To były dzieci urodzone w terminie?
Tak, poprzez cięcie cesarskie.

Przecież wówczas nie było nawet USG. Jak lekarze rozpoznawali ciąże bliźniacze?
Najbardziej pierwotnymi i prymitywnymi sposobami. Na słuch, poprzez stetoskopy, czyli zwykłe słuchawki lekarskie.

Czy ginekolodzy mogli rozpoznać, że w łonie matki są bliźniaki syjamskie?
Tego nie wiemy, ale raczej nie. Zdarzało się, że nie rozpoznawano w ogóle ciąży bliźniaczych, nie wspominając już o tym, że są to zrośnięte bliźniaki. Kobiety więc rodziły drogą naturalną, w rezultacie podczas jednego z takich porodów jeden z bliźniaków miał głęboki stopień niedotlenienia, złamania kości nóg, rączki. Takie to były czasy.

Jak rozdzielano Kasię i Teresę?
Najpierw przeprowadziliśmy badanie radiologiczne sylwetek dzieci i angiograficzne. Polega ono na podaniu kontrastu do organizmu, by ocenić naczynia krwionośne i zakontraktowane narządy w każdym z tych dzieci. To jedyne badanie, na podstawie którego przeprowadziliśmy operację. Zobaczyliśmy wówczas, że dziewczynki mają osobne dwa normalne serca, wszystkie układy były podwójne, nie trzeba zatem było robić podziałów narządów. Jedyny zrost, jaki miały, to był zrost wątroby, która została podzielona.

Jakie narzędzia chirurgiczne mieliście do dyspozycji?

W tym czasie nie było nowoczesnych urządzeń do cięcia. Nóż ultradźwiękowy - dziś podstawowe narzędzie w pracy chirurga - w ogóle nie istniał. Rozdzielaliśmy przy pomocy noża koagulacyjnego, który służy do zamykania naczyń krwionośnych przy zabiegach chirurgicznych. Przed tym chirurg musiał kleszczykami naczyniowymi chwytać naczynka krwawiące. Tak było aż do momentu gdy weszła elektrokoagulacja. Cięcie wątroby wykonywaliśmy właśnie tym nożem. Zanim ustalony był termin operacji, trzeba było zdecydować o składach zespołów operacyjnych.

Zespołów? Czyli było ich wiele?

Przy tego typu operacji muszą być dwa zespoły operacyjne: dwa zespoły chirurgów i anestezjologów. W okresie poprzedzającym operacje analizowany był wielokrotnie plan operacji i zasady postępowania chirurgicznego, wszyscy musieliśmy być pod stałym telefonem, dlatego że stan jednej z dziewczynek był gorszy. Nie wykluczaliśmy, że operację trzeba będzie rozpocząć w trybie nagłym. Wszyscy zatem czuwali, gdyby zaszła taka potrzeba. I proszę zauważyć, że wtedy nie było telefonów komórkowych!

Kto operował?

Kierował operacją oczywiście mój mąż - prof. Jan Grochowski. Na sali operacyjnej z chirurgami ogólnymi - czyli mną, Wiesławą Żurek, Haliną Aleksandrowicz współdziałali też inni specjaliści, m.in. kardiochirurg Eugenia Zdebska, urolog Jerzy Pilch.

Prof. Grochowski był tyranem na sali operacyjnej?

Dawał chirurgom dużo swobody. Bo uważał, że jak ktoś ma patent chirurga, to musi być samodzielny. Ale mimo to kontrolował sytuację i złościł się jak coś nie szło tak jak powinno. Bali się go wszyscy, to fakt.

Ile trwał zabieg?
Nie pamiętam, ale chyba z sześć godzin, a może i dłużej. Do zabiegu były przygotowane dwie sale operacyjne. W jednej dwa zespoły anestezjologów prowadziły znieczulenia dziewczynek i następnie chirurdzy operacyjnie rozdzielali je. Po rozdzieleniu jedno dziecko wraz z zespołem anestezjologów było przeniesione na drugą salę i na tej drugiej sali dokonywało się już końcowych etapów operacji - zamknięcia powłok itd.

Były jakieś komplikacje?

Żadnych. Zabieg odbył się bez powikłań. Zrost - od mostka do pępka - nie należał do najtrudniejszych. Nie trzeba było dzielić żadnych narządów: ani worka osierdziowego, ani przewodów pokarmowych, bo były osobne, a poza tym składały się ze wszystkich części. Jedynie wątroby były zrośnięte klepsydrowatym zrostem na szerokości 6 cm.

Jak się czuły bliźniaczki po zabiegu?
Słabsza Tereska zmarła dwa dni po zabiegu. Kasia była w bardzo dobrej formie. Niestety i potem - podczas kolejnych operacji rozdzielania syjamskich bliźniąt - umierało jedno z nich. Operacyjnie rozdzieliliśmy dziewięć par i niestety za każdym razem słabszy bliźniak obarczony dodatkowymi wadami umierał.

Kasia jeszcze długo przebywała w szpitalu?

Na pewno nie krócej niż trzy miesiące.

Dziewczynka wymagała kolejnych zabiegów?

Oczywiście. Była wymagana m.in. korekcja blizny u kilkunastomiesięcznej Kasi. Po rozdzieleniu, u dziewczynek powstał siedmiocentymetrowy ubytek w powłokach. Ubytki powłoki stanowią duży problem chirurgiczny. U dziewczynek trzeba było go zamknąć sztucznym materiałem. Pokryliśmy go łatą z dakronowej tkaniny. Łatanie powoduje, że ubytek zamyka jamę ciała, skóra się zbliża, a pod spodem dochodzi do ziarninowania, czyli powstania nowej tkanki.

Kasia żyje?

Widziałyśmy się pod koniec lat 90. Przyjechała wówczas do szpitala po zaświadczenia lekarskie. Była to całkiem zdrowa dziewczyna. Tylko że nie bardzo wiodło się jej materialnie. Mama wcześnie zmarła, ojciec klepał biedę. Nie wiem jak potoczyły się jej losy. Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku.

Rodzice musieli wyrazić zgodę na operację?

Tak. Prof. Grochowski w rozmowie z nimi przedstawił szczegóły dotyczące stanu dziewczynek, ewentualnych komplikacji. To trudne rozmowy, ale bez zgody rodziców nie podjęlibyśmy operacji. To oni decydują o swoich dzieciach.

Media chyba nie dawały spokoju po przeprowadzeniu tej pionierskiej operacji?
Tak, bo to był sukces polskiej medycyny. Pierwszy taki zabieg w kraju. Ale bez przesady, mieliśmy czas na pracę. Nie przesiadywaliśmy za długo na konferencjach prasowych.

Kolejne bliźniaki syjamskie automatycznie trafiały do szpitala w Prokocimiu?
Tak, tylko my wykonywaliśmy takie operacje. Na drugą zresztą nie trzeba było długo czekać. Już w 1980 roku przyjęto u nas kolejną parę. I znowu to były dziewczynki. Z podobnym zrostem. Nie mieliśmy dylematów, przyjęliśmy dzieci i zoperowaliśmy je. Kilka lat później prof. Jan Grochowski wraz z zespołem przeprowadził jedną z najbardziej skomplikowanych operacji. Nie uczestniczyłam w tym zabiegu, gdyż wyjechałam za granicę . To byli chłopcy ze zrostem w obrębie jamy brzusznej, z przemieszczonym na zewnątrz końcowym odcinkiem jelita grubego i pęcherzem moczowym, brakiem odbytu i wadą kości krzyżowej, rozszczepem moszny, mieli szczątkowe prącie. Kończyna dolna prawa była prawidłowa, lewa natomiast niedorozwinięta. Niezwykle skomplikowana wada. Operacja wielogodzinnej rekonstrukcji pęcherzy moczowych i podziału jelit z wytworzeniem odbytów sztucznych zakończyła się powodzeniem. Jeden z bliźniaków przeżył. Przebył on wiele operacji ortopedycznych w kolejnych miesiącach i latach.

Jakiś zabieg szczególnie utkwił w pamięci Pani?

Dobrze pamiętam parę dziewczynek z 1992 roku. Miały wspólny przewód pokarmowy, jedno jelito grube. Trzeba było podzielić tak, by każda dostała po połowie jelita. I tak też się stało. Zoperowaliśmy je kiedy miały 21 miesięcy. Od urodzenia cały czas były w klinice pod naszą obserwacją. Wtedy zajmował się nimi dr hab. Adam Bysiek, utalentowany chirurg. Po raz pierwszy użył ekspandera w celu wytworzenia nadmiaru skóry, aby po rozdzieleniu dzieci zamknąć ubytek powłok.

Ekspandery dopiero się pojawiły?
Tak, i my jako pierwsi zakupiliśmy to urządzenie. To nic innego jak plastikowy balonik, który służy do powiększania powłok, a głównie skóry - jej wydłużania, wyciągania. Wprowadza się go pod skórę na twarde podłoże - np. na żebrach i stopniowo dopełnia się go powietrzem. Balonik rośnie i tym sposobem powiększa skórę.

Teraz uniwersyteccy lekarze poradziliby sobie z rozdzieleniem bliźniąt syjamskich?

Poza wszelkimi wątpliwościami: tak.

Jaka panowała wówczas atmosfera w USD, towarzyszyły tym operacjom chyba wielkie emocje?

Muszę powiedzieć, że chirurgia to taka dziedzina, iż człowiek cały czas ma dylematy. Przynajmniej tak było ze mną. Jeśli cokolwiek zrobi się na żywym organizmie, nawet proste zespolenie jelita, to o 4 rano chirurg budzi się i zastanawia, czy dobrze zrobił. A może warto było zastosować jednowarstwowe zespolenie. A może jednak dwuwarstwowe, choć ostatnie doniesienia w prasie medycznej mówią, że jednowarstwowe lepiej się goją. A może trzeba było gęściej zszyć, czy jednak rzadziej, bo większe odstępy pomiędzy szwami mniej anemizują tkankę i jest lepszy dopływ krwi. I tak od świtu człowiek główkuje i zapomina o śnie. Przy takich sprawach jak rozdzielenie bliźniaków syjamskich są jeszcze nieporównywalnie większe emocje i przeżywanie.

Tak szczerze: czuje Pani dziś satysfakcję i dumę?

Tak, ale mimo że minęło tyle lat, mam niedosyt. Spośród 9 rozdzielonych par jeden z bliźniaków nie żyje. Wielka szkoda. Niestety, warunki anatomiczne i stan tych dzieci nie pozwalał na przeżycie obojgu. Teraz to już się zmienia.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze

Komentarze 1

Komentowanie zostało tymczasowo wyłączone.

Podaj powód zgłoszenia

t
tez_prawda
w Krakowskiej rozpoczęty? Chyba za wcześnie, dopiero wiosna.
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska