Jesień 1919 r. musiała być piękna skoro czterech kumpli w Krakowie urządziło sobie wielką popijawę na wolnym powietrzu. Raczyli się wyśmienitym spirytusem, języki plątały im się już po chwili, wzrok stawał się mętny, chód chwiejny.
Jakoś nie zachowali zbytniej czujności w rozmowie, bo, jak policji doniósł sowicie opłacany agent Robert O., nie kryli się, że spirytus spożywany przez nich w dużych ilościach miał pochodzić z kradzieży. - Spirytusu mają aż trzy beczki.
To niemożliwe, by kupili je za swoje - raportował agent. Funkcjonariusze z Krakowa zaczęli skrzętnie sprawdzać informacje opatrzone klauzulą: tajne. I wtedy po raz pierwszy pojawiło się nazwisko Stanisława K., osoby, która mogła mieć związek z dostarczeniem pijaczkom kradzionego gdzieś trunku.
Ustalono, gdzie mieszka Stanisław K., a policyjne rozpracowanie osoby 18-latka doprowadziło śledczych do jego mieszkania w Podłężu, wsi przez którą podążały pociągi z Krakowa do Tarnowa. Łobuza, jak go określono w raporcie policyjnym, ujęto 22 listopada 1919 r. na gorącym uczynku kradzieży kolejowej z pociągu nr 493.
- Podejrzany zerwał z trzech wagonów, jak napisano - blomby, by wyrzucać towar w czasie jazdy pociągu. Wyjaśnił, że rabowaniem pociągów trudni się od sierpnia 1918 r. i miał go do tego nakłonić wujek ze znanej rodziny o tradycjach kolejowych Józef P. - stwierdzał policyjny raport. Zarzucono sieci na innych członków szajki z Podłęża i Krakowa, bo Stanisław K. kosztem ratowania własnej skóry wcale nie zamierzał kryć wspólników.
Wyłapano ich jednego za drugim. A to 20-letniego Wojciecha T., 18-letniego Józefa K., 20-letniego Jana B., 55-letniego Józefa F., 18-letniego Antoniego K., 24-letniego Wojciecha S. i 45-letniego Józefa P. Prawie wszyscy przyznali się do winy, ale umniejszali swoją rolę w przestępczym porozumieniu.
W trakcie śledztwa, a potem na procesie, wyszło na jaw, że kradli wszystko, co im wpadło w ręce: skóry, spirytus, parasoliki, dywany, paczki świec, worki soli, rolki papy, deski, cykorię, parafinę i rodzynki.
No i nieszczęsny spirytus, który był powodem ich zguby. Nie udało się ustalić wszystkich zrabowanych dóbr i ich wartości, bo niektórych kradzieży po prostu nie zauważono. Podział ról w szajce był prosty: młodzi niczym pająki czepiali się składów kolejowych, które zwalniały bieg w Podłężu, zrywali plomby i wyrzucali towar w umówionym miejscu. Inna grupa przejmowała fanty i dostarczała je paserom, łupy dzielono po równo, a wódkę i żywność konsumowano we własnym gronie.
Sąd był dość łaskawy dla złodziei, bo wszystkich skazał na dwa miesiące więzienia. Z wyrokiem nie zgadzał się Józef P., bo jako jedyny z szajki był pracownikiem kolei i został z niej dyscyplinarnie zwolniony, gdy sprawa wyszła na jaw.
- Ja nie kradłem niczego i nie namawiałem do nich kuzyna Stanisława K. On przynosił mi różne rzeczy. Twierdził, że je znalazł, a ja mu wierzyłem, bo były dość niszczone- bronił się zwrotniczy z 27 - letnim doświadczeniem pracy na kolei. Niewiele wskórał, bo też został skazany, tym bardziej, że obciążali go inni wspólnicy.
W zachowanych do dziś aktach sprawy jest jeszcze pismo Józefa P. z 1933 r., że stara się ponownie o pracę na kolei. - Mam żonę, 7 dzieci, jestem właścicielem morgi ziemi, nie mam ostatnio środków do życia i prowadzę się bez zarzutu- przekonywał. Starał się jeszcze w ministerstwie sprawiedliwości o zatarcie skazania zza zbrodnię kradzieży sprzed lat. Jak wynika z akt "sprawę rozpatrzono pozytywnie".