Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kontraktorzy - nowe "psy wojny"

Katarzyna Janiszewska
fot. Michał Rogala
Byli właśnie w drodze z bazy w Najafie do Bagdadu, gdy wpadli w zasadzkę. Czerwony samochód wjechał na wiadukt nad drogą Tampa. To był sygnał. Gdy tylko minęli most, ukryci za pagórkiem terroryści zaczęli strzelać z karabinów maszynowych i granatników RPG. Kierowca mocniej wcisnął gaz, kawalkada aut popędziła slalomem, by uciec spod ostrzału. Patrzyli na pociski rykoszetujące o asfalt i głowice lecących rakiet na tle płomieni. Było blisko, ale udało się.

Innym razem o mało co nie wjechali na bombę - nie wybuchła tylko dlatego, że nie była dla nich. Jeszcze kiedy indziej na drodze zamachowcy podłożyli ładunki. Darek siedział tyłem do kierunku jazdy, widział, jak eksplodują za samochodem, niemal tuż pod jego butami. A gdyby jechali wolniej albo gdyby zamachowiec odpalił ładunki na czas…

Darek woli nie gdybać. - Mieliśmy szczęście. Taka praca - mówi. I dodaje zaraz: - Nie mam poczucia nieśmiertelności. Mam w sobie pokorę, jestem pogodzony z tym, że coś może się stać. Wiem, że ryzykuję życiem. Ale tego właśnie uczyli mnie na szkoleniach: jak się zabezpieczać przed niebezpieczeństwem, jak reagować.

Kontraktor Darek to były żołnierz. Nie wygląda groźnie, nie jest typem mięśniaka z karkiem szerszym niż głowa. Miła twarz, łagodne spojrzenie. Po żołniersku krótko ostrzyżone włosy. Na lewym przedramieniu tatuaż kojarzący się z morzem, które kocha. Na prawym - symbol wojska, bo z nim związał swoje życie. Poważny, konkretny, skupiony. Sprawia wrażenie jakby nikt i nic nie było go w stanie wyprowadzić z równowagi. Mówi spokojnym, zdecydowanym tonem. Patrząc na niego mało kto się domyśli, że Darek przeszedł najtrudniejsze szkolenia i misje. Więc w tym przypadku niegroźny wygląd może być mylący... Trzy dni po tym, gdy skończył służbę wojskową, z powrotem był w Iraku. Został najemnikiem. Przepraszam, nie najemnikiem, Darek by się obraził, gdyby go tak nazwać. Bo to słowo źle się kojarzy. Więc woli, by mówić o nim "kontraktor". Albo jeszcze prościej: "ochroniarz".

Prywatne korporacje wojskowe

Zaczęło się od konfliktów na Bałkanach, w Iraku, Afganistanie. Tam, gdzie zaangażowane były siły Stanów Zjednoczonych. Amerykanie w pewnym momencie stwierdzili, że trzon logistyczny jest zbyt rozbudowany, a wojsko - ociężałe. Armia powinna skupić się na działaniach bojowych. Już po drugiej wojnie światowej w USA zaczęły powstawać prywatne firmy wojskowe. Nie tylko zaopatrywały żołnierzy w sprzęt, uzbrojenie, ale świadczyły różne usługi dla wojska. W konflikcie na Bałkanach, w stołówkach, pracowali cywile. Z czasem zakres usług dla armii, świadczonych przez PMC (Private Military Company) rozrastał się. Podwykonawcy - często byli żołnierze - znajdowali zatrudnienie w pralni, magazynie, w łączności, transporcie czy przy rozbudowie bazy. Armia miał swój sprzęt: spycharki, ciągniki, koparki, ale nie było ludzi do ich obsługi. Zewnętrzne firmy organizowały przerzut wojsk między bazami.

Kolejnym krokiem było zaangażowanie prywatnych firm do ochrony inżynierów, naukowców, dowódców, pracujących w rejonach konfliktów. W Iraku, Afganistanie są firmy, które chcą tam inwestować, pozarządowe instytucje pomagające tworzyć kraj od podstaw. Ale żeby zespół doradców mógł jeździć i tłumaczyć ludziom, jak uprawiać pola, i że powinni przerzucić się z uprawy opium na coś innego, muszą mieć kogoś, kto zapewni im bezpieczeństwo. Instruktorzy szkolący policję, pilotów, mechaników też potrzebują ochrony.

- W 2002 r. roku na zajęciach zastanawialiśmy się z wykładowcą, czy to możliwe, że w przyszłości pracownicy prywatnych firm będą pracować z bronią - opowiada Darek. - Gdzie jest granica outsourcingu dla wojska i czy powinno się ją stawiać? Dziś firmy wykonują wszystkie te zadania, które wymagają użycia broni, a nie są operacją wojskową.

Elita

Jeszcze kilkanaście lat temu najemnicy nie mieli najlepszej opinii. Psy wojny, ludzie od brudnej roboty - to najłagodniejsze epitety. Po stronie dyktatorów walczyli często werbowani w ciemnej bramie przestępcy, lubujący się w zabijaniu. Zmieniły się czasy, zmienił się charakter konfliktów zbrojnych. Zmienili się też sami kontraktorzy. Dziś to po prostu najlepsi z najlepszych w swoim fachu. Prawdziwi zawodowcy. Jak Darek. Nikt ich już nie szuka po zadymionych spelunkach. Werbunkiem zajmują się profesjonalne agencje ochroniarskie. Wymagania, zakres obowiązków, płace - to wszystko można znaleźć na ich stronach internetowych.

Ale mimo to nabór i tak najczęściej odbywa się przez znajomości z wojska. Kandydat musi mieć co najmniej 10 lat służby wojskowej, doświadczenie operacyjne - to znaczy zaliczyć z polskim wojskiem misję w rejonie konfliktu, musi mieć ukończony kurs ochrony, ale taki, który daje uprawnienia również poza granicami kraju, przeszkolenie medyczne i… doświadczenie z pracy w prywatnej firmie. - Taki paragraf 22 - mówi Darek. - W tej chwili nowe osoby po prostu nie mają szans, by wejść na ten rynek.

W 2004 r. w Iraku był boom na prywatnych ochroniarzy. W najlepszych latach pracowało ich tam 35 tysięcy. Nie było szczelnej selekcji. Dziś już tylu ludzi nie potrzeba. Więc jeśli firma ma wybór, bierze tych sprawdzonych.

Złoto od Kaddafiego

Ochrona osób i konwojów jadących przez Irak to jedno z najniebezpieczniejszych zadań. Darek zajmuje się tym z przerwami od ośmiu lat. Dwa, trzy miesiące za granicą, miesiąc w Polsce. Razem ze swoim zespołem jest zakwaterowany w bazie firmy, dla której pracują. Musi być w stałej gotowości. Nie znaczy to, że chroni klienta przez 24 godziny na dobę. Ale jeśli zdarzy się atak, natychmiast reaguje.

- Studia, wojsko, poligon, szkolenia, kursy, misje - wylicza - cały czas jestem poza domem. Przyzwyczaiłem się do takiego trybu życia. To ciekawa praca. Nie potrafiłbym siedzieć w biurze. W Polsce prowadziłem swoją firmę. Mnóstwo papierkowej roboty, przepychanki z urzędami, 50 pracowników, każdy ze swoimi problemami i zero czasu dla siebie. A teraz wracam do kraju i mam spokój, nikt nie zawraca mi głowy. - I pieniądze większe. - Nie robię tego dla pieniędzy. Gdybym kierował się względami finansowymi, nie poszedłbym do wojska. Są lepiej płatne zawody. Opowieści o ogromnych zarobkach można włożyć między bajki. Ale tak, można powiedzieć, że te pieniądze rekompensują niewygody. I wiesz, nie płacą mi sztabkami ze skarbca Kaddafiego - żartuje. - Wszystko jest jasne, przejrzyste, legalne. Firmy płacą za mnie podatki i ubezpieczenie.

Stres, głód, bezsenność

Darek studiował w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, przeszedł kursy i szkolenia, którymi może pochwalić się zaledwie kilka osób w kraju. Kurs Ranger wygląda na przykład tak: dwa miesiące nieustającego stresu, głodu, chłodu, bezsenności i zmęczenia. Chodzi o to, by stworzyć warunki jak najbardziej zbliżone do tych, panujących w czasie działań wojennych. W czasie całego kursu są tylko dwie ośmiogodzinne przerwy. Można wyjść z koszar, umyć się, ostrzyc, wyprać mundur, dokupić magazynki. Tyle. Kursanci dostają minimalne racje żywnościowe, prawie nie śpią, ale za to bez przerwy trenują: walka wręcz, czołganie w błocie, marszobiegi w pełnym rynsztunku, tor wodny z przeszkodami, skoki spadochronowe. Ci, którzy kończą kurs, to elita. Przyszli dowódcy. Poddani nieustannej presji psychicznej, w skrajnej sytuacji potrafili zapanować nie tylko nad własnymi słabościami, ale też poprowadzić resztę grupy.

- Co było najgorsze? - zastanawia się Darek. - Chyba zimno. No jasne, że miałem myśli, żeby zrezygnować. A instruktorzy kuszą. Mówią: "Po co ci to, podnieś tylko rękę, a wszystko się skończy. Dostaniesz pizzę, ciepłą herbatę, będziesz mógł się wyspać. Nie musisz się tak męczyć". Nie sztuka zrezygnować. Później trzeba jeszcze wrócić do jednostki. I co powiesz kolegom? Ale takie kursy uczą czegoś więcej. To niebezpieczna praca i kontraktorzy dobrze wiedzą - nawet jeśli nie mówią tego głośno - że kładą na szali swoje życie. W wojsku, w każdej większej operacji są straty, to jest wkalkulowane w cenę. Dowódca wie, że ktoś z jego ludzi nie wróci. Szkolenia oswajają z niebezpieczeństwem, z myślą, że coś złego może się stać. A jeśli człowiek zdaje sobie sprawę z zagrożenia, lepiej się zabezpiecza, robi wszystko, by je zminimalizować. Bo pod ostrzałem nie ma już czasu na myślenie. Do głosu dochodzi instynkt i wytrenowany automatyzm.

- Prowadzimy analizę zagrożeń, istnieje wymiana informacji między prywatnymi firmami a wojskiem i lokalnymi władzami - wylicza Darek. - Mamy odpowiednie wyposażenie, samochody są opancerzone. A jak jest duże zagrożenie - nie wyjeżdżamy. Statystycznie niebezpieczniej jest na polskich drogach. Samolot też może spaść, ale wsiadasz i lecisz. Nie każda bomba zabija. Trzeba być akurat w tym miejscu, w określonym czasie. Wiele czynników musi się złożyć, by doszło do nieszczęścia. Jest strach, ale się o nim nie myśli.

Lepiej uciekać

Executive Outcomes, Sandline International, Blackwater, Halliburton - to najbardziej znane prywatne korporacje wojskowe. Mają eleganckie biura w Waszyngtonie, Londynie i Moskwie, działy promocji, strony internetowe. Ale swoich pracowników, jak dawniej, wysyłają w piekło wojny. A na wojnie często wydarzenia wymykają się spod kontroli. Kontraktorzy są wtedy zdani tylko na siebie - nie są żołnierzami, więc nie chroni ich żadna konwencja.

-Strzelanina w Bagdadzie, w której pracownicy firmy Blackwater strzelali do cywilów, to przykład patologii - zaznacza Darek. - Nie udało im ustrzec się błędów, bo nie ma ideałów i zawsze może się zdarzyć, że coś pójdzie nie tak. Na pewno jest też grupa ludzi, za pieniądze gotowa wspierać reżimy. To kwestia etyki zawodowej, którą nabywa się przez lata służby. Również zasady stosowania siły są ściśle określone. Nie różnią się od tych, które obowiązuję firmy ochrony w Polsce. - A co, jak strzelają do ciebie? - Lepiej wtedy uciekać, nie uważasz? Naszym zadaniem jest zapewnienie bezpieczeństwa ochranianym osobom. Nie prowadzimy działań ofensywnych. Broń służy wyłącznie do ochrony. Jeśli już, to najczęściej oddaje się strzał ostrzegawczy.

Lubię to

Gdy był mały, Darek oglądał "Czterech pancernych", w podstawówce zapisał się do harcerstwa, w ogólniaku trenował karate. Odkąd pamięta, fascynowało go wojsko. - A faceci nie dorastają - uśmiecha się. - Po prostu to lubię. Nie da się tego wyjaśnić. Mój wujek też był żołnierzem. Jak się dowiedział, że chcę iść do wojska, doradzał mi szkołę kwatermistrzowską. Mówił: będziesz miał spokój, będziesz siedział za biurkiem. Ale ja chciałem robić to, co się z wojskiem kojarzy, a nie siedzieć za biurkiem. Mało jest spektakularnych działań, za to dużo ciężkiej, żmudnej roboty. Ale ta praca daje mnóstwo satysfakcji. Mam poczucie, że jestem częścią większej całości. Wykorzystuję żołnierskie doświadczenie, by działać na rzecz poprawy. Nie wie, jak długo będzie tak pracował. Zmienia się sytuacja, polityczna, rosną wymagania. Kiedyś, w przyszłości chciałby prowadzić kursy, dzielić się swoją wiedzą. - Podobno takim jak ty trudno zrezygnować z walki, z adrenaliny. - Tak mówią? Ja swoją dawkę adrenaliny przyjąłem. I uwierz mi, nie będę tęsknił za tym, żeby marznąć, być głodnym i niepewnym tego wszystkiego. Imię bohatera zaostało zmienione.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska