- Nie mam wątpliwości, że to cud, inaczej nie da się tego wytłumaczyć. Zaraz po wypadku lekarze kazali nam się nastawić na najgorsze, ale dzięki staraniom całego zespołu nasz syn doszedł do siebie - mówi Wiesława Wojewodzic, mama 12-letniego Tomka.
Chłopiec pod opiekę specjalistów z Dziecięcego Centrum Oparzeniowego w krakowskim Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym trafił trzy miesiące temu. Miał poparzone blisko 80 proc. powierzchni ciała: twarz, ręce, klatkę piersiową, nogi. W wielu przypadkach takie obrażenia kończą się śmiercią.
Wypadkowi uległ w domu. Tomka, którego największą pasją jest majsterkowanie, zainteresował nowy biokominek. Chciał samodzielnie sprawdzić, jak działa. Butla z płynem służącym za podpałkę wybuchła i chłopiec stanął w płomieniach. - Usłyszałam ogromny huk, wybiegłam z piwnicy i zobaczyłam Tomka, cały się palił. Był prosto po kąpieli, ubrany jedynie w bokserki. Wrzuciłam go do wanny, żeby ugasić płomienie - tak tragiczne zdarzenie wspomina jego mama.
Ciężko rannemu chłopcu pierwszej pomocy udzielił szpital w Oświęcimiu. Tam szybko zdecydowano, że szansę na życie mogą dać mu prokocimscy specjaliści. Ze względu na pogodę transport helikopterem nie był możliwy, Tomka do Krakowa przywiozła więc karetka.
- Kiedy do nas dotarł, był w skrajnie ciężkim stanie. Kilka godzin wyprowadzaliśmy go ze wstrząsu, zanim anestezjolodzy w ogóle pozwolili mi do niego podejść i zająć się ranami - opowiada dr med. Beata Stanek, kierownik Dziecięcego Centrum Oparzeniowego, odpowiedzialna za leczenie chirurgiczne chłopca.
Przez pierwsze cztery tygodnie mały pacjent utrzymywany był w stanie śpiączki farmakologicznej. Na bloku operacyjnym razem z doktor Stanek spędził łącznie ponad 100 godzin. Najpierw przeszczepiono mu skórę pochodzącą od dawców z Siemianowic Śląskich, potem własne komórki, które specjalnie dla niego wyhodowano. Przy tak rozległych oparzeniach to jedyny sposób leczenia, bo chłopiec zdrowej skóry, którą można byłoby wykorzystać, właściwie nie miał. - Kiedy udało nam się pokryć połowę jego ran, wiedziałam, że z tej dobrej drogi już nie zejdziemy. Można powiedzieć, że terapia Tomka przebiegła książkowo, udało się nam uniknąć niebezpiecznych zakażeń - mów dr med. Beata Stanek.
Po zakończeniu leczenia chirurgicznego chłopiec przeszedł w Prokocimiu pierwszy etap rehabilitacji. Dzięki masażom i ćwiczeniom, które codziennie wykonywał pod okiem Doroty Wojdyło, stanął na własne nogi. Jego rany szybko się goją, a blizny nie są aż tak widoczne. - Byli u mnie koledzy i stwierdzili, że wyglądam, jakbym po prostu spadł z roweru - mówi chłopiec.
Wczoraj po miesiącach spędzonych na prokocimskim oddziale Tomek w końcu wrócił do rodzinnych Sułkowic (powiat wadowicki). Jak zapewniają lekarze, szpitala nie będzie już musiał odwiedzać. Teraz małego pacjenta czeka żmudna rehabilitacja, która da mu szansę na pełny powrót do zdrowia.
Po krótkim odpoczynku w rodzinnym domu, za którym tak tęsknił, Tomek pojedzie do sanatorium. Będzie również nosił specjalne ubranie uciskowe, zapobiegające bliznom i przykurczom.