Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pracownia z innej bajki - z widokiem na niskie góry i wysokie chmury

Halina Gajda
Jolanta Richter-Magnuszewska, ilustratorka książek dla dzieci, najchętniej maluje kociaki. Rysuje postacie do bajek, wierszy, opowiadań. Można się z nią spotkać w „Świerszczyku”.

- Proszę, nie pytajcie mnie, jak ze zwykłej, białej chmury powstaje owieczka. Obiecałam, ba, przysięgłam, trzymając przy tym trzy palce na sercu, że tego sekretu nigdy nie zdradzę! - mówi z uśmiechem pani Jolanta.

Sympatyczna blondynka nalewa kawę. Pachnie goździkami i imbirem. Aromatyczna mieszanka jeszcze przed chwilą gotowała się na płycie kaflowej kuchni. Na stole, poza glinianymi kubkami z kocim motywem, pojawia się domowy żółty ser i takiż chleb. - Podam przepis, jak trzeba - deklaruje gospodyni.

Fontanna, co spełnia życzenia

Jola Richter-Magnuszewska decyzję o wyborze drogi zawodowej (została ilustratorką książek dla dzieci) podjęła mając raptem kilka lat. Dla pewności wrzuciła pieniążek do fontanny, ponoć spełniającej życzenia. Miała jednak jeszcze kilka innych pomysłów na życie - chciała być weterynarzem, cyrkowym akrobatą, by koniec końców zostać kandydatką na studia artystyczne. O wszystkim zadecydował tusz. Rozlał się na pracy, którą miała zaprezentować komisji egzaminacyjnej. To on przesądził o jej artystycznym „być albo nie być”.

- Wyszło, że „nie być”, bo pomazanego obrazka nijak nie dało się obronić przed komisją egzaminacyjną - opowiada dzisiaj ze śmiechem. - Zdałam na ceramikę, na Akademię Górniczo-Hutniczą do Krakowa - dodaje.

Została panią inżynier od nadzorowania maszyny wytwarzającej talerze. I to nie było spełnienie jej marzeń. - Fontanna z dzieciństwa chyba zainterweniowała. Był 2011 rok. Moje prace zakwalifikowały się na Salon Ilustratorów w Poznaniu. Potem już się samo potoczyło - opowiada.

Cały jej dobytek to biurko ustawione pod dachowym oknem, komputer - przydaje się, gdy wysyła swoje prace do wydawnictwa, mnóstwo słoiczków i tubek z kolorowymi farbami, szkice. Twierdzi, że od czasu przeprowadzki w Beskid Niski, konkretnie - do Pagorzyny, zaczęła myśleć po beskidzku. Sama z siebie żartuje, że przez to, iż widzi mało nieba, bo z każdej strony zasłaniają je góry, poszerzyły się jej komórki. Po prostu zaczęły głębiej oddychać. - Wystarczy przejechać kilka kilometrów, a jest się w innym świecie. Aż chce się to rysować! - mówi.

Z czasem na małych i dużych kartkach papieru czy bristolu wylądował Sprężynek, Dzik Waldek, Sowa z Żółtymi Oczami, Baba-Łamaga, Latająca Krowa, Koń Prosto z Chmur, Kura, która rozmyśla, i oczywiście wspomniana Owieczka z Chmurki. O tej ostatniej wiemy tyle, że do przemiany potrzebuje beskidzkiego wiatru i suszącej się na sznurku letniej sukienki...

Kostek i Ignaś są recenzentami jej prac

O sobie mówi: jestem analogowa. Każdy rysunek to ręczna robota. Ilustracje trafiają do „Świerszczyka”, do książek z wierszami i fantastycznymi opowieściami.

Recenzentami są synowie - Kostek i Ignaś. Czasem się skrzywią na widok obrazka, czasem sami coś dorysują, albo wzruszą ramionami: mamo, a o co ci chodziło? Wtedy poprawia, przerysowuje, albo po prostu zaczyna wszystko od nowa. Swoje trzy grosze dorzucają domowe koty, w szczególności Lolek, gdy pomruczy zadowolony ze swojej rysunkowej podobizny, rozłożywszy się na niej. Pewnie dlatego pani Jola nałogowo maluje bajkowe futrzaki - te z rzeczywistości pozują jej na każdym kroku. - Dziecięcy świat łatwiej wystylizować, bo jest czysty i prosty, daje nadzieję, że dobro w życiu zawsze zwycięża - przekonuje.

Rysunkiem można przecież przedstawić wszystko - nawet trudny świat dorosłych wyborów i problemów. Tym bardziej że w Innej Bajce nie mieści się nic, co jest oczywiste, popularne, równe. - U nas zawsze trochę pod górkę, na opak i wspak. Próbujemy w codzienności odnaleźć niecodzienność - uśmiecha się pani Jola.

Pagorzyńska skala atrakcyjności

„Pani jest naszą atrakcją na skalę krajową” - usłyszała kiedyś od sąsiada, który zgrabnie wytłumaczył jej, że w Pagorzynie atrakcje dzielą się na te miejscowe, powiatowe i ogólnopolskie. Ona zajmuje najwyższą półkę. - Mówią o mnie: pani, co rysuje po książkach - wyjawia mi ściszając głos.

Można by o niej powiedzieć jeszcze: matka rodziny wędrownej. Bo to piąta rodzinna przeprowadzka w jej życiu. Jakoś z zasady nigdzie nie zarzucają kotwicy, o niczym nie przesądzają. - W myśl beskidzkiego porzekadła, nie jesteśmy pnioki, krzoki, tylko póki co - ptoki - śmieje się.

Z ich przyjazdem do Pagorzyny było trochę jak z tym tuszem, co się rozlał na egzaminie. - Studiowaliśmy z mężem w Krakowie, więc Beskid Żywiecki, Sądecki, Bieszczady czy Pieniny mieliśmy przerobione. Tylko w Niski jakoś nigdy nie trafiliśmy - opowiada pani Jola.

Po Krakowie była północ kraju - dom w głębokim lesie. By w zimie odśnieżyć do niego drogę, kupili stara z pługiem. By dotrzeć do cywilizacji, trzeba było pokonać kilometry. Po kilku latach uznali, że to nie droga im doskwiera, ale tak naprawdę samotność wśród ludzi.

Dom na końcu świata przy poziomkowej łące

Ktoś z przyjaciół z okolic Dukli orzekł: wy tam nie pasujecie. Wy na południe powinniście jechać. Magnuszewscy odpowiedzieli: no to znajdźcie nam dom. Wręczyli przy tym listę wymagań: dom miał być na uboczu, ale nie całkiem poza światem, miała być szkoła i las blisko, jak by coś płynęło, to też by nie było źle, no i jeszcze dobrzy sąsiedzi wokół. - Na wymagania odpowiedzieli: takiego miejsca nie ma nigdzie na świecie - wspominają.

W końcu któryś z podpowiadaczy zreflektował się: no, jest taki dom, ale - jak przestrzegał - on się nie nadaje do mieszkania. Mimo to rodzina zażądała szczegółów i adresu. - Sprawdziłem na geoportalu i już wiedziałem, że tego właśnie szukamy - wspomina Maciej Magnuszewski.

Pierwszy raz pojechali tam latem. Na miejscu okazało się, że było jak w książce „Koniec świata i poziomki” Anny Onichimowskiej. - Dosłownie, bo dom prawie na końcu świata, a przed nim poziomkowa łąka - uśmiecha się. Oboje twierdzą, że drewniana chałupa ich zaczarowała w chwili, gdy wjechali na podwórko: kusiła, nęciła, prowokowała. Tak mocno, że ją kupili.

Przenieśli się w środku zimy, po szkolnym półroczu. Gdy się wprowadzali, poziomki były pod śniegiem, aby na wiosnę przywitać nowych właścicieli białym kwietnym dywanem.

Na początku sielsko nie było. Dom już niejeden raz pokazał im pazurki, ale i tak go kochają. Z łopatą w dłoni spędzali godziny przy reperowaniu drogi, by móc dojechać do siebie. Dzisiaj śmieją się, że tak jak Eskimosi mają dziesiątki określeń na śnieg, tak w Pagorzynie tyleż synonimów powinno mieć błoto.

- Syn kiedyś oznajmił nam, że on nie zamierza go zamieniać na żaden inny - mówi pani Jola. - Czy znaleźliśmy swoje miejsce na ziemi? Jeszcze nie wiem - zamyśla się.

Miejscowi mówią: bo Wy nasi jesteście

Państwo Magnuszewscy są zgodni jeszcze co do jednego: w Beskidzie mieszkają inni, lepsi ludzie. - Inni znaczy serdeczniejsi niż na północy - mówią.

Traf chciał, że zaraz na początku - pod nieobecność męża, który wyjechał na północ dokończyć przeprowadzkę, pani Jola pokiereszowała sobie nogę. Nie tyle mocno, co boleśnie. Chodzić się nie dało, prowadzić auta też nie. W wieś poszła informacja: nowym trzeba pomóc! Ktoś zorganizował transport - przecież nogę trzeba koniecznie w szpitalu prześwietlić, bo może być złamana. Inny wziął chłopaków do domu na obiad, bo nie wiadomo, kiedy mama przyjedzie. Jeszcze inny zapowiedział, że będzie po nich przyjeżdżał i odwoził po szkole.

- Przyszły mamy kolegów syna ze szkoły, żeby mi dom posprzątać - wspomina pani Jolanta. - Tam, na północy, nikt by do mnie nie zajrzał, nikt by takiej pomocy nie zaoferował. Takich ludzi się tam po prostu nie spotyka - mówi z powagą, ale i wzruszeniem nasza rozmówczyni.

Bo co innego powiedzieć, gdy pierwszego dnia okazało się, że na starszego syna czekał przewodniczący klasy, by nowemu pokazać, co, jak i gdzie, a proboszcz prawie z ambony powitał nową rodzinę w parafii. Potem jakaś starsza kobieta zaczepiła Jolantę, by dopytać, skąd przyjechali, czy zostaną, czy im się podoba w Pagorzynie.

- Ze spokojem odpowiadałam na wszystkie pytania, ale nie dało się nie zauważyć, że moja rozmówczyni nie słucha, co mówię, tylko badawczo mi się przygląda. W końcu stwierdziła: możecie tu mieszkać, dobrze wam z oczu patrzy - opowiada pani Jolanta. Wtedy w głowie zaświtała, a w zasadzie zapaliła się na jaskrawo myśl: pasujemy do tego miejsca jak puzzel do układanki!

Gazeta Gorlicka

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska