Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Prof. Walery Pisarek: Władzo, mów do nas po polsku!

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Prof. Walery Pisarek, prasoznawca, językoznawca, pomysłodawca "Ogólnopolskiego dyktanda", autor licznych wydań słownika ortograficznego
Prof. Walery Pisarek, prasoznawca, językoznawca, pomysłodawca "Ogólnopolskiego dyktanda", autor licznych wydań słownika ortograficznego Andrzej Banaś
Cieszą mnie komórki, twittery, facebooki, ta cała rewolucja technologiczna. Bo wreszcie ludzie piszą. I niech nawet piszą z błędami, z "minkami". Sam też lubię taką minkę umieścić, żeby pokazać: Hej, mnie też stać na przekorę. Wybitny językoznawca prof. Walery Pisarek rozmawia z Marią Mazurek

Trochę boję się z Panem rozmawiać.
Dlaczego?

Żeby Pan mnie na jakimś błędzie językowym nie przyłapał.
Co też pani mówi! Takie stresy to ja mogę przeżywać. Każdemu zdarza się coś chlapnąć, ale to językoznawcy muszą pilnować się szczególnie.

A jak ktoś chlapnie, to nie bolą Pana uszy, nie narasta irytacja?
Mnie najwyżej mogą zaboleć błędy ortograficzne, bo one są owocem ignorancji. Te popełnione w mowie raczej nie. Zresztą - nigdy nie można być pewnym, czy ktoś popełnił błąd nieświadomie czy z premedytacją, bawiąc się językiem albo manifestując przynależność do jakiejś grupy. Poza tym - niemal wszystkie zbrodnie mogą być usprawiedliwione przez dobrego adwokata.

Pan woli występować w roli językowego adwokata czy prokuratora?
Mnie akurat - i pozostałym niegdyś członkom Rady Języka Polskiego - przypada głównie rola sędziego. Mamy na przykład decydujący głos w przypadku rozstrzygania kwestii ortograficznych. Ale nie tylko. Chyba domyśla się pani, co opiniujemy najczęściej?

Nie domyślam się.
Imiona. Kierownik Urzędu Stanu Cywilnego ma prawo - jak się to urzędowo nazywa - odmówić przyjęcia oświadczenia o wyborze jakiegoś imienia dla dziecka. W takim przypadku uparty albo przewidujący rodzic może prosić nas o opinię o wybranym przez siebie imieniu. I proszą.

Jakie przypadki są najczęstsze?
Banalnych imion, ale zapisanych niezgodnie z polską ortografią. Czyli na przykład "Józef" pisane "Joseph".

I co wtedy robicie?
Znacznie większą tolerancję wykazujemy - nie tylko my zresztą, ale tak samo nasi odpowiednicy w innych krajach - w przypadku obcokrajowców, którzy być może w Polsce są tylko czasowo. Nie buntujemy się też przeciw Andżelikom, Nikolom i im podobnym, wychodząc z optymistycznego założenia, że ta dziwna moda tak szybko, jak się u nas pojawiła, tak szybko stąd odejdzie.

Już powoli odchodzi. Teraz mamy wielki powrót Zoś, Stasiów, Janów.
I nas, polonistów, bardzo to cieszy. To zresztą tendencja widoczna nie tylko w Polsce.

A pamięta Pan jakieś perełki, z którymi zwrócili się do Was rodzice?
Uśmieje się pani. (Profesor wychodzi na chwilę i wraca z pękiem korespondencji do RJP). Tu matka chciała nazwać swoje dziecko "Truskawka", argumentując, że jest przecież imię Malina i Jagoda. Odmówiliśmy. O, albo "Jan Chryzostom". Musiałem tłumaczyć rodzicom, że "Chryzostom" to przydomek, który odróżniał tego świętego od Jana Ewangelisty. "Bella" - może być traktowana jedynie jako skrót od Izabelli. Tu prośba o "Lorelai". Odpisując matce, musiałem najpierw wytłumaczyć, że po pierwsze, to Lorelei, nie Lorelai. Po drugie, to według niemieckiej legendy Lorelei została uwiedziona i zdradzona, a następnie rzuciła się ze skały do Renu i pośmiertnie zwabiała rybaków, doprowadzając ich do śmierci w falach rzeki. A przecież imię powinno budzić pozytywne skojarzenia i swego rodzaju życzenie, żeby dziecko było takie, jak poprzedni nosiciele tego imienia. A cóż, Lorelei była zdradzona, nieszczęśliwa, niedobra i mściwa.

Pomijając to, taka dziewczynka wzbudzałaby w szkole niezdrową sensację.
Jasne. Imieniem można dziecko skrzywdzić. Są takie, na których można połamać sobie język. Są i takie, które brzmią swojsko, ale są dajmy na to zdrobniałe, a tym samym ustawowo nieaprobowalne. O "Inkę" mamy sporo próśb. Tu odpisałem: "Pisze pani, że podoba się jej imię Inka. I mnie się podoba. Pyta pani, czy można tak wołać na dziecko. Otóż można i należy, ale w domu. To bowiem zdrobnienie od imienia Karolina lub innych imion zakończonych na -ina".

Myśli Pan, że polszczyzna "schodzi na psy"? Że coraz mniej potrafimy jej używać?
Może jestem optymistą, ale naprawdę nie uważam, że nasz język jest coraz uboższy, brzydszy, że zmienia się na gorsze. Rażą mnie praktycznie tylko wulgaryzmy i ordynarności, które uważam za wszy obłażące polszczyznę. I na nich, niestety, żeruje nawet język polityki.

A język młodych ludzi, coraz bardziej skrótowy, zmieniany przez SMS-y, internet, portale społecznościowe?
Zdziwię panią: wcale nie widzę zagrożenia w tej rewolucji technologicznej. Wręcz przeciwnie - cieszę się, bo nigdy wcześniej tak wielu młodych Polaków nie pisało. Dziś młodzi masowo piszą: na Facebooku, twitterze, na smartfonach. I niech piszą nawet z błędami - ale przynajmniej więcej niż niegdyś kartkę na święta.

Ale słów chyba w tym niewiele. Więcej uśmiechniętych i smutnych minek.
Te minki są zabawą. Sam czasem je umieszczam, żeby pokazać: Hej, mnie też stać na taką przekorę.

A w tym, że coraz więcej u nas zapożyczeń z angielskiego, problemu Pan nie widzi?
Przez wieki nasz język przeżywał okresy wpływów czeskiego, łaciny, francuskiego, niemieckiego, rosyjskiego.

Ten ostatni chyba najbardziej zagrażał polszczyźnie?
O dziwo większe ślady na naszym języku - szczególnie tym technicznym - zostawił niemiecki. Zwłaszcza w niektórych regionach Polski - głównie na Śląsku i w Wielkopolsce. Ale pomimo tych wpływów i pomimo 123 lat zaborów, polski przetrwał. Nie widzę więc zagrożenia, że tym razem z tego powodu stanie się inaczej. Bylebyśmy we wszystkich dziedzinach, nie wyłączając nauki, mówili i pisali po polsku. To prawda, że od 30-40 lat obserwujemy zwiększone wpływy z angielskiego. Zapożyczenia zresztą niosą nie tylko zło, ale i dobro. Każde nowe słowo - również jeśli jest zapożyczeniem - wzbogaca język. To zło pojawia się wtedy, kiedy wyrazem obcojęzycznym nazywamy rzecz, która już ma w polskim swoją nazwę.

Na przykład?
Content. Na pewno to słowo pani zna, bo wasza gazeta też ma swój content. Tak jak kosz na śmieci i talerz. Angielski content oznacza zarówno treść książki, jak i zawartość butelki. My w polskim mamy to rozgraniczenie, więc w tym przypadku jesteśmy bogatsi językowo niż Anglicy. Zatem pożyczanie słowa content to przypadek bezmyślnego, niepotrzebnego i szkodliwego zapożyczenia.

A czy w ogóle nasz język jest bogatszy i piękniejszy?
Niż który?

Niż wszystkie. Czy jest najpiękniejszy na świecie?
Chcę wierzyć, że dla pani tak. Dla mnie też.

A obiektywnie?
Obiektywnie zmierzyć się tego nie da. Weźmy niemiecki. Przez Polaków, szczególnie mojego pokolenia, jest uważany za brzydki, brutalny, pozbawiony czułości. Ale dla Niemców jest też pełen czułości i romantyczny. Na przykład słowo gemütlich. Jedno z ukochanych przez Niemców. Oznacza mniej więcej "przytulny", ale określa coś więcej, niż sam wystrój pomieszczenia. Również atmosferę. I jak to się różni od tego esesmańskiego ryku, którego pani pokolenie na szczęście nie słyszało! Piękny może być też rosyjski. Żaden inny język nie ma tylu określeń na tęsknotę.

Bo też nikt nie tęskni tak jak Rosjanie.
Właśnie. A język to coś znacznie więcej niż tylko kod komunikacji - w nim naprawdę tkwią ślady naszej historii i narodowej kultury. I odwrotnie - język wpływa przecież na losy narodu. Gdyby nie nasz język, Polska z pewnością nie odzyskałaby po tylu latach zaborów niepodległości. Bo niemożliwe, żeby bez języka zachowała się narodowa tożsamość, kultura, poczucie więzi. Polszczyzna to my.

Uważa się, że polski jest jednym z najtrudniejszych języków na świecie.
Dla kogo?

Dla wszystkich pozostałych, z wyjątkiem najbardziej spokrewnionych.
Ależ właśnie dlatego takie klasyfikacje nie mają najmniejszego sensu. Prawdziwi językoznawcy starszego pokolenia - do których, z żalem przyznaję, ja się już nie zaliczam - traktowali wszystkie języki indoeuropejskie, a więc germańskie, romańskie, słowiańskie i inne występujące w Europie, niemal jak różne gwary tego samego języka. Mamy wspólne praindoeuropejskie korzenie. Więc polski siłą rzeczy dla Europejczyków nie powinien być trudny. Chyba że dla Finów i Węgrów, bo oni akurat posługują się trudniejszymi dla nas językami ugrofińskimi.

Akurat jestem hungarystką z wykształcenia i nie zgodzę się, że węgierski jest aż tak trudny. Jest zupełnie inny, ale bardzo logiczny. Trzeba przestawić tylko mózg.
Na tym właśnie ta trudność polega. Na niczym innym. Finowi pójdzie z węgierskim dużo łatwiej.

Z jakimi problemami zmagają się językoznawcy w innych krajach?
Z podobnymi do naszych. Każdy kraj unijny ma instytucję podobną do Rady Języka Polskiego. Teraz naszą największą wspólną bolączką jest krucjata przeciw językowi urzędniczemu, niezrozumiałemu dla większości społeczeństwa. Będę o tym mówił wkrótce na międzynarodowym kongresie w Helsinkach.

Urzędnicy posługują się specyficznym bełkotem.
Właśnie dlatego w Polsce od lat staramy się o to, żeby władza zwracała się do swoich obywateli zrozumiale. Nawet powstały specjalne placówki, które o to dbają. Na Uniwersytecie Wrocławskim działa "Ruch Prostego Języka". Natomiast w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie zespół pod kierunkiem prof. Włodzimierza Gruszczyńskiego pracuje nad programem "jasnopis", który m.in. w oficjalnych pismach ocenia trudność języka i podpowiada, jak można zmienić niezrozumiałe słowa na bardziej przystępne. Podkreśla też długie zdania - bo w każdym języku statystycznie im zdanie dłuższe, tym trudniejsze - i długie słowa, też zwykle ponadprzeciętnie trudne.

Potem ludzie nasłuchają się takich słów i używają ich kiedy popadnie, nie rozumiejąc znaczenia.
To, o czym pani mówi, zostało zbadane i opisane już 40 lat temu w Wielkiej Brytanii, ale dotyczy oczywiście też innych krajów i języków. Wedle tej koncepcji, w każdym społeczeństwie można wyróżnić warstwę bardziej wykształconą, czytającą książki, rozwijającą swoje intelektualne zdolności. I ta część posługuje się językiem rozwiniętym. A pozostali - nierozwiniętym.

Między nimi jest duża różnica?
Przepaść. Ale teraz jeśli osoba z tej drugiej grupy usłyszy jakieś "mądre słowo" w telewizji czy radiu, to zabierając później głos w miejscu publicznym usilnie stara się je użyć. Często w błędnym kontekście. Socjologowie języka mówią na to: kod quasi-rozwinięty. A więc tylko udający rozwinięty.

W gazecie mamy zakaz używania zbyt trudnych słów.
Sam przez dekady zabiegałem o to, by dziennikarze unikali w swoich tekstach powszechnie niezrozumiałych słów, a jak już muszą - to żeby przynajmniej wyjaśnili ich znaczenie.

Ta mowa sprzed kilkudziesięciu lat bardzo różniła się od dzisiejszej?
Bardzo. Kiedy 50, 60 lat temu spotykałem się z dziennikarzami, zawsze do nich apelowałem: piszcie tak, jak mówicie! Pytałem, czemu silą się na urzędowe zadęcie, na sztuczną poetykę, niepotrzebne komplikacje. Tyle razy to powtarzałem! I w końcu słowo stało się ciałem.

Udało się Panu.
Czasem - przeglądając Fakt, Super Express, słuchając telewizyjnych prezenterów - nachodzi mnie refleksja, że aż za bardzo.

Za bardzo?
Bo są tematy, sprawy i wydarzenia, o których nie wypada opowiadać z rękami w kieszeniach i potocznym językiem. Potoczność, owszem, ułatwia kontakt z odbiorcą i zrozumienie tekstu. Ale za to utrudnia refleksję, wzbudzenie powagi, współczucia, smutku.

A czy ma Pan swoje ulubione słowa w języku polskim?
Zwykle słowo ładnie brzmi, gdy niesie pozytywną treść. Zatem z całą pewnością do najpiękniejszych polskich słów należą: miłość, matka i dom.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska