O ile dwa pierwsze wydają się być w jej zasięgu (do Szweda, który wygrywał 86 razy, brakuje jej tylko 9 triumfów), o tyle punkt trzeci zależy już nie od jej formy, a od dobrej woli szefów FIS. Tej do niedawna brakowało, ba, wariacki pomysł Vonn wywoływał u nich uśmiech politowania. Argumentowali, nie bez racji, że „równe prawa to równe prawa, jeśli się na to zgodzimy, to co zrobimy w sytuacji, gdy do rywalizacji kobiet zgłosi się jakiś mężczyzna?”. Teraz jednak miękną jak śnieg na wiosnę i wszystko wskazuje na to, że Amerykanka w końcu dostanie zielone światło - w następnym sezonie. Decyzja ma zapaść w maju.
Nie, to bynajmniej kwestia gender i realizacji równościowych postulatów w chylącym się ku upadkowi - przynajmniej zdaniem niektórych - zachodnim świecie. Vonn wprawdzie sprawy kobiet są bliskie - jak mówi, ich zawody traktowane są jak pokazy kucyków, przy których rywalizacja mężczyzn to służewieckie Derby (to tłumaczenie zostało przygotowane specjalnie dla polskiego odbiorcy) - ale jej batalia to nic innego, tylko chęć poszukiwania nowych wyzwań. Nieposkromiona ambicja, a nie szukanie rozgłosu, bo akurat tego nigdy jej nie brakowało.
Co się zaś tyczy FIS, to wcale nie został opanowany przez Genetix, jeno dostrzegł w tym szansę na odbudowanie popularności dyscypliny. Od kiedy miejsce postrzelonych czasem gwiazd zajął androidalnie perfekcyjny Marcel Hirscher (sześć Pucharów Świata z rzędu!), narciarstwo alpejskie traciło widownię, teraz lepszą mają skoki. Nie wiem, czy Vonn odwróci trend, ale fajnie będzie zobaczyć, jak dziewczyna wpędza w kompleksy dużą część męskiej stawki. Bo najsłabsza na pewno nie będzie.
Follow https://twitter.com/sportmalopolska