Okrutna rodzicielka, wyrodna matka, potwór - tak Internet opisywał Annę W., mieszkankę Tarnowa. Bo co to za kobieta, która siedmiomiesięcznemu synkowi podcina oba nadgarstki, a potem jeszcze sześć razy rani nożem w szyję?
Anka wychowywała się bez ojca. Gdy dorosła, jej relacje z mężczyznami nie były najzdrowsze. Ciągle szukała w nich tego, czego brakło jej w dzieciństwie. Ciepła, przytulenia, pogłaskania po głowie, czyli tego, co daje każdy kochający tata. Matka znalazła nowego faceta i Anka pogodziła się, że ma ojczyma. W ich domu brakowało jedzenia, ale nie alkoholu. Na dłuższą metę żyć się tak nie dało. Przeprowadziła się więc do babci. W tarnowskim liceum uczyła się dobrze, była osobą o ponadprzeciętnej inteligencji, zdolną, pracowitą.
Pierwszy syn, Mateusz
Po maturze w oko wpadł jej Marek, więc raz dwa postarali się o ślub i dziecko. Mateusz przyszedł na świat w 2001 r. Było miło do czasu, gdy okazało się, że mąż ma długi i prokuratora na karku. Wyjechał za granicę bez czułego pożegnania i już nie wrócił. Małżeństwo na odległość się rozpadło.
Wtedy Anka związała się z Łukaszem W., wzięła drugi ślub. Przystojny, kelner. Życie pokazało, że miał dwie wady. Pierwszą był pociąg do hazardu. Co z Anką wzięli kredyt w banku, to gotówka znikała jak kamfora. Druga wada poważniejsza: miłość do wódki. Z racji zatrudnienia w restauracji Łukasz W. pociągowi do alkoholu oddawał się z rozkoszą. Co gorsza, Ance też proponował, by razem czasem pili. Przyjęła zaproszenie. Wpadała w ciągi alkoholowe i potrafiła zniknąć z domu na kilka dni. Czasem zostawiła list, gdzie jest. Na świat przyszedł drugi syn, Tymoteusz. Teściowa Anki, złota kobieta, namówiła ją na kurację antyalkoholową. Tylko mąż był nieprzejednany.
- Wódka albo ja! - Anka mu groziła. - Wódka - wybierał Łukasz W.
Anka na szczęście miała wsparcie teściów. Koleżanka zaproponowała jej, by dorabiała jako krawcowa. Rodzina otrzymywała też zasiłek socjalny, jakoś się układało.
Po urodzeniu Tymka Anka przystopowała z piciem. Dbała o niemowlaka, karmiła, kochała. Mąż jej nie wspierał, bo zajmował się piciem. Zaniedbywany 12-letni Mateusz wolał bywać u jednej i drugiej babci.
Tragiczny 21 września
Tamtego dnia niemowlak był bardzo płaczliwy.
- Tymuś ma pierwszy ząb na dole - Anka napisała radosnego SMS-a do teściowej.
Z mężem zjadła śniadanie. Potem Łukasz wyszedł do pracy w restauracji, a Mateusz do babci. Wrócił od niej ze słodyczami. Doszło do kłótni z Anką, która rzuciła w syna opakowaniem ciastek. Rozsypały się. Posprzeczali się, kto ma sprzątać bałagan. Potem kłócili się o grę komputerową i kolorowy napój do picia, rozsypane okruchy ciastek. Takie rodzinne przekomarzanie.
Nagle Anka w kuchni wzięła nóż i zagroziła, że się potnie. Ostrze przystawiła do swojego nadgarstka. Mateusz potraktował to jako żart. Przez telefon opowiedział Łukaszowi W. o awanturze z matką i z domu wyszedł pograć w piłkę.
Zrobiło się spokojnie, ale na moment. Przeziębiony i ząbkujący Tymek nie przestawał płakać. Nie pomagało noszenie na rękach, czułe słowa, prośby, a nawet, co czasem skutkowało, włączenie głośnego odkurzacza. Tymek marudził.
Anka była z nim w kuchni, gdy do ręki wzięła nóż. Jeden z największych z kompletu, z napisem Winiary. Ostrze długie na 19,5 cm, szerokie na 2,7 cm, czarny trzonek 13,5 cm. Było po 15.00, gdy poszła do pokoju, odłożyła nóż. Jeszcze próbowała uspokoić Tymka. Nadaremnie.
Wtedy postanowiła działać. Nożem nacięła mu oba nadgarstki, aż zobaczyła krew. Kolejnymi ruchami wykonała sześć nacięć na szyi malca.
Na moment się zawahała, co dalej. Poszła po kocyk i owinęła synka, przytulała. Pomyślała: Jezu, co ty robisz, przecież to twoje dziecko!
- Przepraszam cię Tymuś, kochanie - wyszeptała.
Z rannym chodziła po mieszkaniu i lulała go jak do spania. Nie wiedziała, co robić. I jak pomóc synkowi. W końcu ułożyła go w łóżku.
Wybiegła z domu. Nie wzięła dokumentów, komórki, drzwi nie zamknęła na klucz. Na ulicy złapała okazję, potem jeszcze drugą i autostradą dotarła do Krakowa.
W okolicy Prokocimia weszła na teren budowy i spędziła tam całą noc. Myślała o samobójstwie i denkiem od puszki zacięła sobie skórę w nadgarstkach.
Ale to była tylko demonstracja, akt autoagresji, ukaranie się za zabicie synka. Była przekonana, że nie przeżył w mieszkaniu.
Wizyta bez zapowiedzi
Anka nie wiedziała, że Tymka trzy godziny później znalazła babcia. Zaniepokoiło ją, że synowa nie odbiera telefonu. Przyjechała bez zapowiedzi. Drzwi były otwarte, więc weszła i zobaczyła wnuczka. W panice zadzwoniła po pomoc. Ratunek przyszedł na czas. Biegły sądowy powiedział potem, że malca uratowały dwie rzeczy. Przecięte naczynia krwionośne na rączkach i szyi samoistnie się obkurczyły i to z jednej strony zatrzymało krwotok. Z drugiej - pomogło elastyczne ubranko, które Tymek miał na sobie i kocyk, którym był owinięty. Obie rzeczy zadziałały jak bandaż uciskowy i też pomogły wstrzymać krwawienie.
W szpitalu opatrzono przecięte na dłoniach ścięgna. Obrażenia szyi na szczęście były powierzchowne. Chłopiec na leczeniu pozostał tydzień. Ma silny organizm, więc rany się szybko zagoiły.
Anka drugą noc w Krakowie spędziła u przypadkowych ludzi, których poprosiła o jedzenie i nocleg. Z internetu dowiedziała się, że Tymek żyje oraz, że jest ścigana.
Mężowi wysłała e-mail: wiem, że to nic nie zmieni, ale przepraszam was, a najbardziej Tymcia. Jeszcze dziś albo jutro rano zgłoszę się na policję. Zaraz potem tak zrobiła.
- To ja zraniłam syna, ale nie chciałam go zabić - mówiła na pierwszym przesłuchaniu. Przyznała się do winy, płakała, przepraszała. Biegli uznali, że była poczytalna.
Pierwszy wyrok 10 lat
Na rozprawie potwierdziła, że "skaleczyła syna". Sąd Okręgowy w Tarnowie uznał jednak, że chciała zabić Tymka, bo przecież blisko dwudziestocentymetrowy nóż to nie narzędzie do uspokajania siedmiomiesięcznego niemowlęcia. Cięcie ostrzem po szyi i nadgarstkach nie stanowiło też sposobu na uciszenie dziecka.
- I choć po ten nóż sięgnęła jedna osoba, to moralna odpowiedzialność za stworzenie warunków do zaistnienia czynu zabronionego spoczywa na obojgu małżonkach - podkreślał sąd.
Ustalono, że cięć nożem było wiele, zadano je ze znaczną siłą, a bezbronne dziecko zostało porzucone, gdy krwawiło. To wystarczyło, by Anna W. usłyszała wyrok 10 lat więzienia za próbę zabójstwa. Sąd zastanawiał się, dlaczego kobieta, skoro chciała zabić synka, nie zadała mu jednego ciosu prosto w serce. Jednak sędziowie uznali, że dla oskarżonej podcięcie żył było podstawowym sposobem odebrania życia. Groziła tak w mieszkaniu Mateuszowi, a potem już w Krakowie sama próbowała się zabić w ten sposób. W końcu, zabójcy jak argumentował sąd, w różny sposób postępują ze swoimi ofiarami. Jedni powodują natychmiastową śmierć, inni odhumanizowani są skłonni do zadawania dodatkowych cierpień przez powolną śmierć.
Nie można więc wykluczyć, że Anna W. nie chciała być naocznym świadkiem śmierci synka. Dlatego nie zadała mu np. jednego ciosu w serce, a liczne mniejsze, by się wykrwawił. Zbrodni nie planowała. Obudziła się wcześniej rano bez takiego zbrodniczego zamiaru. On się pojawił potem, gdy chciała "uspokoić synka".
Na szczęście skutku nie osiągnęła, a rany Tymka okazały się niegroźne.
Okaleczyła w stresie
Sąd nie zgodził się z wnioskiem prokuratora, by oskarżona miała dostać zakaz zbliżania się do syna. Tą sprawą ciągle zajmuje się sąd rodzinny.
Obrońca Anny W. w apelacji podważał ustalenia sądu, że działała z zamiarem zabójstwa. Adwokat sugerował, że po prostu nie umiała sobie poradzić w sytuacji stresu i bez wsparcia męża. Dlatego uszkodziła Tymka nożem. Sąd Apelacyjny w Krakowie się z tym zgodził się i zmienił Annie W. kwalifikację czynu. Obniżył jej karę do 5 lat więzienia.
Wyrok jest prawomocny.
Zobacz najświeższe newsy wideo z kraju i ze świata
"Gazeta Krakowska" na Youtubie, Twitterze i Google+
Artykuły, za które warto zapłacić!
Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!