Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Były członek zarządu województwa ujawnia kulisy politycznej intrygi w PO

Magdalena Stokłosa
Witold Latusek: Zaczynam już odczuwać chęć działania. Być może mój chwilowy urlop polityczny powoli dobiega końca i czas powrócić do gry
Witold Latusek: Zaczynam już odczuwać chęć działania. Być może mój chwilowy urlop polityczny powoli dobiega końca i czas powrócić do gry Andrzej Banaś
Odwołany rok temu z zarządu województwa Witold Latusek przerywa milczenie. Zdradza szczegóły bezpardonowej walki o władzę i wpływy. Ostro krytykuje najważniejszych działaczy małopolskiej Platformy.

"Życzę Wam, żebyście szczególnie unikali małych, zakompleksionych ludzi, leczących swoje kompleksy niszczeniem innych". Rok temu tak pożegnał się Pan ze swoimi współpracownikami z Urzędu Marszałkowskiego. Mocne słowa, bo wszyscy się domyślili, że mowa o marszałku Marku Sowie.
Funkcjonowanie w kolegialnych, wieloosobowych organach wymaga umiejętności kompromisu i współdziałania. Jeżeli jedna osoba ma zapędy autorytarne, wręcz dyktatorskie, to stanowi to problem dla funkcjonowania tego organu.

Twierdzi Pan, że marszałek Sowa ma zapędy dyktatorskie?
Jeżeli siłą napędową jednostki jest szukanie i zwalczanie kolejnych, wyimaginowanych wrogów, a stanem codziennym jest zarządzanie przez konflikt - to dla mnie jest to sytuacja patologiczna i należy głośno o tym mówić.

Żeby wyrobić sobie takie zdanie o marszałku, musiał Pan się znaleźć w zarządzie województwa małopolskiego. Dla pracującego w Warszawie doradcy finansowego Platformy to daleka droga. Skąd w ogóle pojawił się pomysł powrotu do Krakowa?
Życie pisze różne, czasami nieoczekiwane scenariusze. Miałem ugruntowaną pozycję w Platformie. Nie polityczną, bo zawsze pracowałem na zapleczu partii. Ale los sprawił, że znalazłem się z powrotem w Krakowie. Ku mojemu zdumieniu odkryłem, że przez te prawie cztery lata mojej nieobecności nic się w krakowskiej Platformie nie zmieniło: ci sami ludzie, te same kręgi towarzyskie, te same metody działania…

Zawsze byłem dobrym analitykiem. Wystarczyło więc pokojarzyć fakty, uodpornić się na wszechobecne plotki i insynuacje, wymyślić projekt polityczny korzystny dla wszystkich i przekonać do niego innych. Był rok 2010, zbliżały się wybory samorządowe. Uważałem, że polityka to możliwość robienia czegoś dobrego dla innych, ale jest to możliwe tylko w zespole. Dlatego powstał pomysł pogodzenia dwóch zwalczających się obozów w małopolskiej Platformie. I to udało się zrealizować. Wtedy idealistycznie wydawało mi się, że "małopolska drużyna PO" to nie jest pusty slogan i mocno się w ten projekt zaangażowałem.

A małopolska drużyna PO nie istnieje?
Życie pokazało, jak bardzo idealistyczna była moja wiara w tę drużynę. Okazało się, że jednostkowe interesy i ambicje w końcu pokonały logikę gry zespołowej.

Dzisiaj myślę, że to musiało się tak skończyć. Większość uczestników tej drużyny jest w polityce od wielu lat. Mają swoje doświadczenia z tym związane, z reguły złe. Nawet jeżeli czują, że społeczeństwo oczekuje zmiany sposobu uprawiania polityki, to trudno im wyplenić stare nawyki i obawy. Na to wszystko nakładają się indywidualne cechy charakterologiczne. Każdy gra tylko na siebie i tylko doraźnie zawiązuje sojusze, najczęściej na wybory.

Paradoksalnie jest w tym element gry zespołowej, ale tej mniej szlachetnej. Celowo używam słowa gra. Mam wrażenie, że ważniejsze w takim sposobie uprawiania polityki jest ogranie kogoś, niż dążenie do realizacji swoich celów dla dobra wspólnego. Ja do tego typu gry zespołowej zupełnie się nie nadaję. Twarda gra tak - ale zgodnie z zasadami fair play.

A kto w małopolskiej Platformie gra nie fair?
To już wewnętrzna sprawa partii. Niekoniecznie należy o tym mówić w mediach. Poza tym dziennikarze i uważni obserwatorzy aktualnej sceny politycznej doskonale znają jej uczestników, ich możliwości i ograniczenia. Jeżeli Platforma Obywatelska chce w Małopolsce i Krakowie odgrywać jakąkolwiek rolę, to musi sama się oczyścić.

Platforma nie może być zakładnikiem nierealistycznych mrzonek pojedynczych działaczy o prezydenturze Krakowa czy zdolności koalicyjnej w Sejmiku Województwa Małopolskiego. Poza tym sama drużyna to za mało. Na pewno trudniej się gra bez trenera - tak jak obecnie. Potrzebny jest zdecydowany, charyzmatyczny, odpowiedzialny, inteligentny przywódca, który wskaże realne cele i nie będzie to czubek jego własnego nosa.

Według Pana, przewodniczący małopolskiej PO Ireneusz Raś nie jest obdarzony żadnym z tych przymiotów i widzi wyłącznie czubek własnego nosa?
Przejdźmy do następnego pytania.

Po wyborach samorządowych zaproponowano Panu stanowisko w zarządzie województwa. Dlaczego?
Działalność w trakcie wyborów wewnętrznych w partii i w trakcie wyborów samorządowych spowodowała, że wszedłem do kręgu osób decyzyjnych w Małopolsce. W konsekwencji zaproponowano mi wejście do zarządu, do momentu aż wyjaśnią się losy Jacka Krupy, który w tamtym czasie z wiadomych względów nie mógł zostać członkiem zarządu.

Z jakich względów?
To jest abstrakcyjne i niedorzeczne, ale taka jest niestety logika myślenia partyjnego. Jacek Krupa był wtedy posłem. Gdyby wszedł do zarządu, musiałby zrezygnować z mandatu. Gdyby to zrobił, posłem zostałby wyrzucony z Platformy Paweł Sularz, co zachwiałoby proporcje w koalicji sejmowej. Nie rozumiem dlaczego w przypadku Pawła ktoś z góry zakładał jakieś złe intencje.

Nikogo nie dziwiło, że mało znany w Krakowie człowiek nagle wchodzi do zarządu?

Część osób z pewnością była zdziwiona, część mi zazdrościła. Przewodniczący Raś też trochę się tego wyboru obawiał, bo jak zawsze w takich sytuacjach, jest kilku innych kandydatów, chociażby spośród radnych sejmiku czy radnych miejskich - dyżurnych kandydatów na prezydentów czy marszałków. To, że do zarządu wszedł ktoś w lokalnym środowisku mało znany, było możliwe tylko z wykorzystaniem elementu zaskoczenia i na fali nowej jakości, którą miała wnieść nowa drużyna. Na tej samej fali marszałkiem został Marek Sowa - polityk wcale nie pierwszego szeregu. Skład zarządu i podział funkcji był wypadkową pewnych grup interesów w partii. Nieprawdą jest, że to marszałek dobiera sobie współpracowników.

Więc zgodził się Pan być w zarządzie niejako na zastępstwo, do czasu aż wyjaśnią się losy Jacka Krupy?

I wtedy, moim zdaniem, Raś po raz pierwszy popełnił poważny błąd polityczny. Ja zresztą też. Raś, bo publicznie opowiadał, że jestem tymczasowym członkiem zarządu do czasu parlamentarnej porażki Jacka Krupy. Stawiało to mnie i Jacka w mało komfortowej sytuacji. Jacka - bo Raś zakładał jego porażkę w wyborach. Mnie natomiast utrudniało to pracę w urzędzie i w terenie.

Wreszcie Raś zrobił problem samemu sobie, bo w czasie zamieszania związanego z moim odwołaniem nie potrafił się z tych słów wytłumaczyć i zostało to wykorzystane przeciwko niemu. Nawet jeżeli były takie wewnętrzne ustalenia, to niekoniecznie się o tym powinno mówić publicznie. Nie zdradza się własnych rozwiązań taktycznych. Okazał się nieskutecznym i nieprzewidującym liderem.

Ja też wtedy źle oceniłem najbliższą przyszłość polityczną. Wiedziałem, że Raś marzy o prezydenturze Krakowa. Nic w tym złego. Brałem nawet udział we wstępnych pracach nad tym projektem. Nie sądziłem tylko, że stanie się to jego obsesją i wszyscy zostaniemy zakładnikami jego ambicji. Bez względu na koszty i jakiekolwiek zasady.

W październiku 2011 roku Jacek Krupa nie wszedł do Sejmu. Pan mimo to pozostał w zarządzie. Dlaczego?
Chyba dobrze wykonywałem swoje obowiązki, bo w tamtym czasie nie było pomysłu, żebym składał rezygnację. Chociaż, zgodnie z ustaleniami, taką deklarację złożyłem i byłem gotowy ją zrealizować. Została podjęta decyzja, że mam pozostać na swoim stanowisku do końca kadencji.

Problem pojawił się kilka miesięcy później, na początku 2012 roku, gdy ze stanowiska wojewody został odwołany Stanisław Kracik. To wtedy została uknuta intryga, w wyniku której moja własna partia odwołała mnie ze stanowiska. Praktycznie nic nie mogłem zrobić i wszystko odbyło się poza mną.

Miał Pan wtedy sam złożyć rezygnację, a nie zrobił Pan tego.

Wtedy już wiedziałem, że zostałem oszukany. Sytuacja była inna niż w październiku 2011 r. Nie było merytorycznych przesłanek do mojego odwołania. Wręcz przeciwnie. Wielokrotnie dostawałem dowody uznania za moją pracę. Zarówno od swoich kolegów partyjnych, jak i osób spoza polityki. Na dodatek wiedziałem, że Kracik, który był przymierzany na moje miejsce, nie ma najmniejszych szans na to stanowisko.

Dlaczego?
Bo oznaczałoby to wzmocnienie Kracika i możliwość jego startu w kolejnych wyborach na prezydenta Krakowa. Taka sytuacja była nie do zaakceptowania dla Rasia.

Czuł Pan, że stał się marionetką w partyjnej grze?
To nie było miłe. Stałem się obiektem brutalnej gry. Nikt nie pytał mnie o zdanie, o moje samopoczucie. Nigdy w życiu nie byłem traktowany tak przedmiotowo, w sposób całkowicie pozbawiony klasy. I to w większości przypadków przez osoby, którym wartości chrześcijańskie nie schodzą z ust. Najbardziej na moje odejście nalegał Marek Sowa.

Dlaczego tak bardzo zależało marszałkowi Sowie na Pana odwołaniu?
Bo Sowa wcześniej przegrał jeszcze bardziej brutalną batalię o odwołanie z funkcji przewodniczącego sejmiku Kazimierza Barczyka. I w jego dość ubogiej palecie możliwych działań oznaczało to, że nie mógł sobie pozwolić na kolejną porażkę, czyli pozostawienie mnie w zarządzie. To miała być dla mnie kara za obronę przewodniczącego. Przetasowania personalne i zła atmosfera pracy w Urzędzie Marszałkowskim to wizytówka działań marszałka. A poza tym dołożenie "przy okazji" Rasiowi byłoby dla Sowy dobrą zaliczką przed kolejnymi wyborami wewnętrznymi w PO na przewodniczącego regionu. Z tego punktu widzenia jego niskie pobudki i podejmowane działania są zrozumiałe.
Natomiast stanowczo protestuję przeciwko jego insynuacjom, że przyczyną mojego odwołania były względy merytoryczne. Nie było takich powodów. Jestem gotowy na każdą dyskusję na temat mojego funkcjonowania w zarządzie.

Czuje się Pan zdradzony?

Rozpatruję to w dwóch płaszczyznach: politycznej i ludzkiej. Jeżeli chodzi o płaszczyznę polityczną - to nie. Jestem dorosłym człowiekiem, wiedziałem, na co się decyduję, w jakie środowiska wchodzę. Obserwowałem to od lat. W tym kontekście nie czuję się rozgoryczony. Zawsze znajdą się przeciwnicy polityczni, którzy zaatakują w sposób bezpardonowy. Wynika to z istoty polskiej polityki. Większość ludzi funkcjonujących w niej to osoby, którą robią to nie dla idei, ale dla osobistych korzyści - czasem całkiem sporych. Działają praktycznie bez żadnej odpowiedzialności, szczególnie za słowo. Na słowa można się uodpornić. Ja jednak dostałem cios w plecy z własnych szeregów.

Dlatego na płaszczyźnie ludzkiej takie zachowanie jest dla mnie nieakceptowalne. Jeżeli gramy w jakiejś drużynie, to takich rzeczy się nie robi. Dlatego czuję rozgoryczenie, bo wydawało mi się, że w świecie dorosłych lojalność obowiązuje w dwie strony. Okazało się, że brałem udział w zabawie dzieci w piaskownicy, dla których najważniejsze są zabawki, a nie człowiek. To trochę zachwiało moją wiarę w ludzi. Na szczęście spotkałem też ludzi bardzo przyzwoitych, dla których wymiar ludzki był ważniejszy niż barwy polityczne.

W sprawę Pańskiego odwołania zaangażowany był Donald Tusk. Dlaczego musiały interesować się nią partyjne szczyty?

Myślę, że sprawa mojego odwołania wywołała tyle emocji, bo nie było żadnych merytorycznych powodów do zmian. Nikt nie lubi być manipulowany, większość radnych sejmiku to przyzwoici ludzie i ciężko im było wytłumaczyć logikę tych zmian. Intryga została uknuta przez marszałka Sowę i ludzi z bliskiego otoczenia premiera.

Kogo Pan ma na myśli?
Ludzi związanych z Krakowem, którzy odpowiadają za wszystkie ostatnie klęski Platformy w wyborach na prezydenta Krakowa. Intuicja podpowiada mi, że przed kolejnymi wyborami samorządowymi ci sami ludzie też będą próbowali forsować kandydata spoza środowiska lokalnej Platformy. Dzisiaj jednak nie czas i miejsce, żeby ten ciekawy wątek rozwijać.
Jeżeli chodzi o niezrozumiałe zaangażowanie premiera w moje odwołanie to mam tutaj dwie tezy. Pierwsza może wynikać z diagnozy, którą postawił Jan Rokita w świetnej książce "Anatomia przypadku". Tak po prostu dla sportu.

Żartuje Pan?

Przyjmijmy, że żartuję. Druga teza, bardziej prawdopodobna, wynikała z nieprawdziwych informacji przekazywanych premierowi przez ludzi z jego otoczenia. W sytuacji kiedy były problemy z moim odwołaniem, nie zawahali się sięgnąć po autorytet premiera. Do tego dołożyła się niekompetencja Rasia, który najpierw zlekceważył problem, a potem nie potrafił mu zaradzić. Sytuacja już się tak nakręciła, że nie można jej było zatrzymać. Tym bardziej że każdy chciał coś załatwić dla siebie.

Ma Pan 42 lata i staje przed pytaniem, co dalej z życiem. Nie żałuje Pan, że w pewnym momencie podjął Pan takie, a nie inne decyzje?
Niczego nie żałuję. Oczywiście pewne rzeczy można było zrobić inaczej. Zdarzały się też błędy. Każda taka sytuacja procentuje jednak w przyszłości, zwiększa bagaż doświadczeń. Nikt nie odbierze mi tego, że byłem w zarządzie województwa. Nikt nie odbierze mi poznania wielu wartościowych ludzi, których w tym czasie spotkałem na swojej drodze. Dodatkowo poznałem w działaniu, a nie w słowach małopolskich polityków, działaczy samorządowych i społecznych różnych szczebli. Zarówno z tej dobrej, jak i w niektórych przypadkach z tej mniej szlachetnej strony.

Zatem - co dalej?

Potrzebowałem kilkunastu miesięcy, żeby wszystko przemyśleć. Nie wiem, czy chciałbym już dziś wrócić do polityki. Oczywiście polityka to bakcyl, który tak samo pociąga, jak i odrzuca. Zawsze powtarzałem innym, że nieobecni nie mają racji i tylko czynne uczestnictwo może dołożyć cegiełkę do przeprowadzenia potrzebnych zmian. Wiele osób dzięki temu nakłoniłem do zapisania się, do pozostania, czy do startowania z list Platformy. Rzucając to wszystko byłbym niekonsekwentny.
Z drugiej strony, cała ta sytuacja dała mi szeroki przegląd osób, które polityką się zajmują. I nie wiem, czy niektórych chciałbym jeszcze spotykać na swojej drodze. Nie wiem, czy jestem w stanie współpracować z ludźmi pozbawionymi elementarnych zasad i poczucia przyzwoitości. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem ogólnopolskiego minimalizmu typu "Polacy nic się nie stało" - należy przebaczać, ale i pamiętać. Dlatego nie wyobrażam sobie, że pewne rzeczy pójdą w zapomnienie.

Reasumując: okres dochodzenia do siebie się kończy i zaczynam już odczuwać chęć działania. Obecnie jestem zaangażowany w kilka projektów poza polityką. Jesienią odbędą się wybory wewnętrzne w Platformie, a w przyszłym roku czekają nas kolejne wyborcze starcia: europejskie i samorządowe. Dużo ciekawych wyzwań… Więc być może mój chwilowy urlop polityczny powoli dobiega końca i czas powrócić do gry.

Odwołanie Witolda Latuska

O odwołaniu Witolda Latuska z zarządu województwa zaczęto mówić w lutym ub.r. Konkretnych powodów nikt oficjalnie nie podawał. Marszałek Marek Sowa wyjaśniał ogólnie, że Latusek nie wypadł dobrze podczas okresowej weryfikacji efektów pracy. Wspominał też o utracie zaufania.

Sowa deklarował, że sprawa jest przesądzona i do zarządu wejdzie niebawem Stanisław Kracik, który dwa miesiące wcześniej stracił funkcję wojewody. Głosowanie nad odwołaniem Latuska planowano na marcową sesję sejmiku.
Zmiana personalna okazała się jednak znacznie trudniejsza do przeprowadzenia. Chwilę przed głosowaniem marszałek... wycofał ten punkt z porządku obrad. Oficjalnie dlatego, że Latusek zadeklarował, iż sam złoży rezygnację. W kuluarach mówiono jednak, że wniosek Sowy nie miał szans w głosowaniu. Zarówno opozycja, jak i część radnych PO broniła Latuska. Jeden z partyjnych kolegów nazwał go "Heleną Trojańską PO, o którą wybuchnie wojna".

Niewiele się pomylił, bo w lokalne roszady zaangażowali się politycy z Warszawy. Jak się wówczas dowiedzieliśmy, za Latuskiem stanęła m.in. marszałek Sejmu Ewa Kopacz. Przeciwko niemu był ówczesny szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski (kolega ks. Kazimierza Sowy, brata marszałka Marka Sowy). Sprawą zajmował się nawet sam premier.

Ostatecznie Latusek obiecanej rezygnacji nie złożył. W klubie PO brakowało z kolei jednomyślności, kto ma go zastąpić. Część osób popierała Kracika, część forsowała kandydaturę byłego posła PO Jacka Krupy, który jesienią 2011 r. przegrał wybory parlamentarne. Krupa już wcześniej był zresztą przymierzany do zarządu województwa. Mógł do niego wejść po wyborach samorządowych w 2010 r. - ale wtedy jego miejsce w Sejmie na rok zająłby wykluczony z Platformy Paweł Sularz. A tego partia chciała uniknąć. Właśnie stąd w zarządzie województwa wziął się Witold Latusek - początkowo jako człowiek na zastępstwo...

Po burzliwych dyskusjach w klubie PO Latuska odwołano na sesji 23 kwietnia 2012 r. Wniosek przeszedł jednym głosem. Tego samego dnia głosowano powołanie do zarządu Jacka Krupy, ale większość go nie poparła. Arytmetyka tajnego głosowania wskazywała, że przeciwko byli także niektórzy członkowie PO.

Głosowanie powtórzono na kolejnej sesji - tym razem udało się powołać Krupę. Jak wówczas tłumaczył, zdołał przekonać do siebie kolegów.

**

Rozmowa z Markiem Sową, marszałkiem województwa**


Dlaczego tak nalegał Pan na odwołanie Witolda Latuska z zarządu województwa?

Jednym z kluczowych powodów była utrata zaufania. Nie będę o tym szeroko mówił, bo pewne sprawy powinny zostać wyłącznie w kręgu osób bezpośrednio zainteresowanych. Inny powód to trudności z pracą w zespole oraz w końcowej fazie - podważanie mojego autorytetu. W mojej ocenie, ta funkcja go przerosła, zabrakło mu doświadczenia. Jedni ludzie szybko odnajdują się w takiej sytuacji lub potrzebują trochę czasu, by się wdrożyć, a inni nie radzą sobie z tym wcale. Witold
Latusek na pewno nie był w tej pierwszej grupie.

Latusek zarzuca Panu brak umiejętności pracy w zespole. Mówi, że sprzeciwił się odwołaniu Kazimierza Barczyka, czym się Panu naraził.

To jeden z powodów i nie jest to żadna tajemnica. Chociaż to nie do końca było tak, że Latusek sprzeciwił się konkretnie mnie, nie była to bowiem moja inicjatywa, ale klubu radnych PO. A jeżeli Witold Latusek wystąpił przeciwko, to był to przejaw nielojalności, również w stosunku do mnie. Sprawa Barczyka nie należała jednak do głównych powodów pożegnania się z Latuskiem.

Jak to jest z tymi Pańskimi dyktatorskimi zapędami?

Słyszałem, że niektórzy zarzucają mi niezdolność do współpracy. Uważam, że proporcje muszą być zachowane. To ja jestem marszałkiem, kierownikiem urzędu i to ja muszę podejmować, samodzielnie lub wspólnie z zarządem, decyzje. Czyli również ponosić ich konsekwencje. Dlatego właśnie nie zawsze muszę się kierować radami podwładnych.
A co do rzekomo dyktatorskich zapędów, to mogę powiedzieć, że raczej wszyscy w urzędzie i w moim środowisku politycznym wiedzą, jaki byłem wcześniej i jaki jestem teraz. Moje podejście na przestrzeni ostatnich lat niewiele się zmieniło. Każdy wie, że jestem pracowity, ambitny i od najbliższego otoczenia wymagam zaangażowania. To nie jest łatwe, ale gdybym był naprawdę złym szefem i nie dałoby się ze mną współpracować, to ludzie zwalnialiby się z urzędu sami. A do tej pory zrezygnował tylko jeden dyrektor. Generalnie, opinia Latuska mnie kompletnie nie interesuje. Wygląda to raczej na płacz rozkapryszonego dziecka.

Na czyim zdaniu Panu zależy?
Najbardziej na opinii Małopolan, którzy za rok w wyborach ocenią moją działalność. Ale równie ważne są dla mnie opinie samorządowców, środowiska gospodarczego i naukowego. I ich proszę pytać o zdanie. Na pewno wezmę je pod uwagę.

Nie ma Pan wrażenia, że skrzywdził Latuska?

W żadnym wypadku. Dostał ode mnie i środowiska PO szansę, o której wcześniej nie mógł marzyć. Miał rok na jej wykorzystanie. Dziś mogę powiedzieć, że zmarnował okazję, która może się już nie powtórzyć. Zawarte porozumienie przewidywało, że Latusek wchodzi do zarządu województwa na rok. Został wybrany minimalną liczbą głosów. Jego nominacja budziła kontrowersje i nie wszyscy ją akceptowali. Zgodzili się tylko dlatego, że po roku miała nastąpić zmiana.

Ale w październiku 2011 roku o zmianie nikt nie wspominał.

Nie mówiłem o tym publicznie, lecz w październiku 2011 r. po wyborach parlamentarnych wystąpiłem do przewodniczącego regionu Ireneusza Rasia z wnioskiem o dokonanie zmiany w za- rządzie. Chciałem wówczas, żeby zgodnie z umową, w skład zarządu wszedł Jacek Krupa. Przekazałem również uzasadnienie mojego stanowiska. Wiedziało o tym kilka osób.

Czemu Ireneusz Raś do wniosku się nie przychylił?

Argumentów było kilka, ale nie będę o nich mówił na forum publicznym.
Wspomniał Pan, że kandydatura Latuska wzbudzała kontrowersje. Dlaczego?
Jego ubogie CV w żadnej mierze nie upoważniało go do stanowiska w zarządzie. Było wystarczające co najwyżej na ten "okres przejściowy".

I jak Pan ocenia ten okres?
Podzieliłbym ten czas na dwa okresy. Ostatnie cztery miesiące były męczące. Od momentu gdy zakomunikowałem Latuskowi chęć odwołania go, praca zaczęła być uciążliwa. Sprawa powinna była się zakończyć na tym spotkaniu, a Latusek sam powinien był złożyć rezygnację. Ale wcześniejszy okres nie był szczególnie zły.

Ale też nieszczególnie dobry?
Wystarczy zapytać osoby, które z Latuskiem współpracowały, ile czasu zajmowało mu podjęcie najprostszej decyzji. Z wieloma osobiście rozmawiałem na ten temat, niektórzy nawet pisali do mnie oficjalne pisma w tej sprawie. Piętno pracy w tle, na dalszym planie, ciągnęło się za nim przez cały czas.

Z odwołaniem zrobiło się niemałe zamieszanie.
Z perspektywy czasu wszyscy żałowali, że sprawa się tak ciągnęła. Przypominam sobie treść SMS-a, który Latusek wysłał do radnych PiS i kilku z innych klubów. Napisał, że dzięki nim nie stracił wiary w ludzi, bo oni sprzeciwiali się jego odwołaniu. To świadczy o jego naiwności i kompletnym niezrozumieniu istoty polityki. Sądził, że stanęli w jego obronie. Nie zrozumiał, że opozycji jest na rękę, gdy w zarządzie brakuje porozumienia.

Za pierwszym razem wycofał Pan z porządku obrad punkt o odwołaniu Latuska. Bał się Pan porażki?

Nie, wtedy już wszyscy wiedzieli, że tę sprawę trzeba zakończyć. Otrzymałem zapewnienie, że Latusek złoży rezygnację w ciągu kilku dni. Wycofanie punktu z porządku obrad było zatem gestem wobec radnych PO. Skoro Latusek zamierzał sam zrezygnować, nie chciałem nikogo stawiać w sytuacji, w której musiałby występować przeciwko koledze.

W partii nie tolerujemy łamania danego słowa

- Nie chcę komentować sprawy Witolda Latuska i nie interesuje mnie, jaki jest jego odbiór mojej osoby. Nie będę odnosił się do zarzutów kierowanych pod moim adresem - powiedział Ireneusz Raś, przewodniczący PO w Małopolsce

Wierzyłem w niego i stawiałem na niego politycznie, do czasu gdy nie złamał danego słowa. Od początku kadencji była bowiem umowa, że Witold Latusek wchodzi do zarządu województwa tylko na rok. Kiedy wyszła sprawa jego odejścia, miał złożyć rezygnację. Nie zrobił tego jednak, więc nie dotrzymał danego słowa, a takie zachowanie w strukturach partyjnych jest niedopuszczalne. Tyle - więcej na ten temat nie chcę rozmawiać.

Artykuły, za które warto zapłacić! Sprawdź i przeczytaj
Codziennie rano najświeższe informacje z Krakowa prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!
"Gazeta Krakowska" na Twitterze i Google+

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska