Wbrew obawom jego zwolenników żadna ciemna masa skrywanego rasizmu nie odciągnęła Amerykanów od głosowania na Murzyna.
Żal trochę Johna McCaina, ale cóż było począć: po ośmioleciu George'a W. Busha w Białym Domu nawet najlepszy kandydat z prezydenckiej partii niewiele mógł wskórać u wyborców.
Poza tym, każdego myślącego człowieka musiały ciarki przechodzić na myśl, że płocha Mrs. Palin przycupnie mały kroczek od fotela prezydenta USA.
Dziś za wcześnie przesądzać o rewolucyjnych zmianach w polityce Waszyngtonu po objęciu w lutym władzy przez nową ekipę.
Po pierwsze, pole manewru amerykańskiego rządu jest wręcz mikroskopijne w porównaniu z oceanem przedwyborczej retoryki.
Po drugie, pod ciśnieniem bieżącej polityki nawet szczere chęci elektów lubią zmieniać się w swoje przeciwieństwo w trakcie prezydenckiej kadencji, czego chyba najlepszym przykładem rządy odchodzącego gospodarza Białego Domu.
W dodatku trudno z góry przewidzieć, kim okaże się w praktyce prezydent Obama, które z jego cech charakteru oraz poglądów wezmą górę i jakie ujawni rysy dotąd skrzętnie skrywane.
Niemniej sam jego wybór już jakby odmienił Amerykę. Wydaje się, że wstąpiła w nią nowa nadzieja
i świeża energia w miejsce dotychczasowego zniechęcenia i poczucia zawodu.
Ma też Barack Obama odnowiony kredyt zaufania u zagranicznych partnerów, spory zwłaszcza
w zestawieniu z debetem na karcie prezydenta Busha. Choć nie dotyczy to nielicznych, lecz znaczących wyjątków na czele z Izraelem.