W 2011 roku współczynnik waloryzacji jest wyjątkowo niski - 102,46 proc. Dla porównania: w 2010 r. wynosił 104,62 proc., w 2009 r. 106,1 proc., a w 2008 r. - 106,6 proc.
Realnie oznacza to, że emeryci, renciści i osoby otrzymujące najniższe gwarantowane świadczenia (np. renty rodzinne, wypadkowe itp.) dostaną nie kilkadziesiąt złotych więcej - jak w ubiegłym roku, ale - w przypadku najniższych świadczeń - prawie symboliczne, kilkunastozłotowe kwoty.
Tę tendencję ilustrują przykłady. W zeszłym roku najniższa gwarantowana emerytura wzrosła o 24,26 zł, teraz będzie można do niej doliczyć tylko 14.81 zł (netto).
Albo: jeśli ktoś otrzymywał w ubiegłym roku emeryturę w wysokości 1.000 zł , to wtedy dostał na rękę 37,86 zł więcej. Jeśli ktoś ma tyle samo w tym roku - to po waloryzacji do tego 1.000 zł doliczą mu tylko 20,39 zł. Dla ludzi, którzy otrzymują prawie głodowe świadczenia, ta różnica oznacza miesięcznie 6-7 bochenków chleba mniej.
Równie emocjonujące jest pytanie: czy taka waloryzacja, czyli procentowa, jest sprawiedliwa? Czy nie lepsza byłaby kwotowa? W sierpniu 2010 r. premier Donald Tusk zaproponował - zamiast pod-wyżki procentowej - kwotową: 39 zł dla każdego. Straciliby emeryci, którzy dostają więcej niż 1.600 zł brutto. Zyskaliby otrzymujący mniej. Na razie jednak wciąż mamy podwyżkę procentową.