Wśród oszczędzających największa grupa odłożyła - w banku lub w skarpecie - „na czarną godzinę” równowartość trzech swoich pensji. Czyli od kilku do góra kilkunastu tysięcy złotych. Słabo. Bardzo wąskie jest też grono gromadzących środki w ramach dobrowolnych pracowniczych programów emerytalnych (PPE): od 2000 r., czyli odkąd działają PPE, przystąpiło do nich niespełna 400 tys. z 16,5 mln pracujących. Konkluzja: większość pracobiorców w Polsce nie odłożyła i nie odkłada na swą przyszłość nic lub prawie nic. Różnimy się tu mocno nie tylko od mieszkańców krajów najbardziej rozwiniętych, ale i sąsiadów: oszczędności Słowaków są dwa razy wyższe od naszych, a Czechów - ponad cztery razy wyższe.
Większy kapitał na przyszłość zebrali jedynie przedsiębiorcy, także ci drobni. Oczywiście, nie wszyscy, ale jednak zdecydowana większość. Są oni świadomi, że wpłacając do ZUS 1,2 tys. zł miesięcznie przez 40 lat otrzymają 1,2 tys. zł emerytury przez 10-15 lat. To motywuje do oszczędzania i... pracy do śmierci. Znam cała masę właścicieli firm kontunuujacych biznesowe kariery po siedemdziesiątce, a nawet w okolicach osiemdziesiątki.
Przedsiębiorcy, podobnie jak liczni najemni pracownicy firm prywatnych, czują się przy tym frajerami, bo np. górnik może wcale nie płacić składek (w III RP już kilka razy jako podatnicy zrzucaliśmy się, by uregulować miliardowe zaległości kopalń w ZUS), a po 25 latach pracy dostawać 4 tys. zł emerytury - i to przez 25-30 lat. Takich pieszczochów systemu jest w Polsce 2 miliony. Mundurowi, prokuratorzy, sędziowie... Władza ich przywilejów nie ruszy.
Głównie dlatego, że frajerzy siedzą cicho. A potem próbują wyżyć za 1,2 tys. zł.
ZOBACZ KONIECZNIE:
WIDEO: Barometr Bartusia (odc. 6)
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto
