Współczesne publicznie prowadzone dyskursy o historii Polski napędzane są głównie narodowymi obsesjami i paranojami. Powiedzieć dziś, że Polak nie zawsze był niezłomnym bohaterem, to jak zdeptać flagę, opluć godło i wysadzić Belweder.
Minister kultury wtrynia się więc w realizację filmu o Westerplatte, bo nie wypada, aby major Sucharski na kinowym ekranie klął i pociągał z flaszki. Będzie więc pewnie cytował Biblię i z ojcowską troską dowodził żołnierzami, bez strachu spoglądającymi w stronę pancernika "Schleswig-Holstein". Ginąć też będą zgodnie z wizją, którą utrwaliło polskie kino, notorycznie mylące wojnę z harcerską przygodą. Nie w męczarniach i bólu, rozszarpywani przez szrapnele, ale bohatersko, w ciszy i zadumie, dając przykład, jak powinno się oddawać życie za ojczyznę.
Trochę mdło robi się więc od tego lukru na naszej historii, od fałszywie rozumianego patriotycznego etosu, od sporu o tzw. prawdę historyczną.
W Stanach Zjednoczonych odbrązawiano amerykańskie mity o wojnie w Wietnamie, robiąc filmy
o armii, która normalnych ludzi przerabiała w ćpunów i psychopatów. I nikt nic nie mówił.
My zaś żałośnie oburzamy się, że Rosjanie nakręcili bajkę o powstaniu przeciwko polskiemu okupantowi, godzącą rzekomo w naszą rację stanu, ale nie widzimy już nic niestosownego
w rekonstrukcji bitwy pod Wiedniem na Błoniach. Brakuje tylko usłużnego historyka, który przypomni, że w Moskwie Polacy nikogo przecież nie usiekli, a jeno uczyli ciemny lud lepić garnki z gliny i gotować kapuśniak.