Co przytomniejsi z naszych sojuszników, jak Kanadyjczycy i Holendrzy, już zapowiedzieli wycofanie własnych oddziałów. Amerykanie nie mogą tak po prostu odtrąbić odwrotu bez utraty twarzy. Widać jednak, że Waszyngton głowi się, jak wyjść z Afganistanu bez większych strat. Jeżeli nie można pokonać wroga, trzeba się z nim dogadać. Nic też dziwnego, że prezydent Karzai w kółko od miesięcy powtarza jak zaklęcie, że chce koniecznie ułożyć się z talibami: przynajmniej niektórymi, jeżeli nie zdoła ze wszystkimi.
Na razie oficjalnie nie ma mowy o przełomowych negocjacjach. Niemniej właśnie pojawiły się sygnały, mogące świadczyć o zakulisowych konszachtach. Bo jak inaczej interpretować zapowiedź stopniowego usuwania - za namową kabulskiego prezydenta i zgodą amerykańskiego - prominentnych talibów z oenzetowskiej czarnej listy afgańskich terrorystów? W innym dowodzie dobrej woli Amerykanie i ich afgańscy sojusznicy zwracają wolność kolejnym podejrzanym o udział w talibskim ruchu oporu.
Kłopoty amerykańskiego głównodowodzącego w Afganistanie też pośrednio wskazują, że zwolennicy siłowego rozwiązania w tej wojnie obecnie przegrywają. Generała McChrystala wezwano na dywanik do Waszyngtonu za danie upustu frustracji przez jego przybocznych. Nie doszłoby do żenującej podjazdowej walki medialnej, gdyby dowództwo operacji afgańskiej mogło liczyć na przychylność dla swoich ofensywnych planów.