Dwóch braci - Łukasz i Przemek Gogola - w 25 dni na rowerach, pokonało trasę ze Stambułu do Gorlic. Tak, żeby zobrazować - to ponad 2700 kilometrów. Nie zawsze po płaskim, nie zawsze po bezpiecznym. - Dlatego i nasze relacje na FB były dosyć oszczędne - mówi Łukasz. - Zwyczajnie, nie chcieliśmy tymi naszymi „wyczynami” martwić rodziny w Polsce - dodaje rozsądnie.
Powagi nie starcza mu na długo. - Dlaczego akurat taka trasa? Cóż, Polak, Turek to dwa bratanki - kombinuje.- Mało kto pamięta, że Imperium Osmańskie było jedynym państwem obok Szwajcarii, które nie uznało rozbiorów, a tym samym zniknięcia Polski z mapy świata - przypomina z uśmiechem.
W rozmaitych annałach można trafić na legendę, która głosi, że w czasie trwania rozbiorów, na sułtańskim dworze stało puste krzesło. Czekało na polskiego ambasadora. Ile w tym było politycznej kalkulacji, a ile rzeczywistej przyjaźni, tego nie rozpatrujemy. - My uznaliśmy, że fajnie byłoby przypomnieć, o samym fakcie - dodaje.
Niejako, w tle, trochę nieśmiało, napomykają o kebabie i tureckiej kawie. Chcieli sprawdzić, jak naprawdę smakują...
Lotniskowy fast-food
Wyprawa zaczęła się od... kebaba. Na lotnisku w Warszawie. To w ramach kulinarnej „aklimatyzacji”. Poza tym, w dwóch 35-kilogramowych kartonach mieli cały dobytek, czyli rowery, namiot, śpiwory, trochę jedzenia, trochę zapasowych części, ubrań, turystyczną kuchenkę i dwie małe, biało-czerwone flagi. Na miejscu, w strefie serwisowej lotniska, przez ponad dwie godziny, skręcali rowery. Potem ruszyli w miasto... - Wyobrażaliśmy sobie, że na przełomie kwietnia i maja przywita nas słońce, lekki wiaterek niosący orientalne zapachy - relacjonuje Łukasz. - Tymczasem było mniej niż dziesięć stopni Celsjusza., Wiatr owszem był, tyle że bardziej przenikliwy niż niosący przyjemnie kuchenne wonności - dodaje z uśmiechem.
Chcąc nie chcąc musieli dotrzeć do hostelu na Plac Taksim. I tu pojawiły się pierwsze „smaczki”. - Stambuł to miasto, owszem jak najbardziej cywilizowane, ale kompletnie nieprzystosowane dla rowerzystów. Krawężniki mają po kilkadziesiąt centymetrów wysokości, a fantazja kierowców jest w zasadzie niczym nieograniczona - opowiada. - Krótko mówiąc, folklor na drogach podnosi ciśnienie lepiej, niż najgęstsza turecka kawa - śmieje się.
Na szczęście, klekot serca i kilka cięższych słów, nie doprowadziły ich do obrania kursu powrotnego na Gorlice. - Stambuł w trzech słowach? Meczet, kebab i handelek. Wąskie uliczki wiodą od świątyni do świątyni. Liczbę meczetów przewyższa tylko liczba budek z kebabem. Mięso kroi się i zawija na każdym kroku - opowiada. - Zresztą tam, wszystko, co z mięsem, bez względu na formę nazywane jest kebabem. Do tego obowiązkowo ajran, czyli mieszanka wody i jogurtu, ewentualnie filiżanka najlepszej na świecie herbaty. Ot, cała kwintesencja tureckiej kuchni - uśmiecha się.
Co zaś do kawy - oczywiście o takiej, w polskim wydaniu nikt tam nie słyszał. Wywar, który pili, bardziej przypominał w kolorze smołę i błyskawicznie stawiał na nogi.
Noc spędzili w hostelu, który okazał się w pobliżu meczetu z którego co parę godzin, dochodziło nawoływanie do modlitwy. Następnego dnia wyjechali, autokarem, na dwupasmówkę wzdłuż Morza Marmara. Tu się tak naprawdę zaczęła podróż do domu na dwóch kółkach.
- Transkontynentalna, bo przecież Stambuł to azjatycka metropolia - mruży oko.
Znają Wołodyjowskiego
Przez 25 dni, Łukasz i Przemek pokonali ponad 2700 kilometrów, które wiodły przez kilkanaście krain. Niektóre dalekie kulturowo i geopolitycznie.
- W Macedonii, wiele wiosek podzielonych jest na przykład rzeką - opowiada Łukasz. - Po jednej stronie stoją meczety i wszędzie trzepocą albańskie flagi, a po drugiej prężą się kościoły, monastyry i Słowianie - opisuje. Jednych i drugich łączy gościnność.- Zatrzymaliśmy się w małej wiosce nad Strumicą, żeby kupić wodę i jedzenie na dalszą podróż - opowiada Przemek. - Pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to grupka mężczyzn przed lokalnym sklepem. Siedzieli na skrzynkach, popijali piwo i rozprawiali o polityce, kobietach i sąsiadach. Jako żywo, w rodzinnych Gorlicach - śmieje się.
Jeden z nich na widok polskiej flagi, rzucił kilka wersów z „Pana Wołodyjowskiego”. Na pytanie: pan Polak, odpowiedział, że nie, ale trochę Polskę zna. Potem okazało się, że to nauczyciel z miejscowej szkoły, który w czasach istnienia Jugosławii bywał w Polsce u boku prezydenta Tito. Teraz, po rozpadzie kraju, poza pracą w szkole, prowadzi z żoną spore gospodarstwo rolne. - Spędziliśmy z nimi bardzo przyjemny wieczór, a na odjezdne dostaliśmy zapas pasty paprykowej i konfitur z wiśni - opowiada.
W Macedonii odwiedzili Kanion Matka, uznawany za jeden z najpiękniejszych przyrodniczych zakątków kraju. Spali w niewielkim domku, do którego można dostać się tylko drogą wodną. - Zachwyceni gościnnością, wsiedliśmy do łódki. Dopiero potem zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobią, jeśli rano nikt po nich nie przypłynie - przyznają szczerze.
Przygód było więcej. W drodze do Kosowa zgubili szlak. Uznali, że nie pozostaje im nic, jak trasa na przełaj, byle do celu. Byli o krok wejścia na jakąś boczną ścieżkę, gdy dosłownie znikąd pojawił się jakiś mężczyzna i przerażonym, ale zdecydowanym ruchem zakazał jakiegokolwiek ruchu. - Krzyczał cały czas „bum-bum”, „bum-bum” - opowiada Łukasz. W końcu zrozumieliśmy: teren wciąż był zaminowany.
Drabinką przez autostradę
Albania przywitała ich niezliczoną liczbą górskich serpentyn i podjazdami po kilkadziesiąt kilometrów. Wysiłek włożony w pedały i pot kapiący na kierownicę opłacał się - widoki na przełęczach zatykały dech w piersiach. Nawet mówić się nie chciało, patrząc na księżycowy krajobraz, gdy wszędzie wokół góry i ani śladu ludzkiej osady.
- Tak dziko znów nie jest - Łukasz się ożywia. - Albania to chyba jedyny kraj na świecie, gdzie na autostradach, na barierach dzielących pasy ruchu są... drabinki - opowiada Przemek. Wszystko to z myślą o ludziach. - Sprytni pasterze przemykają pomiędzy samochodami, po drabinkach przedostają się na drugi pas ruchu, a stamtąd wprost na pobliską łąkę sprawdzić, czy wszystko, aby w porządku z jego drugim stadem - opowiadają. - To też doskonały sposób na komunikację z domem i sąsiadem - dodają.
O ekspresji Albańczyków przekonali się szybko na własnej skórze. Wpadli na takiego młodego pasterza, który nie bacząc na nic, wbiegł na drogę i witał się z nimi, jak ze starymi kumplami. Potem zaś, chyba dla upewnienia się, że są ludźmi, a nie przybyszami z innej planety, próbował dotykać łydek i ud naszych chłopaków...
Być może zdziwienie młodego pasterza wiązało się z tym, iż Albania to kraj niezliczonej liczby mercedesów na drogach. Jeśli auto, to najczęściej merc, głównie starsze egzemplarze z lat 80. i 90. Rowerzysta mógł więc być swoistym dziwadłem. - Na koniec, podeszła do nas jakaś babuszka. Popatrzyła w przestrzeń gdzieś za nami, pokiwała głową ze zrozumieniem (albo dezaprobatą) i rzekła: Barack Obama, Barack Obama - wspomina Łukasz. Co miało to oznaczać, wie tylko ona.
Gdy po blisko trzech tygodniach przeprawiania się przez górskie serpentyny, dotarli do Wielkiej Niziny Węgierskiej, poczuli się jak w domu. Granicę dwóch tysięcy kilometrów przekroczyli w Rumunii. Trasę pokonali, jak ze wszystkich sił zapewnia Łukasz, w tempie naddźwiękowym. Padł ich rekord dzienny - 182 kilometry przejechane w mniej niż dobę. Węgry i Słowację pokonali tranzytem bez zbędnego zatrzymywania się gdziekolwiek. W Polsce zameldowali się na trzy dni przed planowanym terminem.
- No co, spieszyło nam się do domu i obiecanego placka po węgiersku - kwitują.
Tak kiedyś wyglądały Gorlice! [ARCHIWALNE ZDJĘCIA]
Czytaj najnowsze informacje z Gorlic i okolic
WIDEO: Mówimy po krakosku - odcinek 2. Czym jest nakastlik?
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto
>>> Zobacz inne odcinki MÓWIMY PO KRAKOSKU