Lawendowa Galicja. Niby tuż przy ruchliwym wojewódzkim trakcie, ale równocześnie nieco na uboczu. Trafić łatwo, bo pachnie i przede wszystkim „widnieje” z daleka wszelkimi odcieniami fioletu, dojrzałej śliwki, z gdzieniegdzie przebłyskującym amarantem. Gości wita kotka trikolorka. Nie bawi się w konwenanse, od przybyłych żąda natychmiastowych pieszczot. Konkuruje z nią łaciaty psiak. Sierść pachnie im lawendowo...
- Idziemy powdychać – pyta gospodyni?
Za namową zaprzyjaźnionego pszczelarza
Nie potrzeba specjalnej wyprawy. Wystarczy się obrócić wokół własnej osi i zrobić kilka kroków. Wielbiciele zapachu mogą uznać, że są w raju: kilkanaście lawendowych rzędów tworzy łan. Latają dziesiątki motyli. Pszczół też nie brakuje, ale nie są kompletnie zainteresowane człowiekiem. Można bez najmniejszego problemu usiąść na trawie i wpatrywać się, jak zbierają lawendowy pyłek. Szkoda im czasu na uganianie się za homo sapiens.
Lawendowe gospodarstwo jest wypadkową dziecięcych wspomnień i pragmatyzmu. Te pierwsze, to babciny ogród zapamiętamy ze szczegółami przez panią Renatę, właścicielkę wonnej uprawy. Racjonalizm zaś wynika z klasy ziemi: kamienista, niezbyt urodzajna, ale przecież żal byłoby zostawić ją odłogiem. Kropką nad „i”, była podpowiedź znajomego pszczelarza. Starszy pan znalazł rozwiązanie.
- Zaproponował posadzenie lawendy – wspomina pani Renata.
Po co się rozdrabniać?
Pomysł, który początkowo wydawał się nieco abstrakcyjny, zaczął szybko kiełkować. Niewiele czasu minęło, gdy na dobre zakorzenił się w głowach gospodarzy. Zaczęło się czytanie poradników, konsultacje z tymi, którzy lawendą już się zajmowali. W końcu wstrzymali oddech i zamówili sadzonki. Od razu w tysiącach sztuk, bo przecież nie ma sensu się rozdrabniać. Sadzenie szło, jak produkcja na taśmie.
- Jeden wyjmował sadzonki z doniczek, drugi przewoził na właściwe miejsce, trzeci kopał dołki – wylicza z uśmiechem.
Pozostało już tylko czekać i sprawdzać, czy wszystko się przyjęło, a w końcu przyszedł czas na pierwsze pielenie.
- Ledwo skończyłam jedno, a już trzeba było zaczynać drugie – opowiada.
Lawendowe plenery
Z czasem nabyli wprawy w pracach pielęgnacyjnych, wybrali najbardziej odpowiednie gatunki. Nie oznacza to bynajmniej, że nie ma już co robić. Przeciwnie – zawsze coś się znajdzie: gdzieś chwasty zbyt mocno się rozpanoszą, tam wyschnięty krzak, który trzeba wymienić na nową roślinę.
- W tym momencie mamy trzy gatunki lawendy, które przede wszystkim różnią się wysokością – opowiada pani Renata.
Niedawno zaczęła przygodę z lawendowymi kosmetykami, choćby kulami do kąpieli, ale też przysmakami. I tu zaskoczenie - lawendowym miodem.
Planów na poszerzanie plantacji nie ma, ale na pewno chcą „zagospodarować” otoczenie. Kwieciście oczywiście – krzaki róż, może szpaler ze słoneczników (tak dla kontrastu) albo malw. Nie zmienia to nic, że w regonie są chyba jednym miejsce, gdzie można sobie urządzić plener fotograficzny pośród lawendy z zamkiem w Melsztynie w tle.
