https://gazetakrakowska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Łukasz Orbitowski: Nie prowadzę lekcji polskiego. Ja przychodzę do więzienia z wierszem

Katarzyna Kachel
Łukasz Orbitowski przed zakładem karnym w Nowej Hucie.
Łukasz Orbitowski przed zakładem karnym w Nowej Hucie. ANNA KACZMARZ / POLSKA PRESS
- Pierdel to nie Marriott, życie w zakładzie toczy się według bardzo prostych reguł. Nie łudzę się, że głównym tematem rozmów w celach jest literatura - mówi pisarz, który od ponad trzech lat prowadzi zajęcia z poezji dla więźniów osadzonych w zakładzie karnym w Nowej Hucie

Spytałam Google’a, za czym tęsknią mężczyźni w więzieniu i wyskoczyło mi, że za kobietami i normalnym jedzeniem. Na jakie potrzeby odpowiada więc poezja?

W najlepszym razie jest erzacem. Każdy więzień o zdrowych zmysłach, gdyby tylko mógł, zamieniłby wiersze, które przynoszę, jak i mnie samego, na steka i dziewczynę. Nie jestem w stanie zaspokoić potrzeb ciała, więc zaspokajam potrzeby ducha, które, jak wiemy, są mniej naglące.

Zdarza się, że poezja staje się źródłem światła, jak wtedy, kiedy przyniosłeś za kraty „List do syna” Kiplinga?

To była piękna historia. Przyszedłem z tym wierszem do więzienia, zaczynają się zajęcia, a wtedy jeden z osadzonych wyciąga notatnik, może portfel, i wyjmuje z niego bardzo już sfatygowaną, rozpadającą się niemal kartkę. Na jednej stronie był wiersz Kiplinga, na drugiej list od matki. Czasem więc zdarza się, że rezonują z wybranymi przeze mnie tekstami, że to, z czym przychodzę, porusza ich osobiste struny i okazuje się, że przynoszę im odrobinę światła. To, co zrobią z tym światłem, to już ich sprawa. Traktuję te spotkania osobiście, jako zaproszenie do innego świata. Pierdel to nie Marriott, życie w zakładzie toczy się według bardzo prostych reguł. Nie łudzę się, mam nawet przekonanie, że głównym tematem rozmów w celach nie jest literatura, a utyskiwania na wymiar sprawiedliwości, czynności seksualne i problemy, bo kolega z pryczy obok znowu nie umył rąk po dwójce. Więc wyobraź sobie, że siedzisz w celi z sześcioma innymi osobami, oglądasz Polsat, żrą cię pluskwy i nagle przyjeżdża do zakładu dziwny, wydziarany człowiek, który przynosi wiersz. To jest coś tak niecodziennego i kontrastującego z rzeczywistością, która ich tam dotyka na co dzień, że aż nierealne. Lepszego okna na świat i na inną rzeczywistość nie dostaną, a ja wierzę, że choć na chwilę wyciągam ich z szarego i brudnego świata.

Jaka jest twoja rola?

Nie jestem ich przyjacielem, nie zaprzyjaźniam się, jestem ich przełożonym, ale takim, który nie tłumaczy im, jak mają przeczytać wiersz. Gdybym tak zrobił, byłoby po mnie. Zachęcam ich do dyskusji, a kiedy na zajęcia przychodzą nowi, mówię, że „to nie jest lekcja polskiego i chodzi o to, żeby wiersz coś wam zrobił, otworzył, pogadamy sobie o tym, co wam się z nim kojarzy, nie ma złych interpretacji”. Czasami się spierają, często rozmowa schodzi na inne tematy, ze dwa razy musiałem kogoś uciszyć, nie dlatego, że był agresywny, ale zaczynał dominować i rozwalać zajęcia. Obiecałem sobie na początku, że dopóki będzie to możliwe, nie będę oceniał, ingerował w pogląd osadzonych. Sznuruję ryj, bo jeśli jednemu każę się zamknąć, za chwilę będę musiał prosić, by zamknęli się wszyscy. Niestety, często mam na sali osoby o przekonaniach rasistowskich i seksistowskich. Raz opieprzyłem starszego mężczyznę, który bez ogródek walił treściami o charakterze antysemickim. Na następne zajęcia przyniósł ręcznie przepisany wiersz Zuzanny Ginczanki, chcąc mi udowodnić, że jednak nie jest żydożercą.

Po co to robisz? Czujesz się przez to lepszym człowiekiem?

Nie czyni mnie to lepszym. Osobiście potrzebuję mieć coś dodatkowego oprócz pisania, jakieś inne zajęcie. Bardzo długo była nim praca w TVP Kultura, która mnie uwznioślała, uskrzydlała, była moją drugą nogą. Pisanie było bardzo trudne, a praca w telewizji bardzo łatwa, jednocześnie byłem w niej dobry. I tu występuje coś trochę podobnego ze względu na dwie rzeczy; po pierwsze takie spotkania coś ludziom dają. Jasne, nie zmieniają im życia, ani nie ratują. Kiedy jednak masz ciemno, brudno i wstrętnie, a za gruby mur wpada promyk światła, to jest on cenny. I jeśli te zajęcia czynią codzienność ludzi lepszą czy znośniejszą o dwa, trzy procent, to mi wystarcza. Po drugie, moje indywidualne właściwości sprawiają, że doskonale nadaję się do takiej pracy. Rzadkie połączenie kompetencji literackich z wyglądem fizycznym i sposobem bycia, świetnie się za kratami sprawdzają.

Miałeś jakieś oczekiwania, kiedy szedłeś do nich pierwszy raz?

Jarałem się, że poznam życie za kratami i spotkam, jeśli już nie faceta z wytatuowaną łezką pod okiem, to na pewno prawdziwych bandytów. Byłem zwyczajnie głupi, bo zobaczyłem, że ci, którzy siedzą w więzieniu, są tacy jak ja czy ty. Gdybyś mnie nie znała i spotkała gdzieś pod celą, mogłabyś pomyśleć, że jestem jednym z nich. Przechodzimy z Kasią Kubisiowską, która prowadzi w części żeńskiej zajęcia, przez oddział kobiecy, też byś tam pasowała. To są zwykli ludzie, niektórzy mieli pecha, innym noga się powinęła, jeszcze inni wiodą żywot zawodowych kryminalistów, albo zrobili coś złego. To jednak zakład półotwarty, nie siedzą w nim osoby niebezpieczne dla otoczenia.

A wiesz, za co siedzą?

Nigdy ich nie dopytuję, choć spalam się z ciekawości. Chętnie bym zaczynał od pytania: „za co ty tu siedzisz, chłopie”, opowiedz mi to czy tamto. Dlatego, jeśli już zaczynają gadać, chętnie im pozwalam. Z drugiej strony jestem od tego, by coś im dać, a nie od nich brać, choć nie kryję, że chodzi mi po głowie historia więzienna. Na razie jednak mam wyłącznie mnóstwo anegdot, brakuje mi fabuły.

Piszesz: „Siedzimy po staremu, Makler, Rysiek, Rusłan, no i Pucha”. Brzmi jak początek fajnej opowieści.

Z imionami ściemniam, nie są prawdziwe. Może i oni mają wielką potrzebę dzielenia się swoim światem, tym, co ich dotknęło, ale ja wciąż nie mam swoich „Skazanych na Shawshank”, historii, która mogłaby stać się tym spoiwem poszczególnych więziennych anegdotek. Na razie więc je zbieram i wrzucam na Facebooka.

Jak wyglądają zajęcia, siedzicie jak na lekcji, a może w kręgu?

Zajęcia są na świetlicy, a ich początek niezmiennie smutny. Zaczynamy od wyrzucania wszystkich tych, którzy sobie akurat grają tam w ping-ponga, oglądają film albo ciupią w karty. Zaczyna się kółko poetyckie, przyszedł facet z wierszami, więc do widzenia. Koniec pykania piłeczką. Biorąc pod uwagę powyższe okoliczności, zakładam, że mogę budzić wśród niektórych osadzonych niechęć, nie tylko sympatię. Siadamy przy wspólnym stole, zwykle stały trzon grupy, wśród której od samego początku jest Makler, jest też część dochodząca. Do zakładu trafiają także ludzie na chwilę, ci którzy jechali autem bez uprawnień, mają na koncie drobne przewinienia, albo alimenciarze, którzy spotykają się z pogardą reszty osadzonych, bo porządny kryminalista tęskni za dziećmi. Niektórzy z warsztatów szybko znikają, bo im się nudzi, albo wolą przystrzyc żywopłot, za który dostają więcej punktów, więc bardziej się opłaca. Inni siedzą cicho jak tabaka w rogu, ale są tacy, którzy niemal zawsze bywają aktywni, czytają wiersz linijka po linijce, notują sobie, starają się. I oni zawsze wkładają wysiłek w to, co chcą powiedzieć.

Dlaczego poezja, a nie teksty Furii czy Kata?

W moim życiu jest już i tak za dużo metalu, więc nie. Musisz też wiedzieć, że osadzeni mają dosyć osobliwe, acz klarowne zdanie na temat literatury. Chcą, by wiersz był o czymś, ma być dobrze napisany i nie może być zbyt skomplikowany. Nigdy nie zakładam, że osoba, która przyjdzie na spotkanie, ma literackie przygotowanie, jest szczególnie oczytana, czy wyposażona w potrzebne narzędzia. Te zajęcia nie są od tego, to nie jest seminarium poetyckie, tylko warsztaty z kryminalistami. Ostatnio czytaliśmy wiersz Jacka Podsiadły, dobrze przyjmuje się Świetlicki, nasi nobliści, Wojaczek jakoś nie wszedł. Kipling się bardzo spodobał ze względu na uniwersalną treść i patos, ale osadzeni lubią wiersze nawiązujące do historii, do dzieciństwa, rzeczywistości rodzinnej. I miłość jest bardzo ważna. Pamiętam przepiękny „Wrzesień 1967” Barańczaka, który był bardzo żywo dyskutowany. Sprawdził się, choć był kunsztowny, ale dotyczył prostego tematu; opowiada, jak pewna para się spotyka, jedzie do jakiegoś wpółzamkniętego campingu, by gzić się w domku z dykty. Na koniec się rozstają.

Ta historia ma dalszy ciąg, który, jak napisałeś na fb, przypomniał ci, po co chodzisz do więzienia.

Tak, jeden z osadzonych tak się nakręcił tą miłosną przygodą, że chciał wiedzieć, czy bohaterowie się znali, czy gdzieś wcześniej czy później spotkali, a może pojawiają się w innych wierszach poety. Poszedł, szukał, nie znalazł, ale na następnych zajęciach pojawił się z tomikiem Barańczaka. Udaje mi się ich zapładniać i inspirować do tego, żeby czytali. Nie mam złudzeń, że zostaną wielbicielami poezji, ale fajnie, że ktoś zamiast pluć i drobić, leżeć na pryczy i gapić się w telewizor, idzie do biblioteki i chce czytać poezję. Albo wysyła synom wspomniany już wiersz Kiplinga, by ich w ten sposób poinformować, że jest w więzieniu. Wiersz pomógł mu powiedzieć to, na co nie znalazł języka czy sposobu. To ważne, bo jedną z rzeczy, o której dowiedziałem się właśnie za kratami, jest odium kryminalisty. Bardzo wielu osadzonych ukrywa przed dziećmi, że siedzi w więzieniu, część walczy z powszechną stygmatyzującą opinią. Nie mam złudzeń, że to są anioły, ale nie są to więźniowie niebezpieczni. Wśród uczestników zajęć mam od długiego czasu osadzonego, który popełnił duże przestępstwa finansowe i ma wysoki wyrok. Opowiadał mi, jak pewnego dnia jego syn go zapytał: „Tato, czy ty kogoś zamordowałeś?”. Jestem w pewien sposób rozdarty pomiędzy świadomością tego, że to nie są aniołowie, a tym, że w pierdlu jest naprawdę przegwizdane. Nawet wtedy, gdy jest to zakład karny, o którym marzy każdy z więźniów osadzonych i odbywających kary gdzieś indziej w Polsce.

Pamiętasz pierwszy wiersz, z którym przyszedłeś?

Doskonale, to była „Filandia” Świetlickiego. Pamiętasz, jak się kończy? „Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza/ Nigdy nie będzie takiego lata”. Czytam go, a wtedy jeden z osadzonych mówi, że to przecież wiersz o nim. Bo co się błyska, jak nie koguty policyjne, a szczęk żelaza, to nic innego jak kajdanki, które mu się zamknęły na rękach. A że poszedł do pudła, więc „nigdy nie będzie takiego lata”. Uznał, że poeta opowiada o swoim losie, pytał mnie nawet, czy Świetlicki siedział. Pal sześć, że Świetlicki nie siedział, ważne, jak facet fantastycznie odczytuje wiersz przez swoje życie.

Masz jakiś klucz w budowaniu kanonu więziennego?

Przyznam ci się do czegoś strasznego, na poezji nie znam się w ogóle. Mam wysokie kompetencje literackie, ale nie w tym obszarze. Nigdy nie czytałem wierszy z własnej woli, a przynajmniej od czasu, kiedy byłem w szkole średniej i chodziłem na różnego rodzaju kółka poetyckie. Spuśćmy zasłonę na moje ówczesne próby poetyckie. Wiersze wzięły się stąd, że mogę je odczytać na zajęciach i od razu o nich gadać. Nie zawracam sobie wówczas głowy, czy ktoś przeczytał opowiadanie, czy coś dłuższego. Wyobraź sobie, że chcemy czytać nowego Twardocha, gdzie po pierwsze musiałbym dostarczyć ileś tam egzemplarzy do zakładu karnego, po drugie na bank nie wszyscy osadzeni by go przeczytali. Wówczas połowa osób na sali nie wiedziałaby w ogóle, o czym gadamy. Jak wybieram wiersze? Dwa podesłała mi moja dziewczyna, większość ze strony na fb, która się nazywa Z cyklu „Bardzo dobre wiersze”. Co kilka dni trafia tam coś nowego, stamtąd czerpię inspirację. Tą drogą dziękuję tej osobie, która go wymyśliła, bo ułatwia mi moją pracę i, można powiedzieć, wspólnie tworzymy kanon więzienny. A to, że się na wierszach tak bardzo nie znam, jest o tyle fajne, że jestem z uczestnikami pod tym względem na równi, na tym samym poziomie.

Podobno miałeś plan, by samemu anonimowo napisać wiersz i przynieść go na zajęcia. Zrobiłeś to?

Nie, bo o ile idea jest zabawna, potem trzeba ten wiersz jednak napisać. W ciągu ostatnich 30 lat stworzyłem dwa limeryki, to jest cała moja działalność poetycka, więc trudno mówić o wprawie. A chciałbym, żeby mój wiersz był dobry; tak, by miał szansę równać się z wierszami Świetlickiego, Podsiadły, z noblistami, Bursą. Weź, rywalizuj z Bursą nie będąc poetą. Rzeczą dla mnie najważniejszą jest, aby to, co przynoszę na zajęcia, poruszało serca, zachwycało, zmuszało do myślenia. Zanim wybiorę ten właściwy, czytam uważnie, szukam i wertuję. Trochę czasu na to schodzi. Więc o ile fajnie byłoby zrobić ludzi w konia, już potem mogłoby tak fajnie nie być, a ja mógłbym od swoich osadzonych usłyszeć: „Eeee, to jest do dupy”. Dowcip by się nie udał, a na dodatek byłoby mi smutno, bo napisałem gówniany wiersz.

Kiedy się idzie pracować w takie miejsce, trzeba się odsłonić, powiedzieć coś o sobie?

Bardzo mało, zresztą to łamałoby konwencję spotkań, ponieważ w odróżnieniu od grupy żeńskiej, moi podopieczni niechętnie mówią o uczuciach. A jeśli już mówią, mówią przez anegdotę, przez przykład. Nikt mi nigdy nie powiedział, że jest mu smutno, czy chujowo, zamiast tego opowie historię, jak jego syn pytał się, czy kogoś zamordował. I wtedy wyobrażasz sobie, jak czuje się ktoś, kto takie pytanie słyszy od dziecka, i dopowiadasz sobie stan emocjonalny osadzonego, domyślasz się, co musiał przejść, co się w nim dzieje. Podobnie z tymi mężczyznami, których zostawiły partnerki, czy opuściła rodzina. Co ja bym mógł im powiedzieć? Nawet kiedy, że jest mi smutno, im jest smutniej, bo ja po zajęciach wyjdę, mogę jechać do dziewczyny, pójść z synem na trening, napić się z kolegą wódki i grać na konsoli. Mają gorzej niż ja, a ja jestem tam dla nich, nie będę więc wyskakiwał ze swoim światem, bo tam nikogo on nie obchodzi.

O czym mówią i o czym milczą?

Chętnie rozmawiają o swoich wyrokach. Jeden z moich osadzonych powiedział, że tu nie ma żadnego kryminalisty, tylko same pomyłki sądowe. Dużo jest w nich tęsknoty za wolnością, to jest zrozumiałe. Nie mówią za to o upokorzeniach, których doświadczają w trakcie odbywania kary. Słyszałem opowieści o brutalnych pobiciach pod prysznicem, czy gwałtach, ale jeśli już pojawia się przemoc, to w narracji świadka, sprawcy, nigdy ofiary. Niektórzy boją się powrotu do świata, zwłaszcza, kiedy nie mają wsparcia na zewnątrz. Widzę, że im dłuższy wyrok, tym większa niepewność przed tym, jak ich przyjmie społeczność na wolności. To dotyczy głównie grupy skazanej za przestępstwa finansowe, gdzie są duże wyroki. To osadzeni, którzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z zakładem karnym i nie przypuszczali w ogóle, że kiedykolwiek będą siedzieć. Czym innym jest los zawodowego kryminalisty, utracjusza, narkomana, od losu faceta, który prowadził biznes, narobił wałków i nagle bach, dziesięć lat za kratami. Tracisz życie, odsuwają się od ciebie bliscy. Wielu osadzonych mówi, że nie ma już dla nich miejsca w Polsce, gdzie wciąż istnieje stygma więzienna. Ich kara zaczyna się przed odbywaniem kary i trwa nadal po jej zakończeniu. W wielu przypadkach przed wyrokiem jest długi areszt. Każdy osadzony ci powie, że jak jesteś już w pierdlu, przynajmniej wiesz, na czym stoisz, łatwiej o wizyty, przywileje. W areszcie siedzisz i odcinają cię od każdego z wyjątkiem prawnika. Czekasz, zanim powolny system sądowy przemieli twój wyrok. W więzieniu nadzieją staje się wokanda, ale kiedy już wyjdziesz, musisz się borykać z konsekwencjami tego, że przebywałeś w zakładzie karnym. Musisz odzyskać relacje z rodziną i dziećmi, masz problem z zatrudnieniem, bo jesteś wpisany do rejestru skazanych. Kara jest wielowątkowa i bardzo dotkliwa, nawet wtedy, kiedy mówimy o tak sympatycznym zakładzie jak na Spławy 2.

Na ile to dla nich ważne, że ich wysłuchujesz?

Myślę, że mogą mi powiedzieć coś, czego nie mówią nigdzie indziej. Mogą przypomnieć sobie o własnej wrażliwości, wyczuleniu na detal, na coś subtelnego i ulotnego. Zakład karny jest miejscem, w którym nie ma czasu na kruchość, a poezja ze swoją subtelnością i ulotnością właśnie to im daje. Wiersz jest zwykle punktem wyjścia do innych rozmów. Poezja to dziesięć, piętnaście minut, potem opowieść zaczyna rozlewać się szerzej. Często rozmawiamy na tematy kardynalne, o Bogu, historii, o miłości, dzieciach, religii. Religia jest ważna. Miałem na sali ciekawego człowieka, który chyba pół życia spędził za kratami, wydziarany, wielki, o dosyć groźnym wyglądzie i był podporą kółka modlitewnego. Więzienie to sporo zaskoczeń. Nie spodziewałem się, że to będzie moje powołanie i że będę prowadził zajęcia za kratami ponad trzy lata. Mam wrażenie, że dla tej podgrupy stałej, która tam przychodzi, jest to istotne i jestem im potrzebny. Czuję się tam sobą, człowiekiem, który odnalazł się w dosyć dziwnej sytuacji i na każdym kroku spotyka się za to z wdzięcznością. Nie mam pojęcia, na czym to polega, bo nie jestem inny niż teraz, kiedy rozmawiamy.

Wychodząc stamtąd, idziesz albo na siłownię, albo zakładasz rękawice bokserskie. Co w tobie takie spotkanie porusza?

Myślę, że chodzi o zetknięcie się z ludzkim nieszczęściem. Łatwiejsze, mam wrażenie, niż w przypadku Kasi Kubisiowskiej, bo w odróżnieniu od moich facetów, kobiety częściej wylewają emocje, mówią jej o uczuciach. U nas, jak wspomniałem, bywa powściągliwiej, ukrywa się je w tonie głosu, geście czy anegdocie. Moi panowie nie są niewiniątkami, ale nieszczęście zawinione nadal jest nieszczęściem. Spotykam się dwa razy w miesiącu z ludźmi, którym odebrano coś tak cennego, jak wolność w najprostszym rozumieniu tego słowa. Kiedy codziennie o szóstej rano musisz iść na apel i nie masz wyboru, nie możesz zrobić czegoś innego. Takie nieszczęście rezonuje w odmienny sposób w każdym pojedynczym człowieku; jedni są jowialni, inni zasępieni, ktoś robi dobrą minę do złej gry, zdarzają się tacy, którzy nie marnują czasu, uczą się i pracują nad sobą, robią kursy i próbują iść naprzód. Jest też cała wielka grupa, która przesypia, tak jakby chcieli zamienić cały wyrok w sen. Wszystkie te emocje w jakiś sposób do mnie trafiają. Nie jestem terapeutą i się w niego nie bawię, ale moje zajęcia mają jednak coś z terapii. Poruszamy ważne rzeczy, które dotykają w zawoalowany sposób ich ran i intymności. Nie mam żadnego treningu w zakresie oczyszczania siebie, terapeuci sobie z tym radzą, są do tego przeszkoleni, mają swoje BHP, ja nie. Sport jest tym, co mi najlepiej robi, co działa, stąd ta siłownia. Zacząłem także spisywać te spotkania, tak by mi nie uciekło, ale też by jakoś to przetworzyć. By myśli, które się w nas kotłują, zamarły w literach. Zawsze wychodzę po zajęciach poruszony i ciężki. Nasza droga do zakładu trwa 45 minut, w jedną stronę cały czas gadamy z Kasią, jadąc z powrotem, milczymy.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska