Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

O karate po krakowsku z Janem Dyduchem rozmawia Przemysław Franczak

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Był jednym z prekursorów karate w Polsce, jest założycielem polskiej organizacji Oyama karate. O początkach, pasji, o tym, że nie chodzi tu wcale o łamanie desek i bicie uczniów kijem z Janem Dyduchem rozmawia Przemysław Franczak

Garnitur, krawat, koszula, okulary. Nie widać, żeby posiadał jakieś niezwykłe zdolności. Wielu się na to nabrało?
Może pana rozczaruję, ale z wyjątkiem okresu młodzieńczego, kiedy pojawiały się drobne zdarzenia - z reguły gdzieś przy okazji wizyty na dyskotece, lecz to naprawdę nie były spektakularne incydenty - nigdy potem nie miałem ani okazji, ani potrzeby konfrontowania się na tak zwanej ulicy. Może też dlatego, że w odróżnieniu od wielu swoich kolegów, nigdy nie byłem pracownikiem agencji ochrony czy bramkarzem w nocnym klubie.

Na świecie nie brakuje jednak wariatów chętnych sprawdzić się w walce z człowiekiem, który ma ósmy dan.

Nie zdarzyło mi się nigdy w życiu, żebym musiał udowadniać swoją przewagę. Zawsze starałem się unikać sytuacji konfliktowych, kierując się maksymą, że największym zwycięstwem jest niepodejmowanie walki. Tego samego staram się uczyć. Ma to swoje odbicie w naszych programach szkoleniowych i programach edukacyjnych dla dzieci, takich jak "Sport przeciw wykluczeniom". Zresztą ja już od wielu lat nie walczę nawet z moimi uczniami. Nie tylko dlatego, że mam 57 lat i ustępuję im umiejętnościami, ale również dlatego, że już od dłuższego czasu mam inne zadania. Naturalnym etapem jest dla mnie kwestia budowania kadr i rozwoju organizacyjnego Oyama karate w Polsce. Wiek jednak też przynosi ograniczenia, choć chciałbym powtórzyć za moją żoną: młodzi do śmierci.

Akurat chciałem zapytać o narodziny. Narodziny Oyama karate w Polsce.

Pod koniec lat 80., po spotkaniach z Shigeru Oyamą, uznałem, że jest to styl karate, który warto rozwijać i dlatego stałem się animatorem tej dyscypliny.

A dlaczego warto?
Shigeru Oyama do karate wniósł bardzo wartościowe rozwiązania w zakresie samych technik karate jak i metodyki treningu. Ważną rzeczą było otwarcie na nowe grupy ludzi. Był taki moment zmiany na całym świecie, gdy na salach zaczęły pojawiać się kobiety, dzieci i nagle dyscyplina ta stała się bardzo uniwersalna. Jestem z wykształcenia pedagogiem i fakt, że instruktorzy musieli stanąć przed zupełnie nowymi wyzwaniami, miał dla mnie ogromne znaczenie. Uznałem, że jest to właściwy moment. W 2011 roku obchodziliśmy 20-lecie funkcjonowania.

Oyama nauczył Pana łapać klingę spadającego na głowę samurajskiego miecza? Słynie z tej umiejętności.

[śmiech] Nie. Myślę zresztą, że ta sztuka, ten element pokazów odejdzie z tymi, którzy osiągnęli doskonałość w tym zakresie.

Odejdzie dlatego, że nikt nie jest w stanie tego powtórzyć?
Japończycy specjalizowali się w tym nie przez przypadek. Dla nich używanie miecza, posiadanie go ma znaczenie szczególne. My Europejczycy tego nie czujemy, nie potrafimy tego robić. To jest odrębna dyscyplina.

Byli tacy, co próbowali i źle się to dla nich skończyło?
No cóż, choćby w swojej biografii pan Oyama wspomina o takich nieszczęśnikach, którzy nieudolnie starali się naśladować mistrzów. W latach 60. i 70. w świecie zachodnim, głównie w USA, pokazy karate cieszyły się ogromną popularnością. Łamano na nich dachówki, deski, bryły lodu, używano ostrych narzędzi i wielu z uczestników lądowało w szpitalach z poważnymi obrażeniami. Mówi się i o takich, którzy rozbijali głową stosy lodowych brył, a potem nie można ich było tygodniami dobudzić.

Pana pokazy nigdy nie fascynowały?

Kiedy miałem 18 lat to owszem. Dla każdego chłopca to było zachwycające, inspirujące, bo to przecież są elementy pokazujące atrakcyjność i siłę karate. Ale potem, jak u każdego dojrzałego człowieka, zmieniają się priorytety. Poza tym zmieniło się też samo karate. Propagując w Europie karate robiliśmy wszystko, żeby z jego wizerunkiem nie kojarzył się ostrzyżony na jeża tępy osiłek, kantem dłoni rozbijający stosy desek. Zależało nam, aby pokazać, jakie wartości ta dyscyplina niesie. Karate zaczęło ewoluować i odchodzić od show, które nie jest wcale jego esencją.

Inny stereotyp, silnie zakorzeniony zapewne dzięki filmom, to mistrz okładający ucznia bambusowym kijem.
Te formy utwardzania, kształtowania charakterów, które czasem są zbliżone do tzw. fali, to element charakterystyczny dla Dalekiego Wschodu, głównie Japonii. Tam rzeczywiście kiedyś normą były uderzenia pasem czy kijem. W zderzeniu z cywilizacją zachodnią te reguły nie miały prawa przetrwać, szczątkowo były obecne jedynie w USA w latach 70. i 80., ale potem zniknęły. Europa miała od początku inne podejście. Bardzo szybko odkryto, że karate rządzą takie same prawa jak innymi sportami i w miejsce siermiężnego treningu japońskiego można zastosować normalne metody.

W Polsce słynny swego czasu był tzw. test twardości.

Ha, to była właśnie metoda, która przywędrowała do nas z Japonii. To były początki karate w Polsce, działaliśmy wtedy trochę po omacku. To był taki element, który sprowadzał się do zdolności przyjmowania uderzeń na korpus, na ramiona, na uda. Natomiast on nie niósł za sobą, wbrew ówczesnym legendom, zagrożenia dla zdrowia. Pewne techniki były błędnie odczytywane przez postronnych.

Ma Pan na myśli kopnięcie w krocze?

Właśnie. Tyle tylko, że tak naprawdę to nie były kopnięcia w krocze. Stawało się w odpowiedniej pozycji, unosiło biodra do góry, a kopnięcie lądowało na mięśniach pośladkowych. Nigdy nie było tak, że trener kopał swojego ucznia w jądra, bo to byłoby przejawem kompletnego kretynizmu.

Wzbudzało to jednak wielkie kontrowersje.
Zdarzało się, że ktoś się zagapił, nie zdążył przyjąć pozycji i kopnięcie lądowało wtedy w bolesnym miejscu. Przeciwnicy karate kontaktowego, konkretnie kyokushin, używali tego w rozgrywce z Andrzejem Drewniakiem, który reprezentował ten styl. A to była sztuczka, choć patrząc z perspektywy czasu, niepotrzebna i idiotyczna. Więcej szkód z niej było niż pożytku.

Pan jak sprawdza twardość swoich uczniów?
Na pewno nie poprzez okładanie kogoś kijem. Szkołą charakteru są treningi wytrzymałościowe, na sali lub w górach.

Karate po polsku rodziło się w PRL. Inspiracji nie mieliście chyba zbyt wiele?
Pierwsze wzmianki o karate pojawiły się w piśmie kulturystycznym "Sport dla Wszystkich". To było chyba na początku lat 70. Wtedy też w Krakowie zaczęły powstawać pierwsze grupy, ich animatorem był właśnie Andrzej Drewniak. Ale pojawiały się też osoby ze świata sztuki, jednym z instruktorów był np. - ciekawostka - Alosza Awdiejew. Z czasem zaczęliśmy zapraszać ekspertów z Zachodu, ale w pierwszej chwili mieliśmy o karate wyobrażenie bardziej japońskie, stąd te metody.

Władza krzywo patrzyła?

Tak, bo po pierwsze nie wiedzieli, czym to się je, a po drugie karate dawało nam szansę zobaczenia świata. To rodziło pytania, kontrole. Ale nie tylko władza była zaniepokojona, opór innych środowisk budziły filozofia karate, jej quasi-religijność. Na początku rzeczywiście napływało sporo ludzi zafascynowanych innymi prądami religijnymi, ale z czasem karate się, że tak powiem, zlaicyzowało.

Kiedy zdał Pan sobie sprawę, że to będzie Pańska droga?
Karate trenowałem od 1974 roku, ale tak naprawdę zawodowo zająłem się nim po decyzji, że będę animatorem Oyama karate w Polsce. Wcześniej długo traktowałem karate w sposób amatorski. Pracowałem jako przedsiębiorca, byłem współwłaścicielem firmy, która produkowała urządzenia elektroniczne, m.in. czytniki kontrolujące czas pracy. W końcu doszedłem do wniosku, że moim powołaniem jest praca pedagoga oraz trenera.

W latach 70. brał Pan udział w Japonii w mistrzostwach świata, zdobył mistrzostwo Polski, a mimo to szybko skończył karierę zawodniczą. Dlaczego?

Powody są prozaiczne. Będąc na studiach zostałem zaproszony na organizowaną przez - o ile dobrze pamiętam - koło biologów UJ wyprawę naukową do Indii, Pakistanu i Afganistanu. Trwała trzy miesiące, a my łapaliśmy tam węże, jaszczurki i inne okazy.

Można je było przewozić?
Nie, ale to były zwariowane czasy. Byli tam też Czesi, którzy zbierali eksponaty do swojego zoo w Ostrawie. Skutek tej wyprawy był jednak taki, że do Polski wróciłem z mocno nadszarpniętym zdrowiem. Chudszy o 16 kg, przez choroby, przymusową dietę, infekcję nogi, byłem zresztą o krok od jej utraty. Siłą rzeczy była mała szansa na kontynuowanie kariery sportowej, więc ją przerwałem i zostałem instruktorem.

Karate bardzo Pana zmieniło?

Nie uważam, żeby wartości dalekowschodnie były lepsze od naszych i mogły je zastępować. Natomiast sporo rzeczy stamtąd adaptowałem do swojego życia. Kwestie doskonalenia się, dążenia do jak najlepszego wykonywania pracy. Poza tym karate było impulsem do ustawienia sobie priorytetów. To sport, są tu puchary i medale, ale nie one są celem, to tylko środek do osiągnięcia psychofizycznego rozwoju. Najważniejsze jest to, do czego nas to poprowadzi, kim się stajemy, kogo wychowujemy.

Czyli nie patrzy Pan na nagrody, tylko na wychowanków?

Tak. Najważniejsze jest to, co się robi dla ludzi. Wszystko, co możemy zrobić dla innych, jest wartościowsze od tego, co robimy dla siebie. O tym pierwszym ci inni będą zawsze pamiętać.

Bądź na bieżąco! Najnowsze informacje z "Gazety Krakowskiej" i "Polski" już dostępne za darmo na Windows 8! Dzięki aplikacjom na Windows 8 będziesz mieć szybszy dostęp do informacji, które trafią na ekranu Twojego tabletu i komputera.

Dowiedz się więcej o aplikacji "Gazety Krakowskiej".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetakrakowska.pl Gazeta Krakowska