- Mecz Unii przeciwko Sokołowi miał dla Pana szczególne znaczenie. Wychował się Pan przecież w Przytkowicach. Jednak na boisku oświęcimianie, jak na lidera przystało, wygrali 2:0.
- Można powiedzieć, że był to dla mnie „prywatny” mecz. Trochę czasu minęło, odkąd odszedłem z Sokoła, ale wciąż znam tam wielu chłopców, także trenera, czy kierownika drużyny. Na boisku jednak nie ma sentymentów. Kolegami jesteśmy po ostatnim gwizdku sędziego. Mamy w Oświęcimiu jasno sprecyzowany cel, który małymi krokami staramy się realizować.
- Czy występujący w Sokole Damian Rzeszutko to Pana rodzina, czy tylko zbieżność nazwisk?
- To mój młodszy o siedem lat brat.
- Zatem kibice byli świadkami rodzinnej potyczki Rzeszutków...
- Dokładnie, żeby było ciekawiej, zagraliśmy dosłownie przeciwko sobie. Brat wszedł po przerwie na boisku na lewą pomoc, a ja występowałem na prawej bronie.
- I kto wyszedł z tej potyczki zwycięsko, oczywiście chodzi o braterską rywalizację „oko w oko”, bo – jeśli chodzi o zespół – to Unia była lepsza.
- Nie chcę się przechwalać, ale starszy z rodu Rzeszutków - że tak powiem – nie dał sobie w „kaszę dmuchać”.
- Czy jakoś mocno „zaiskrzyło” między braćmi?
- Bodaj raz Damian starał się mnie oszukać, ale mu się nie udało. Całe szczęście, że kontrolowaliśmy mecz i akcje rywali kończyły się w okolicach 30 metra od naszej bramki. Gdyby „młody” zaczął za mocno „podskakiwać”, musiałbym go sprowadzić do parteru.
- Zarówno Pan, jak i brat, jesteście przez trenerów ustawiani „na wahadle”. Szybkość i - niespożyte siły - potrzebne na tej pozycji są rodzinną zaletą braci Rzeszutków?
- Wydaje mi się, że obaj najlepiej czujemy się w roli tzw. podwieszonego napastnika. Jednak boiskowa rzeczywistość zmusza do podejmowania nowych wyzwań. Przygodę w Unii zaczynałem na boku pomocy, ale skoro był okres, kiedy traciliśmy sporo bramek, więc zostałem przez trenera cofnięty na bok obrony, czyli tak samo jak wcześniej w trzecioligowym Czańcu. Drużynie można służyć wszędzie.
- W meczu z podtekstami chciałoby się pewnie strzelić gola...
- Za stary jestem, żeby zabiegać o indywidualne zaszczyty (śmiech). Gdyby kolega lepiej zachował się przed bramką Sokoła, mógłbym zaliczyć asystę. Nie udało się. Myślimy już o kolejnym meczu, który czeka nas w niedzielę z walczącym o utrzymanie Jałowcem Stryszawa.
- Czy w domu rozmawiał Pan z bratem o meczu Unii z Sokołem?[/b]
- O żadnej „naparzance” nie było mowy. Ot, wymieniliśmy kilka uwag odnośnie gry naszych zespołów. Damian chwalił Unię za solidną grę defensywy.
- Czy udziela Pan młodszemu bratu wskazówek odnośnie postępowania na boisku?
- Od tego ma trenera w Sokole. Zresztą nasze przygody z futbolem przebiegają różnie. Ja zaczynałem już jako 6-latek. Byłem w SMS Kraków. Z kolei Damian zaczął się uganiać za piłką znacznie później ode mnie. Nie był w szkole sportowej, ale - jak się już za coś bierze – chce to robić jak najlepiej. Na razie w Sokole jest wchodzącym graczem. W futbolu potrzeba cierpliwości.
- Kiedyś Unii liczono minuty bez strzelonej bramki, teraz odlicza się bez straconej, a uzbierało się ich już 301, co jest także Pana zasługą. Odkąd pojawił się Pan w obronie, została uszczelniona...
- Miło mi to słyszeć, ale musimy strzelać więcej bramek. Czasem jedna może nie wystarczyć do odniesienia zwycięstwa.